Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa. Rozdział siódmy

Poddanie

– Wygrałem z tobą – zaśmiał się Fryderyk.

– Nie. Powiedzmy raczej, że Alicja nauczyła mnie prawdy. Dała mi najlepszą egzegezę Pisma Świętego, jaką kiedykolwiek znałem, a to wszystko dzięki realizacji swej świętości przez pozostanie matką, bo taka była dla niej wola Boga. Ach, Fryderyku, lekcja, której nie potrafimy się nauczyć to ta, że Chrystus zbawił nas nie przez śmierć na krzyżu ale przez to, że umarł, bo taka była wola Boga. Powtórzę jeszcze raz: nie chodzi o to, co zrobił, ale dlaczego to zrobił. Zbawienie nie przyszło przez cierpienie, a raczej przez podporządkowanie, bądź jeśli chcesz, poddanie się woli Boga.

– Pięknie powiedziane. Ale teraz pokaż mi, jak to wszystko dopasować do Alicji.

Jarenton aż podskoczył. Zabrnął w tym temacie głęboko, głębiej nawet niż Fryderyk zdawał sobie sprawę. Wspomnienie o Alicji wyprowadziło go na chwilę z równowagi, ale zaraz potem wybuchnął śmiechem i powiedział:

– Niech was, Niemców, błogosławią niebiosa. Potrafisz trzymać się rzeczy. A tym razem złapałeś mnie we właściwym miejscu. „Poddanie” było moją ostatnią myślą, a mogę powiedzieć, że Alicja z Montbard rozpoczęła swe prawdziwe życie właśnie od poddania się, pełnego, niekwestionowanego poddania się Bogu, które później dało jej jedyne prawdziwe zwycięstwo w życiu – świętość!

Jarenton zatrzymał się, choć Fryderyk był zbyt zainteresowany, by cierpliwie czekać.

– Mów dalej – powiedział. – Opowiedz mi o tym.

Gospodarz uśmiechnął się. Widział, że Fryderyk nie tylko dobrze się bawi ale przede wszystkim jest tym zachwycony.

– Cóż więc – zaczął. – Rodzice Alicji z Montbard chcieli, by wstąpiła do zakonu. Pod tym kątem edukowali ją tak, jak uczy się niewiele tylko dziewcząt. Chcieli, by była gotowa zająć miejsce w klasztorze u boku osób najbardziej kulturalnych. Alicja była dziewczyną uległą, ale również niezwykle inteligentną. Stale robiła znaczące postępy w nauce. Później jednak, niczym grom z jasnego nieba, spadła na nią przekazana przez ojca wiadomość, że Tescelin Płowy, pan na Fontaines i doradca księcia, poprosił o jej rękę i otrzymał ją.

Alicja poddała się! Poddała się bez słowa sprzeciwu. Zapytana wiele lat później jak się wówczas czuła, odparła: „Jak ktoś, komu Bóg odbiera serce”. To poddanie wiele ją kosztowało. Gdy zapytano ją dlaczego uczyniła to z takim spokojem, jej jedyną odpowiedzią było pytanie: „Jakie jest czwarte przykazanie?”. Dwadzieścia pięć lat po tych wydarzeniach oświadczyła, że jest szczęśliwa, ponieważ wierzy, że właśnie to było w jej przypadku wolą Boga.

Przed podsumowaniem swego pierwszego punktu Jarenton przystanął na chwilę, Fryderyk zaś cały czas bacznie go obserwował.

– Jak widzisz, Fryderyku, Alicja z Montbard już za młodu zaczęła prowadzić proste życie, życie w którym stale spoglądała na swą gwiazdę polarną: na wolę Boga.

– To dobry krok na początek – przyznał niemiecki opat – ale zanim ją beatyfikuję, pragnąłbym usłyszeć wiele więcej.

– Rozsądnie, Fryderyku, choć po tym wszystkim, co ci wyłożyłem, nie oczekuj już żadnych nadzwyczajnych prac. Nie doczekasz się ich.

– Nie chcę ich – padła szybka odpowiedź. – A mimo to, chciałbym czegoś więcej, niż pozwolenia na małżeństwo po wstępnym przeznaczeniu do klasztornego życia.

Jarenton spojrzał na poważną twarz swego gościa. Kusiło go by zażartować, jednak w porę powstrzymał się, mówiąc:

– Czy nie ujmiesz tego inaczej, mój opacie? Czy nie powiesz „Natychmiastowe poddanie się woli Bożej, mimo, iż niwelowała ona życiowe plany”? Widzisz, Fryderyku, całą swą tezę buduję na tym jednym założeniu. Alicja była święta nie dlatego, że była matką, ale że była matką zgodnie z wolą Boga.

– Przyjmij, że to wszystko ująłem w twych ostatnich słowach i ruszaj z dowodami – uśmiechnął się jego gość.

– Będę mówił tak skrótowo, jak to tylko możliwe – odparł Jarenton. – Alicja z Montbard siedmiokrotnie, bez słowa skargi, podchodziła do bram śmierci.

– Inne też to robiły. Niektóre nawet częściej. Znam kobiety, które rodziły dziesięcioro, dwanaścioro czy czternaścioro dzieci – zimno stwierdził Fryderyk.

– Czy robiły to, bo taka była wola Boga? Czy spoglądały na to, jak na przekazany im od Boga cel życia, czy też akceptowały po prostu naturalny bieg rzeczy? Liczy się nie co, Fryderyku, ale dlaczego. Alicja z Montbard wiedziała, co znaczy wychowanie dzieci. Wiedziała, że będzie cierpieć i to cierpieć ogromnie. Wiedziała jednak i to, że współpracuje z Bogiem w ramach jednego z Jego największych planów. Był to dla niej akt religijny, który wiązał ją jeszcze bliżej ze Stwórcą. I pozwól, że powiem ci jeszcze coś, Fryderyku. Gdyby kiedykolwiek kobieta miała zbliżyć się do kapłaństwa, powinna to być właśnie pani zamku Fontaines, ponieważ jak tylko jej pierwsze dziecko ujrzało Boży świat, przycisnęła je, jak żadna inna matka do piersi, mówiąc te wymowne, cudowne, matczyne słowa „Moje dziecko”. Natychmiast jednak potem, jakby w akcie przypomnienia, podniosła je na patenie swych dwóch dłoni i przekazała Bogu, wypowiadając słowa konsekracji „To Twoje dziecko, Boże. Powierzyłeś je mnie. Jestem ci wdzięczna za zaufanie i dzięki niemu, z Twoją pomocą, będę Ci wierna”. Potem znowu przytuliła dziecko do serca i przyjęła z nim Komunię. Wszystko to przypominało bardzo Mszę świętą.

– To coś innego – przyznał Fryderyk, kiwając twierdząco głową. – To prawdziwa religijność.

– Tak, a poza tym, jak dziś rano usłyszałeś od Durtala, Alicja była wierna swej wierze. Prawdę powiedziawszy, te sześć pomników to wyrzeźbiona w kamieniu historia jej życia. Największym peanem matki zawsze będą jej dzieci. Sześciu synów w Clairvaux, jedyna córka w Jully i mąż konający w dwa lata po staniu się konwersem, mówią wiele o tym, jakim rodzajem katolickiej matki była pani z Fontaines.

– Powołanie pochodzi od Boga, Jarentonie – nieco surowo powiedział Fryderyk.

– To prawda, lecz jeśli uszy nie są dostrojone do Jego szeptów, nigdy nie zostanie zrealizowane. Uszy zaś dostrajane są przez matki, które swym maluchom mówią skąd pochodzą, dlaczego tu są i gdzie idą – padła szybka odpowiedź Jarentona. – Powołanie pochodzi od Boga, Fryderyku, ale On często, prawie zawsze, mówi przez innych. Wiele dusz słyszało wezwanie Boga tylko dlatego, że odbijało się ono echem od serca własnej matki. Durtal stwierdził coś, co było może nieco przesadzone, albo, że się tak wyrażę, nieodpowiednie. Wierzę, że istnieje dziedziczność duchowa, ale człowiek nie jest wyłącznie jej owocem. Nie. Jest on połączeniem dziedziczności, otoczenia i wykształcenia, które kształtują duszę. Alicja zaś miała udział we wszystkich tych trzech elementach kształtowania duszy swych dzieci. Swoją powinność czyniła z wielkim zapałem.

– Ale to tylko kwestia iście wojskowego drylu, ja zaś szukam świętości – sprzeciwił się Fryderyk.

– Przyznaję, że żołnierza najlepiej kształtują wykonywane przez niego obowiązki – odpowiedział Jarenton. – Jednak obowiązki czynione z miłością, czynione ponieważ są wolą Boga, i czynione wyłącznie po to, by wychwalać Boga, to już nie dryl. A właśnie to robiła Alicja z Montbard. Ach, Fryderyku, są całe miliony matek, które są jedynie matkami, a które byłyby świętymi matkami, gdyby tylko z naturalnego uczyniły nadprzyrodzone. Kochają swe dzieci i robią dla nich wszystko, co mogą. Nie robią tego jednak dla coraz większego honoru i chwały Bogu. Przygotowują swe dzieci do życia, ale nie do życia po życiu! Pokazują, jak zająć odpowiednie miejsce w społeczeństwie i świecie, jakże często zapominając, że muszą też dbać o pozycję w społeczeństwie świętych, którą powinniśmy sobie bezwzględnie wypracować! Jednak Alicja z Montbard próbowała wpasować swe dzieci w obydwa światy i obydwa społeczeństwa, a czyniła to bez prawienia kazań i bez pietyzmu.

Jarenton mówił teraz bardziej gwałtownie. W jego słowach i oczach pojawił się ogień. Poruszał sprawy bliskie swemu sercu, a Fryderyk odpowiadał na jego entuzjazm gorącym zainteresowaniem. Po swym energicznym wyrażeniu pietyzmu Francuz pochylił się do przodu, dotknął swego gościa w kolano i stwierdził:

– Fryderyku, czy przypominasz sobie zasadę retoryki, mówiącą „Jeśli chcesz bym zapłakał, musisz zapłakać przede mną”.

– Si vis me flere, flendum est tibi primum – odpowiedział Niemiec.

– Tak właśnie myślałem, że będziesz to miał na końcu języka – zaśmiał się Jarenton. – Cóż, pozwól więc powiedzieć sobie, że parafraza tej zasady idealnie pasuje do duchowego porządku. „Jeśli chcesz bym był świętym, pokaż mi to na swym przykładzie!” Albo prościej: „Najpierw ty nim bądź!”. Oto cały sekret sukcesu Alicji. Wychowała świętą rodzinę. Wszyscy to wiedzą. Ale bardzo niewielu zdaje sobie sprawę ze sposobu, w jaki to zrobiła. Dla swych dzieci zmieniła nadprzyrodzone w naturalne, bo to wszystko było dla niej jak najbardziej naturalne właśnie. Później więc jej dzieci rozmawiały z Bogiem tak naturalnie, jakby mówiły o pogodzie, a czyniły to z taką łatwością i zaangażowaniem, jakby rozmawiały między sobą. Dlaczego? Bo właśnie tak robiła ich matka.

Fryderyk ponownie usiadł i smutnym tonem stwierdził:

– To sztuka, którą niewielu kultywuje, Jarentonie. Niewielu z nas zmienia nadprzyrodzone w naturalne. Poszukujemy nadprzyrodzoności w nienaturalności, a rezultatem tych poszukiwań są zwiędłe dusze.

Czyż widok zgorzkniałych twarzy w religii nie rozdziera serca! Ludzie ci twierdzą, że służą Bogu Miłości, a mimo to wyglądają, jakby ich żyły wypełniała nie krew, ale ocet. Nigdy tego nie będzie można jednak powiedzieć o żadnym z dzieci Alicji, ponieważ wszystkie z nich więcej się bawiły, aniżeli modliły. Częściej siadywały na grzbiecie konia, niż klęczały, a mimo to wiedziały jak wykonać szaloną szarżę z włócznią równie dobrze, jak iść do kościoła.

Alicja była doprawdy pobożną kobietą. Utrzymywała, że w każdej osobie musi znaleźć się miejsce na trzy cechy: zdrowie, szczęście i świętość. Dlatego właśnie zamek i dziedziniec Fontaines zawsze wypełniały zdrowe okrzyki i pełen szczęścia śmiech. Każdy prowadził tam naturalne życie, które jednak przeniknięte było na wskroś nadprzyrodzonym. Alicja uświadamiała sobie to, o czym zapominało wiele bogobojnych osób: że Bóg Stworzyciel i Bóg Odkupiciel to jeden i ten sam Bóg, dlatego natura musi być dobra!

– Zdaje się, że bardzo dokładnie znasz ten zamek i jego mieszkańców – powiedział Fryderyk.

– Lepiej niż samego siebie – padła szybka odpowiedź – ponieważ kontemplowałem Alicję zarówno w czasie jej życia, jak i śmierci.

– W czasie śmierci? – powtórzył gość. – Byłeś wówczas obecny?

– Dzięki Bogu było mi to dane. Nie oczekuję też, że kiedykolwiek jeszcze spotkam kogoś bardziej świętego i zarazem bardziej szczęśliwego.

– Powiedz mi o tym coś więcej – padła gorąca prośba.

Odejście do Boga

– Pozwól mi więc zacząć stwierdzeniem, że Alicja nie umarła, a po prostu odeszła do Boga. Takiej właśnie lekcji uczyła mnie za życia. Jak nikt inny pokazywała mi, że śmierć jest jedynie odejściem do Boga. Widzisz, Fryderyku, rodzina z Fontaines była szczególnie głęboko przywiązana do świętego Ambrożego. W czasie jego święta w zamku zbierało się całe duchowieństwo Dijon, w sposób uroczysty ale i towarzyski świętując ten dzień. Po pełnym modlitw poranku organizowano skromny bankiet. W roku 1110 zaproszono nas tam jak zazwyczaj, choć nikt nie spodziewał się jeszcze, że będzie to dzień urodzin kolejnego świętego, ponieważ nikomu z nas nie powiedziano o Alicji, która oświadczyła, że tego dnia odejdzie do Boga.

Powiedziała to wiele miesięcy wcześniej, jednak z jakiegoś powodu, a przypuszczam że spore znaczenie odegrało tu jej wyśmienite zdrowie, Tescelin i chłopcy nie przywiązali do jej słów większej uwagi. Jednakże w wigilię tego dnia owładnęła nią nagle spora gorączka. Tescelin chciał przełożyć zaplanowane na kolejny dzień uroczystości, Alicja jednak w ogóle nie chciała o tym słyszeć. Kolejnego ranka gorączka nieco zelżała, a mimo to pani zamku nie poprosiła o Komunię, ale o Wiatyk. Prośba ta wywarła wprawdzie na Tescelinie i starszych chłopcach wrażenie, ale zwiódł ich jej wygląd. Gorączka nie była alarmująco wysoka, a chora zdawała się tak cicha i nieporuszona, jak nigdy dotąd. Po przyjęciu Wiatyku poprosiła o ostatnie namaszczenie. Zawahałem się, ale tylko przez chwilę. Choroba nie podpowiadała mi udzielenia tego sakramentu, jednak uczyniła to jasność umysłu i świątobliwość tej kobiety. Wiedziałem, że nigdy nie ulegała dewocji, dlatego stwierdziłem, że prośba ta wynika z jakiegoś głębokiego powodu.

Namaściłem ją więc. Nigdy wcześniej nie widziałem u nikogo takich przygotowań i zapału. Nieco później uparła się, byśmy wszyscy wzięli udział w modlitwach i bankiecie. Ona również zaczęła się do nich przygotowywać, dlatego opuściliśmy jej pokój. Wszystko zdawało się normalne aż do chwili, kiedy kończyliśmy posiłek. Właśnie wtedy zauważyłem, że Guy, najstarszy z synów, został wywołany na bok przez któregoś ze służących. Wrócił, kiedy skończyliśmy posiłek. Nie często widywałem na czyjejś twarzy takie połączenie konsternacji, podniosłości i powagi, jakie zauważyłem u tego chłopaka, szepczącego coś do ojca. Po chwili Tescelin poprosił nas cicho, byśmy natychmiast udali się do pokoju chorej. Niewielu zdawało sobie sprawę, co oznaczała ta prośba, ale dla mnie słowo „natychmiast” zabrzmiało niczym głęboki, głuchy dźwięk dzwonu żałobnego. Poszliśmy więc do kobiety, która w oczach miała już niebo. Na jej twarzy widoczny był blask, olśniewający blask, który wszystkim zgromadzonym zaparł dech w piersiach. Kiedy przemówiła, w jej głosie słychać było melodię zakochanych. „Wielebni Ojcowie” – powiedziała. „Wkrótce odejdę do Boga. Czy nie zechcielibyście przyśpieszyć nieco tę chwilę, odmawiając ze mną Litanię do Wszystkich Świętych?”

Jarenton przystanął. Być może ponownie usłyszał jej głos… Być może jeszcze raz dojrzał tę twarz o dziwnym blasku. Jednak Fryderyk przerwał tę chwilową zadumę, polecając:

– No dalej. No dalej. Powiedz do końca.

Z niemal niepokojącą powagą francuski opat spojrzał w oczy swego gościa, po czym uroczyście akcentując każde słowo, rzekł:

– Fryderyku, całe życie spędziłem w świątyniach ale powiem ci, że kiedy mówiła ta kobieta, wiedziałem że znajduję się obok najświętszej z najświętszych. Pozostali tam zebrani czuli zresztą dokładnie to samo. W pomieszczeniu panowała nadprzyrodzona atmosfera. Bóg był bardzo blisko. Uklęknęliśmy i zaczęliśmy szeptać litanię, jak nigdy dotąd tego nie robiliśmy. Patriarchowie i prorocy stali się kimś więcej, niż tylko imionami, apostołowie i ewangeliści byli znowu ludźmi, a męczennicy, spowiednicy i dziewice stali się naszymi starszymi braćmi i siostrami. A wszystko to miało miejsce, gdy klęczeliśmy, słuchając słodkiego głosu tej kobiety, odpowiadającej na każde z przywołań. Szliśmy dalej powoli, pewnie, równo, a każda odpowiedź przechodziła przez pokój ciepło, solennie i z uczuciem. Każda para oczu skupiona była na twarzy Alicji z Montbard, jej zaś oczy koncentrowały się na niebiosach. Doszliśmy do zawołania „Przez swą mękę na Krzyżu, wybaw nas Panie”, kiedy nagle Alicja usiadła, z wielką czcią uczyniła na sobie znak krzyża, podniosła ramiona ku niebu i już po chwili zasnęła długim, cichym snem śmierci. Jej dusza odeszła do Boga! Wszystkich opanowała święta cisza. To właśnie była prawdziwa tajemnica. Subtelna chemia śmierci. Bóg był tuż obok. Przepełnioną grozą ciszę przeszył dźwięk, który głęboko zapadł w umysły obecnych. Był to dźwięk pękającego serca, a wydał go jej chłopiec, Bernard.

Jarenton ponownie przystanął, tym jednak razem Fryderyk nie wtrącił się, a jedynie przysiadł, jakby pogrążony w najgłębszej zadumie. W końcu poruszył się i rzekł:

– To, mój dobry Jarentonie, brzmi jak śmierć świętego.

– Bo to była śmierć świętego – Jarenton zmienił swą pozycję, przyjmując przy tym nowy ton głosu. – Zaś dowodem na to są zeznania ludzi. Zwykłych ludzi trudno jest zwieść. Kiedy zaś przychodzi do osądzenia świętości, zwieść praktycznie się ich nie da. Mają bowiem intuicję, pozwalającą odróżnić prawdę od fałszu, przejrzeć pozory i podstępy, a także rozpoznać wszystkich bliskich Bogu. Kiedy okrzykną kogoś świętym, z powodzeniem można przyjąć to stwierdzenie.

– Przyznaję, to prawda. A cóż takiego powiedzieli o Alicji?

– Co powiedzieli? – odparł echem Jarenton. – Ujawnili coś, co zadziwiło całą okolicę. Jak można się było spodziewać, cała szlachta przyszła do ciała Alicji. Jednakże nikt nie spodziewał się tego, że całe chłopstwo, zarówno z Fontaines jak i Dijon, przyjdzie ze łzami w oczach, a jedynym pełnym smutku łkaniem, jedynym pełnym czci zdaniem na ich ustach będą słowa „nasza matka”. Nawet Tescelin zdziwił się olbrzymią ilością tych, którzy jego małą żonę nazywali zaborczym tytułem „matka”. To jednak, co upewniło mnie w od dawna skrywanych odczuciach o tej kobiecie, to sposób w jaki ludzie ci podchodzili do niej i klękali przed jej ciałem. Ukazywali przy tym więcej szacunku, czci i podziwu, niż czynią to zazwyczaj w kościele.

Właśnie to skłoniło mnie do czynu, który wielu zdać się może nazbyt śmiały. Udałem się do opactwa, zebrałem mnichów i kazałem im przejść pięć kilometrów do Fontaines. Weszliśmy pogrążeni w modlitwie. Podczas gdy wszyscy klęczeli przy ciele, wezwałem Tescelina na stronę i powiedziałem mu: „Mój panie, ciało twej świętej żony nie powinno spoczywać pośród ciał zwykłych chrześcijan. Pozwól mi złożyć je tam, gdzie należy – w moim kościele, pośród ludzi honoru i świętych”. Przez chwilę wahał się. Tescelin nigdy nie należał do raptusów, co więcej, zawsze był bardzo skromny. Zacząłem więc obawiać się o jego decyzję. Zdawał się starannie ważyć całą sprawę, w końcu zaś kiwnął twierdząco głową, a moje serce z radości mocniej zabiło. Mnisi podnieśli ciało na swych ramionach. Zaśpiewaliśmy Benedictus, rozpoczynając w ten sposób uroczystą procesję z Fontaines do Dijon.

Kiedy doszliśmy do miasta, przywitali nas wszyscy jego mieszkańcy, którzy wyszli ze świecami i krzyżami na spotkanie ciała tej, którą otwarcie zwali „błogosławioną”. Przeszliśmy do kościoła i złożyliśmy ciało w miejscu, w którym dziś rano widziałeś chłopów. I pozwól sobie powiedzieć, Fryderyku, że czułem, jakbym w świętym miejscu deponował święte relikwie.

Przez chwilę niemiecki opat nie poruszał się. Jego oczy spoglądały bez celu w nicość. Opat dumał. Cały był pochłonięty myślami. Nagle wyprostował się, spojrzał na Jarentona i rzekł:

– Masz może mały kawałek papieru i pióro? Zapisałbym sobie kilka uwag. Opowiedziałeś historię wspaniałej żony i matki. Zapamiętam ją dobrze.

– O powiedziałem ci historię świętej – Jarenton sięgnął po potrzebne gościowi przedmioty. – Dokładnie, wspaniałej świętej, ponieważ była wspaniałą żoną i matką. Ale jeszcze nie skończyłem.

– Nie? – zapytał Fryderyk. – Mimo, że ją już pochowałeś?

– Nie – odpowiedział potrząsając głową Jarenton. – Ponieważ jej macierzyństwo nie skończyło się na grobie, i właśnie to jest największym dowodem jej świętości.

Fryderyk spojrzał zdziwiony na gospodarza, po czym szorstko odparł:

– Daj mi ten dowód, Jarentonie.

Następnie wrócił do sporządzania notatek.

– Nie ominąłbym go za żadne skarby świata – powiedział Francuz – bo wskazuje, że matczyna miłość jest silniejsza od śmierci i zawsze znajdzie jakiś sposób.

Miłość znajduje sposób

Jarenton poczekał do chwili, kiedy Fryderyk ułożył papier na małej książce, po czym rzekł:

– W nieżyjących pokładam o wiele więcej wiary niż w nienarodzonych, Fryderyku.

– To znaczy? – odpowiedział Niemiec, spoglądając znad kartki.

– To znaczy, że dopóki dąb schowany jest w żołędziu, nie zbudujemy z niego ścian czy solidnych podłóg. To znaczy, że choć chłopiec może być ojcem mężczyzny, wolałbym spoglądać na mężczyznę i mówić, jakim jest chłopcem, aniżeli spoglądać na chłopca, próbując odgadnąć jakim stanie się mężczyzną. To wreszcie znaczy, że wszystko co nasze kroniki świętych mówią o wizjach i proroctwach widzianych i słyszanych przed ich narodzeniem, może być całkowitą prawdą, ale poczuję się bezpieczniejszy, jeśli przytoczysz mi cuda i wizje po ich śmierci.

– Dobre spostrzeżenie – uśmiechnął się Fryderyk.

– Bardzo dobre – podkreślił Jarenton – a w dodatku takie, które świetnie pasuje nam do sprawy. Mówisz, że opowiedziałem ci historię wspaniałej matki. Ja zaś twierdzę, że to historia wielkiej świętej, a teraz udowodnię to, pokazując jak nawet po śmierci troszczyła się o swe dzieci.

– Zapowiada się interesująco – dodał Fryderyk, ponownie poprawiając kartkę. – Zaczynaj.

– Bernard był jej ulubieńcem, ona zaś była całą jego miłością. Każdy większy krok, który czynił, zawsze powierzał jej radzie i wskazanemu przez nią kierunkowi. W dwa lata po jej śmierci Bernard zastanawiał się nad powzięciem największego kroku w swym życiu: myślał o wstąpieniu do Citeaux. Gdzież była jednak ona? Świat wciąż wzywał, ciało raz pragnęło, raz buntowało się. Bernard był rozdarty, jak wszystkie wielkie dusze, i potrzebował uspokajającej, pomocnej dłoni. Gdzież jednak mógł ją odnaleźć? Jego ojciec i bracia walczyli pod Grancy dla księcia, więc pozostawała mu jedynie Humbeline i młodsi chłopcy. Wszystko rozstrzygał w sobie, a kiedy podjął już decyzję, wyjechał do Grancy, by ją obwieścić. Zatrzymał się jednak w połowie drogi. Zaczęły go ponownie dręczyć stare wątpliwości, a trudności zdały się teraz jeszcze większe. Swej decyzji wcale już nie był taki pewny. Nagle tuż przed sobą zobaczył twarz matki i zdecydował się raz na zawsze! Pomimo głębokości grobu, pomimo okropnej nieodwracalności śmierci, matczyna miłość znalazła sposób zatroszczenia się o swego chłopca.

– Prawdziwa wizja? – zapytał Fryderyk.

– Prawdziwa na tyle, że zdołała utwierdzić Bernarda w jego przekonaniu. Nie była to jednak jedyna wizja. Nie. Bo matczyna miłość nigdy nie umiera i zawsze znajduje jakiś sposób. Właśnie dlatego Alicja w największej potrzebie wróciła również do Andrzeja.

– Kiedy to się stało?

– Gdy rozmawiał z nim Bernard, próbując go przekonać do wstąpienia do Citeaux. Andrzej miał ambicje zostania wielkim rycerzem, a cel ten był w jego zasięgu. Do młodego chłopca bardziej przemawiały szczęk zbroi i blask sławy, niż opisy Citeaux jego brata. Wszystko wyglądało na to, że Bernard przegra tę walkę, do czasu gdy Andrzej spojrzał kiedyś przed siebie i zobaczył własną matkę. Podeszła do niego i objęła ramionami, jak tysiące razy czyniła w jego dzieciństwie. Następnie wskazała na Bernarda. To wystarczyło. Nie oglądając się na rycerstwo i sławę, Andrzej poszedł szukać Boga. Miłość przeskoczyła grób, a Alicja wciąż troszczyła się o swych synów.

– Wystarczy – stwierdził stanowczo Fryderyk. – Wygrałeś. Mam przed sobą zapiski o życiu świętej.

Powiedziawszy to, wskazał na grubą kartkę żółtawobiałego papieru.

– Czy mogę zobaczyć? – zapytał Jarenton.

– Oczywiście – odpowiedział nieco zdziwionym głosem Fryderyk, podając dokument francuskiemu opatowi.

Jarenton wziął papier do ręki i przeczytał dziesięć linijek napisanych małym, starannym i pewnym charakterem:

1070 – Alicja z Montbard urodziła się;

1085 – małżeństwo z Tescelinem Płowym, panem na zamku Fontaines;

1110 – zmarła w dniu świętego Ambrożego; pochowana w kościele świętego Benignusa z Dijon; sześciu synów, wszyscy w Clairvaux; córka – jedna, wstąpiła do Jully po wcześniejszym wyjściu za mąż; dwukrotnie pojawiła się synom po śmierci; wspaniała żona – wspaniała matka – wspaniała święta; w nadprzyrodzoności widziała naturalność.

Przeczytał je głośno, po czym śmiejąc się dodał:

– Typowo niemieckie, Fryderyku. Typowo niemieckie. Puste fakty w chronologicznej kolejności. Wszystko systematyczne, naukowe, trzeźwe. Wszystko solidne i bardzo, bardzo rozsądne. Tak, to naprawdę typowe dla was, Niemców.

– Cóż, mój przyjacielu – odparł żartując Fryderyk. – Czy nie powtarzasz mi cały dzień, że jedyną drogą do świętości jest bycie sobą, bycie tym, kim stworzył nas Bóg? Ja chcę być świętym, więc muszę być typowym Niemcem.

– Ach tak! – wykrzyknął francuski opat. – Więc przyznajesz mi wreszcie rację? Wyznajesz, że wszystko zależy od ciebie? Że to ty musisz wszystko zrobić?

– Czy nie zapomniałeś o czymś? – uśmiechnął się Fryderyk.

– O czym mianowicie?

– Zdajesz się zapominać, kto uczynił ze mnie Niemca. Sądzę, że to właśnie Bóg!

Jarenton zaśmiał się dobrodusznie i dodał:

– Jesteś kimś więcej, niż Niemcem, Fryderyku. Jesteś po prostu niepoprawny.

Ciało błogosławionej Alicji pozostało w miejscu, gdzie złożył je Jarenton, aż do 17 października 1250 roku, kiedy to święta zazdrość kazała mnichom z Clairvaux uzyskać od papieża Innocentego IV brewe, umożliwiające przewiezienie czcigodnych szczątków do klasztoru, w którym żyli jej mąż i synowie. W końcu, 19 marca 1251 roku, ciało tej wspaniałej matki spoczęło w grobowcu obok ołtarza naszego Zbawcy w kościele opactwa Clairvaux. Był to ostatni kontakt jej nadprzyrodzoności z naturalnością.

cdn.

O. Mary Raymond Flanagan OCSO

Powyższy tekst jest fragmentem książki o. Mary Raymonda Flanagana OCSO Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa.