Św. Jan od Krzyża. Człowiek i mistyk. Rozdział siódmy

Ciemna noc niewoli w Toledo (1577–1578)

Koniec roku 1577 Jan powitał z zadowoleniem. Nacisk karmelitów trzewiczkowych zwiększał się z dnia na dzień, chcieli oni kontrolować, a wręcz zakończyć ruch reformatorski. Nowy legat papieski, Filip Sega, był przeciwny tym „buntowniczym braciom”. Choć postanowienia kapituły, która zebrała się dwa lata wcześniej w Piacenzy, trwały w zawieszeniu, wisiały one nad obydwoma odłamami karmelitów jak złe przeczucie. Nawet sytuacja w klasztorze Wcielenia była bardzo niespokojna. W grudniu część zakonnic była nadal objętych ekskomuniką, ponieważ domagały się, by matka Teresa od Jezusa była ich przełożoną, a nie kobieta wybrana przez władze. Napięcie rosło, Jan od Krzyża również to odczuwał. W związku z tym jego szczupłość stała się jeszcze bardziej widoczna. Był wyczerpany, ale nie zamierzał odpocząć.

Kiedy kapituła nakazywała ograniczenie lub zatrzymanie rozwoju karmelitów bosych, Jan zdawał się nie przywiązywać do tego wagi. Nawet jeśli osobiście aktywnie nie przeciwstawiał się zarządzeniom generała i kapituły, z pewnością popierał działania karmelitów bosych. Jego milczenie postrzegano jako akceptację. Ciągłe dyskusje z matką Teresą wciągały go w rewoltę. Karmelici trzewiczkowi uważali, że to on stał za wszystkimi problemami. Drobny brat, który kiedyś był jednym z nich, był teraz rażąco nieposłuszny i nie chodziło tylko o nieprzestrzeganie kilku nieważnych reguł. On kwestionował najwyższe autorytety zakonu. Czy to możliwe, by ten brat był kolejnym Marcinem Lutrem, który miał przysporzyć Kościołowi tyle problemów? Jeśli tak musieli natychmiast go powstrzymać. Przysięga posłuszeństwa była fundamentem życia religijnego, a Jan od Krzyża łamał ją zbyt otwarcie. Dla karmelitów trzewiczkowych był po prostu nieposłusznym buntownikiem. W swojej upartej dumie zniszczy klasztor i być może powiedzie Kościół w Hiszpanii drogą buntu a nawet herezji. Musieli powstrzymać reformę. Karmelici trzewiczkowi ułożyli plan. Napadną na przywódców reformy i wtrącą ich do więzienia, to powstrzyma rozwój ruchu, być może te surowe środki doprowadzą drażniących buntowników do okazania skruchy za swoje szaleństwo. Chcieli szybko przeprowadzić swój plan, jeszcze przed końcem roku 1577.

Zima zawładnęła już równiną, na której leżała Avila. Pokryte śniegiem góry na horyzoncie wydawały się rozkładać swój biały kobierzec w kierunku Avili. W swoim małym domku Jan od Krzyża i German od Świętego Macieja starali się utrzymać ciepło. Ostry wiatr i mróz zmroziły już ziemię. Obaj bracia cierpieli przenikliwy chłód przemierzając kilka razy tego grudniowego dnia dystans między klasztorem a chatą, by odprawić Mszę świętą lub spełnić inne obowiązki. Mimo że klasztor był niedaleko chaty Jan czuł jak mróz przenika go na wylot, jego chude ciało drżało. Nawet dość gruby habit nie chronił go przed zimnym wiatrem, który szczypał także bose stopy. 2 grudnia 1577 roku słońce zaszło wcześnie, gdy dwóch mężczyzn nieco ochronionych przed żywiołem, układało się do snu.

Modlący się bracia usłyszeli jak zmarznięty grunt skrzypi pod stopami, które spieszyły w dół wzgórza w kierunku ich chaty. Bracia wkrótce odkryli, że to grupa karmelitów trzewiczkowych, straży i obywateli nadchodziła, by ich pojmać.

Grupa dotarła do drzwi, wyważyła je i wtargnęła do środka wywołując przy tym sporo hałasu i zamieszania. Choć ani Jan ani German nie stawiali oporu, pojmano ich brutalnie i jeden z nich krwawił z rozciętej wargi. Mała grupa szybko wyciągnęła braci z ich chaty i powiodła na wzgórze do klasztoru karmelitów trzewiczkowych. Porywacze obawiali się, że hałas mógł ściągnąć na nich czyjąś uwagę i chcieli jak najszybciej ukryć więźniów, by uniknąć komplikacji. Rozkazy Hieronima Tostady, wikariusza generalnego, zostały wykonane, obaj bracia znajdowali się teraz w rękach karmelitów trzewiczkowych.

Gdy więźniowie znaleźli się w klasztorze zmuszono ich do zdjęcia skromnych habitów reformy i założenia bardziej delikatnych habitów karmelitów trzewiczkowych. Obu braci dwukrotnie poddano chłoście i umieszczono w celach klasztornych. Następnego ranka Jan został uwolniony, by odprawił Mszę świętą. Skorzystał z tej okazji, by uciec. Zbiegł ze stromego wzgórza do swojej chaty, by zniszczyć listy i dokumenty, które mogły bardzo zaszkodzić reformie, gdyby wpadły w ręce braci trzewiczkowych. Prześladowcy szybko odkryli jego ucieczkę i rozpoczęli pogoń. Gdy dotarli do chaty, Jan zniszczył już prawie wszystkie dokumenty. Miał wystarczająco dużo czasu, by zniszczyć ostatnie papiery, gdy walili w zaryglowane drzwi.

Obawiając się, że Jan mógłby znowu uciec albo, że ludzie z miasta przyjdą uwolnić jego i Germana, bracia trzewiczkowi postanowili przetransportować ich gdzie indziej. Germana wysłali do klasztoru św. Pawła de la Moraleja znajdującego się między Medina del Campo a Avilą, Jana zabrali do Toledo.

Zakonnice z klasztoru Wcielenia szybko zorientowały się co zaszło. Choć nie wiedziały co się działo, kilka z nich słyszało w nocy hałasy dobiegające ze strony chat w noc aresztowania Jana. Gdy tylko odkryły prawdę, poinformowały la Madre. Wyprowadziło ją to z równowagi. 4 grudnia 1577 roku napisała list do króla Filipa II, przebywającego w tym czasie w Madrycie. W swoim liście opisuje co zaszło i podaje kilka dodatkowych informacji dotyczących całej sytuacji. Następnie pisze:

„Smutkiem napawa mnie myśl, że ojcowie są w rękach tych braci [karmelitów trzewiczkowych]. Wolałabym raczej widzieć ich więźniami Maurów, tam byliby chyba lepiej traktowani. Jeden z zakonników [Jan od Krzyża], oddany sługa Boży, jest tak wycieńczony wszystkim co przecierpiał, że obawiam się o jego życie” (1).

Nic nie wskórała ani tym ani kolejnymi listami. Prawdopodobnie król unikał angażowania się w spór, często tak właśnie zbywano sprawy nieposłuszeństwa we wspólnotach religijnych. W każdym razie, chociaż o nim nie zapomniano, nikt nie mógł teraz pomóc Janowi. Musiał sam znieść to cierpienie. Miało to być bolesne – bardziej niż można sobie wyobrazić – ale także najważniejsze doświadczenie w jego życiu.

Długa podróż do Toledo nie była łatwa. Karmelici trzewiczkowi nie chcieli prowadzić go najkrótszą trasą, obawiając się, że ich więzień mógłby zostać rozpoznany, gdy będą przechodzić przez większe miasta. Zamiast tego postanowili pójść przez Sierra Guadarrama, w nieustannie padającym śniegu i śniegu z deszczem. Oprócz okropnej pogody, Jan musiał także znosić kpiny i szyderstwa swoich prześladowców. Dni wydawały się strasznie długie, a podróż bez końca. W końcu dotarli do Toledo, Jan był wyczerpany, przemarznięty i przemoknięty. Żeby nie dowiedział się gdzie dokładnie się znajduje, zawiązano mu oczy i krążono po drogach, by wejść do miasta dopiero późną nocą.

Toledo

Toledo, wspaniałe i piękne miasto, około siedemdziesięciu kilometrów na południe od Madrytu, znajduje się na wzgórzu nad Tagiem, który opływa je i chroni jak fosa. Stare mury i katedra dominują w panoramie miasta. Wchodząc poza mury znajdujemy spokojne place i strome, wąskie brukowe trakty. Zimą kamienne mury wspaniałych budynków powstrzymują przenikliwe wiatry. Latem duszący żar pali dawne kamienie, gdy słońce rozpala chodniki. Toledo jest mistycznym miastem, które widzimy na obrazach El Greca, który przybył tu w roku uwięzienia Jana – 1577.

Jan nie miał zobaczyć piękna miasta, jego widoki miały być bardzo ograniczone. Toledański klasztor karmelitów trzewiczkowych był jednym z najdziwniejszych w Hiszpanii. Duży budynek wygodnie mieścił około osiemdziesięciu braci. Jednak w tym nieregularnym klasztorze Jan miał zajmować pomieszczenie o wymiarach zbyt małych nawet jak na składzik.

Najpierw umieszczono go w klasztornej celi, ale niedługo później przeniesiono go do kolejnej „celi”, która naprawdę była schowkiem- garderobą sąsiedniego pokoju gościnnego. Schowek miał tylko niecałe dwa metry szerokości i trzy długości, solidne drewniane drzwi, nie miał natomiast żadnego okna, które wpuściłoby tu choć trochę światła. Jedyne oświetlenie zapewniała pięciocentymetrowa szczelina umieszczona wysoko na ścianie oddzielającej pomieszczenie od korytarza. Żeby czytać swój brewiarz – jedyną książkę, którą mógł trzymać – Jan musiał stać i trzymać go wysoko, by złapać słabe światło, które tu docierało. Nawet wtedy było to bardzo męczące dla oczu, ale przynajmniej mógł odmawiać brewiarz.

Pierwsze minuty w celi były przerażające. Potknął się o coś na podłodze. Jego oczy przyzwyczaiły się do mroku i mógł zobaczyć więcej. Wyciągając ręce przed siebie odnalazł to, co miało być jego łóżkiem: kilka desek na podłodze i koc lub dwa, które naprawdę nie chroniły przed lodowatą wilgocią kamiennej podłogi i ścian. W rogu stało wiadro. To miała być jego toaleta. Pokój znajdował się niedaleko klasztornych toalet, więc już teraz zapach w nim nie był zbyt przyjemny. To ciemne i „śmierdzące” więzienie będzie jego mieszkaniem przez kilka miesięcy. Będzie miejscem fizycznej i duchowej ciemności, udręki i bólu. Warunki w jakich bracia trzymali Jana wyniszczały go powoli, ale skutecznie. Racje jedzenia były minimalne, zawsze składały się z odrobiny resztek ze stołu karmelitów. Z czasem Jan był coraz słabszy, wyczerpany i bliski paranoi. Był coraz bardziej pewny, że bracia próbują go zabić, widać to było w tym jak reagował na kilka sardynek, które czasem dostawał do posiłku. Dostawał je dość rzadko i to zwiększało jego podejrzliwość, myślał, że są zatrute. Jego obawy były tak wielkie, że każdy kęs wymagał wielkiego wysiłku. Jedząc sardynki próbował odwrócić od nich swoją uwagę wybaczając wyimaginowanym zabójcom. Brak odpowiedniego jedzenia bardzo go osłabił, mimo to był zmuszany do poddawania się szczególnie bolesnej i przerażającej ceremonii.

Każdego piątku bracia zaciągali Jana do refektarza gdzie dostawał chleb i wodę – jego jedyne pożywienie tego dnia. Podczas gdy inni bracia jedli na stołach ustawionych wzdłuż ścian ogromnego refektarza, Jan jadł swój chleb klęcząc na kamiennej podłodze, na środku pomieszczenia. Kiedy przełożony skończył posiłek rozpoczynał przy wszystkich braciach ognistą tyradę przeciw Janowi.

„Ty, Jan od Krzyża, jesteś buntowniczym, upartym człowiekiem, który pragnie tylko swojej chwały i zaszczytów. W swoim uporze niszczysz wszystko, co dobre w Świętej Matce Kościele i naszej wspólnocie Karmelu. W chwili, gdy nasza Matka Kościół jest zagrożona niszczycielskimi siłami z zewnątrz, ty, Jan, osłabiasz ją od wewnątrz. Odmawiasz posłuszeństwa. Posłuszeństwo ten kamień węgielny życia religijnego, ty traktujesz jak śmieć, który można zdeptać. Kapituła Generalna w Piacenzy zabroniła wspólnotom kontemplacyjnym zakładania nowych domów, noszenia odmiennych habitów i przyjmowania nowicjuszy. Ale wy trwacie przy waszych szatańskich metodach. Waszym lekceważeniem nakazów generała, kapituły, a nawet reprezentanta Ojca Świętego gorszycie nasz święty zakon. Gorszycie członków Świętej Matki Kościoła. Wasz upór osłabia wiarę wszystkich wiernych. Jak możecie podtrzymywać swoje diabelskie stanowisko w obliczu zgrozy, którą siejecie? Żałuj swojego nieposłuszeństwa. Wybaczymy ci i przyjmiemy z powrotem do naszych serc. Pracuj z nami w obronie wiary w świecie opanowanym przez szatana i jego zastępy. Żałuj swojego nieposłuszeństwa. Prosimy tylko byś odnowił swoją przysięgę posłuszeństwa i byś zastosował się do nakazów legata papieskiego, swoich przełożonych oraz kapituły generalnej. Przyznaj się do nieposłuszeństwa i stosuj się od nakazów Kościoła, a znowu będziesz służył Świętej Matce Kościołowi, tak jak na to zasługuje”.

Piątek za piątkiem (na początku nawet częściej) te słowa brzmiały i powracały odbite od kamiennych ścian klasztornej jadalni. Jakże dziwne i bolesne musiały być to słowa, zwłaszcza, że wypowiadał je dobry i szczery człowiek: współbrat, karmelita. Co zrobił, że jest w ten sposób postrzegany? Czy naprawdę mówili o nim? Czy nie wykonywał nakazów swojego przełożonego, wcześniejszego legata? Czy reforma naprawdę była tak zła, jak twierdził przełożony? Te pytania cisnęły mu się do głowy, gdy raz za razem słuchał tych tyrad.

Ostatnie słowa przeora jeszcze dźwięczały w uszach Jana, gdy wszyscy bracia wstawali. Jeden po drugim podchodzili do niego śpiewając razem Miserere. Najpierw przeor, a następnie każdy z braci uderzał biczem obnażone ramiona drobnego rewolucjonisty. Krótki potrójny bicz z węzłami na rzemieniach wrzynał się w jego ciało raz za razem. Bracia, którzy wierzyli w jego winę, wkładali w to uderzenie całą swoją siłę. Inni przekonani, że zbyt surowo traktują Jana, odczuwali ból uderzeń w swoich sercach, uderzali najłagodniej jak mogli. Krew spływała mu z ramion i pleców, gdy odprowadzano go do lodowatego więzienia.

Warunki pogarszały się gdy dni zmieniały się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. Bracia kusili Jana obietnicami uczynienia go przełożonym dowolnego klasztoru karmelitów trzewiczkowych, jeśli tylko będzie posłuszny. Obiecywali mu nawet złoty krucyfiks. (Jakże niewiele wiedzieli o tym człowieku!) Próby przekupstwa nie działały na niego, ale ich strofowanie i napominanie tak. „Może się mylę”, myślał. „Może oni mają rację. W końcu, jestem winny posłuszeństwo moim religijnym zwierzchnikom, a ci ludzie nimi są. Czy mam wycierpieć to wszystko i pójść do piekła za mój upór? Czy mam bez powodu zostać oddzielony od Boga i umiłowanego kościoła? Czyżbym służył demonom?” Osiągnął stan, w którym nie był już pewien swoich przekonań.

Uwięzienie w śmierdzącej i zapleśniałej celi oraz ubogie wyżywienie zbierały swoje żniwo. Jan tracił apetyt – bywały dni, w które w ogóle nie mógł jeść – tracił na wadze. Niedożywienie, brak światła i snu sprawiły, że zaczął chorować na dyzenterię. W niektóre dni strażnik nie pozwalał mu nawet opróżnić wiadra, więc odór w celi był nieznośny. Ale jego oprawcom wciąż było mało.

Bracia zacięli się w uporze, by złamać jego wierność wobec reformy. Pod drzwiami jego celi rozmawiali o tym, że wszyscy pozostali zaangażowani w reformę poddali się już i wrócili na łono zakonu. Czasami głośno rozmawiali, że powinni wrzucić Jana do pustej studni za miastem i nikt nigdy by się nie dowiedział. Z ich przesadzonych stwierdzeń, wygłaszanych na jego użytek, Jan od Krzyża otrzymywał bardzo zniekształcony obraz aktualnych wydarzeń. Wszyscy inni – łącznie w przywódcami reformy – poddali się. Z jakiego powodu on miałby pozostać nieugięty? Jan był skołowany i zaczynał wątpić w zasadność dalszego opierania się. Osiągnął punkt, w którym chciał, żeby Bóg pozwolił mu umrzeć. Modlił się o to.

Nie było mu jednak dane to wyzwolenie. Zamiast tego, do wszystkich jego cierpień fizycznych i duchowych rozterek, doszedł jeszcze jeden przerażający element. Dotychczas Bóg był stale częścią jego życia. Od młodzieńczych lat w szpitalu Las Bubas w Medina del Campo, poprzez czas spędzony w Salamance, Jan zawsze odczuwał rzeczywistą Boską obecność. Była ona cudownie intensywna podczas dni spędzonych w Duruelo – w tych wspaniałych miesiącach, gdy Bóg wydawał się być tak blisko. Nawet duchowe radości, jakich doznał w klasztorze Wcielenia, bledły przy wspomnieniu Duruelo. Mimo trudów pierwszych miesięcy niewoli w Toledo mógł się wciąż modlić i w jakiś sposób wiedział, że Bóg jest obecny.

Teraz wszystko się zmieniło. Jan odczuwał zupełną nieobecność Boga, nie tylko światła, czy chwilowej nieobecności jakiej doświadcza większość wierzących. Nieobecność była zupełna. Janowi wydawało się, że całe jego życie, przeszłość i teraźniejszość, poszło na marne. Nie mógł się modlić. Sama myśl o Bogu powodowały fizyczne cierpienie. Czuł się porzucony w swojej degradacji. Był chory. Jego bielizna dosłownie gniła na nim. Człowiek, który zawsze był tak skrupulatny jeśli chodziło o sprawy higieny, nie mógł się umyć od kilku miesięcy. Kiedy nadeszło lato z jego duszącym i nieznośnym żarem, jego schowek stał się piekarnikiem. Jak mógł w swoim cierpieniu nie wołać prosto z serca: „Gdzie jest ten przeklęty Bóg? Dlaczego tu jestem? Dlaczego? Dlaczego?”

Wiele lat później Jan przywoła to doświadczenie opisując oczyszczający płomień Boży i opisując, że:

„…doznaje dusza wielu utrapień, przebywa ciężkie udręki duchowe, które zwykle udzielają się i zmysłom; jest więc ten płomień bardzo dla niej dręczący. W tym okresie bowiem oczyszczenia przygotowującego nie jest on dla niej promienny, lecz ciemny, a jeśli czasem daje jej nieco światła, to tylko na to, aby zobaczyła i odczuła swe nędze i ułomności.

I nie jest dla niej słodki… lecz trawiący i czyniący wyrzuty, gdyż sprawia, że dusza słabnie i martwi się wskutek poznawania samej siebie. Nie przynosi jej więc chwały, lecz przeciwnie ukazuje jej w świetle duchowym całą jej nędzę i napawa goryczą wypływającą z poznania siebie…

I tak w tym okresie trapią duszę odnośnie rozumu wielkie mroki, odnośnie woli wielkie oschłości i przykrości, odnośnie wreszcie pamięci bolesne poznanie własnej nędzy, gdyż mrok duchowy jest wtedy bardzo przenikliwy w poznawaniu siebie. W samej też substancji swej cierpi dusza opuszczenie, najwyższe ubóstwo, jest oschła i zimna, a tylko czasem gorliwa. Nie znajduje również w niczym ulgi, nie ma żadnej myśli pocieszającej, nie może nawet podnieść serca do Boga. Stał się więc dla niej ten płomień tak dręczący… Gdy bowiem dusza cierpi to wszystko razem, wydaje jej się rzeczywiście, że Bóg jest dla niej okrutnym i twardym” (2).

Takie duchowe cierpienie i udręka nie może być opisane. Jan był zmiażdżony, zupełnie wyniszczony. Niezdolny podnieść się z dna ciemności, dogorywał w samotności, zupełnie sam, wołając z głębin umęczonej duszy. Wydawało się, że wszystko poszło na marne. Zaczął odczuwać namiętności i pasje, co tylko zwiększyło jego cierpienia. Myślał, że pokonał je wiele lat temu. Namiętne wyobrażenia powracały do niego raz po raz, jego wrażliwość i bogata wyobraźnia zwiększała jeszcze ich intensywność. Wszystko wydawało się ściągać go w dół zatapiając w absolutnej ciemności. Nie mógł nic zrobić, mógł tylko na to patrzeć. To fizyczne i psychiczne natarcie niezmordowanie trwało tygodniami. Żył w przytłaczającej udręce. Nikt z nim nie rozmawiał. On także z nikim nie rozmawiał. To była jego ciężka próba, którą musiał przejść i przeżyć.

Dokładny czas trwania tej strasznej próby jest nieznany, ale do maja 1578 roku najgorsze minęło, a Jan się odrodził. Jego życie i wiara osiągnęły kolejny etap. Przetrwał i dorósł. Teraz już wiedział, że można odnaleźć Boga nie tylko w świetle, ale także w ciemności. To doświadczenie będzie podstawowym wzorem dla jego opisu ciemnej nocy duszy wędrującej do Boga.

Richard P. Hardy

(1) Brak tego listu w polskim wydaniu dzieł św. Teresy z Avili.

(2) Św. Jan od Krzyża, Żywy płomień miłości, I, 19–20 [w:] Dzieła, s. 729.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Richarda P. Hardy’ego Św. Jan od Krzyża. Człowiek i mistyk.