Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa. Rozdział ósmy

Wielki brat Bernarda

– Coś jest nie tak z tą sytuacją – stwierdził Tescelin, spoglądając na śmiejącą się żonę, która właśnie tuliła do serca swą pierwszą wnuczkę.

– Problem musi chyba być w tobie, stara Płowa Brodo, bo maleństwo i ja jesteśmy w siódmym niebie. Prawda, Adeline? – spytała pieszczotliwie Alicja do obojętnych jeszcze uszu pulchniutkiego, mającego niespełna miesiąc dziecka.

– Nie – uśmiechnął się Tescelin. – Problem nie leży po mojej, a całkowicie po twojej stronie, moja kochana. Jesteś stanowczo zbyt młoda, by być tak starą.

– Starą? Starą? Kto jest stary? Czuję się jak dwudziestolatka.

– I wyglądasz na taką – odpowiedział radośnie. – W tym właśnie cały kłopot. Tytuł „babcia” nigdy ci nie będzie pasował, Alicjo. Będziemy musieli znaleźć coś, co wyrazi prawdę w lepszy sposób.

– Mów dalej te swoje komplementy. Jestem wystarczająco stara, by kochać tego aniołka, a tylko to się liczy. Nazywaj mnie jak chcesz – i powiedziawszy to, całą swą uwagę skupiła na trzymanym przez siebie dzieciątku.

– Nie prawię ci komplementów. Potępiam raczej naszego syna, który uczynił cię tak starą, gdy naprawdę jesteś jeszcze tak młoda.

Stojący obok matki Guy, którego oczy zabłysnęły od dumy, zaborczości i prawdziwej radości na widok odmłodniałej matki, tulącej jego pierwsze dziecko, spojrzał na ojca i powiedział:

– Mówisz jak jego wysokość, ojcze. Nikt nigdy nie wie, czy nasz książę elegancko komplementuje, czy tylko przygotowuje odwołanie.

Tescelin podszedł do stołu i położył na nim swe rękawice.

– Cóż, chłopcze. To właśnie jego wysokość podsunął mi ten pomysł. Martwi się o ciebie, dlatego obwinia mnie.

– To do niego podobne – wtrącił Guy. – Robić wszystko niebezpośrednio. A cóż go takiego teraz martwi?

– Och, nie jest bardzo zmartwiony. Wszystko co próbował zrobić, to pogratulować Alicji, Elżbiecie, tobie i mnie, dlatego musiał być szorstki, zrzędliwy i krytykancki. Właśnie tak Hugo załatwia wszystkie sprawy, nie przez niebezpośredniość, a raczej na opak.

– Cóż więc powiedział? – dopytywał się Guy.

– Przywitał mnie słowami „Jak się dziś czuje starzec?”, odpowiedziałem więc „Nie aż tak staro. Tylko dzień starzej niż wczoraj”. „Nieprawda – odrzekł szorstko – jesteś przecież starszy o jeden tytuł.” Zdziwiło mnie to, mogło bowiem znaczyć wiele rzeczy. Jak wiesz, nasz książę słynie z nadawania ludziom wielu tytułów, które często bywają zjadliwe i uszczypliwe. W podobny sposób także nagradza. Nie chciałem dać się złapać w żadną pułapkę, dlatego z udawaną formalnością w głosie zapytałem „Jak wasza wysokość zechce mnie dziś nazywać?”. „Nazwę cię dziadkiem”, odparł.

Sposób, w jaki Tescelin to powiedział, rozbawił wszystkich obecnych. Jego słowa były bowiem warknięciem, którego szorstkość zawierała wszelką odrazę, wyrażaną tonem głosu.

– A teraz, Elżbieto – powiedział Guy do swej żony – czy dostrzegasz kłopoty, w jakie wpędziłaś mego ojca?

– Ależ nie – wtrącił Tescelin. – Nie wpędziła mnie w żadne kłopoty, bo wszystko zwaliłem na księcia. Na początku powiedziałem mu, że starość leży w kościach, a nie ilości dzieci, później zaś, że jeśli miałby czuć do kogoś obrzydzenie z powodu mojego nowego tytułu, to chyba do siebie samego. Zaciekawiło go to, więc zapytał dlaczego. Odpowiedziałem na to: „Gdybyś bowiem nie uczynił z mego syna mężczyzny zanim skończył dwadzieścia lat, nie byłbym teraz dziadkiem”. W odpowiedzi książę warknął: „Kto uczynił go mężczyzną?”, na co odparłem: „Ty, kładąc mu na ramieniu miecz i nazywając młokosa rycerzem”. „Cóż – mówił już mniej zasępiony – chciałbym mieć więcej takich ramion, jak to twojego syna.” „No tak – zagadnąłem – ale czy nie widzisz jak bardzo atrakcyjnym uczyniłeś tego młodzieńca dla każdej panny w księstwie?”

– Czy wy, mężczyźni nie jesteście zbyt próżni? – krzyknęła Elżbieta de Forez, młoda, piękna i pełna życia żona Guya. – Mój ojciec powiedział mi, że to Guy poprosił o mą rękę, a wy mówicie tak, jakbym ja to uczyniła.

– Tego już za wiele! Kpiarstwo pasuje mi bardziej do jego wysokości aniżeli do ciebie, Elżbieto. Jesteś dla mnie zbyt lotna.

– Może po prostu starzejesz się – padła odpowiedź Alicji, która spojrzała przy tym na syna, odrywając wreszcie wzrok od trzymanego przez siebie dziecka. – Insynuacje, jakoby dobrze wychowane córki hrabiów puszczały oczka na jakichś nowicjuszy, którzy dopiero co zostali rycerzami, rodzą we mnie podejrzenie, że książę miał rację.

– Wygląda na to, że popełniłem faux pas, Guyu – stwierdził Tescelin. – Panie są niewinne. Dlatego właśnie uwielbiam rozmawiać z szorstkim i zrzędliwym księciem. Mężczyźni są tacy wyrozumiali…

– …w stosunku do siebie samych – dokończyła Elżbieta. – „Ciągnie swój do swego”, albo inaczej, próżni potrafią dogadać się z zarozumiałymi.

– Obecnie – odpowiedział Guy, uśmiechając się do żony – jestem tylko ciekawski. Chciałbym bardzo wiedzieć, co powiedział książę.

– Cóż – zaczął Tescelin – kiedy mówiłem o rycerstwie, powiedział ci komplement…

– Tak – odparł czerwieniąc się Guy. – Zrozumiałem, ale miałem nadzieję, że to przemilczysz.

– Większe komplementy prawił Elżbiecie, kiedy wspomniałem o dziewczętach z księstwa.

Elżbieta wyraźnie nabrała kolorów na twarzy, a jej długie, ciemne rzęsy opadły na iskrzące się oczy. Tescelin spojrzał na tę nieco skrępowaną, młodą matkę i wykrzyknął:

– N a niebiosa! Książę ma rację! Moja kochana, jestem dumny, że jestem twym teściem.

Elżbieta rzuciła spojrzeniem na Tescelina i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Guy zauważył zażenowanie swej żony, dlatego podszedł z tyłu za jej krzesło, mówiąc:

– Cóż takiego „jego szorstkość” miał do powiedzenia o mojej małej dziewczynce?

– Powiedział, że jeśliby, nadając ci tytuł rycerski, zdobył dla ciebie podziw wszystkich starszych kobiet, ja zdobyłbym dla ciebie zazdrość wszystkich mężczyzn, zezwalając poślubić ci najpiękniejszą z córek, jaka kiedykolwiek wychowała się na dworze hrabiowskim.

– Ach, wy mężczyźni, męczycie mnie – wykrzyknęła Elżbieta, a na jej twarzy i czole wykwitł jeszcze większy czerwony rumieniec, podkreślający lśniące niczym szafiry oczy.

– Ty zaś sprawiasz, że dyszymy z wrażenia – odparł Tescelin, podchodząc do niej i jakby w geście błogosławieństwa kładąc rękę na jej głowie.

Później, spoglądając w oczy swego najstarszego, stojącego za zaczerwienioną żoną chłopca, powiedział:

– Guyu, nasza mała Elżbieta stała się jeszcze piękniejsza, odkąd została matką. Przyjmij moje gratulacje.

Alicja obserwowała efekt, jaki słowa męża wywarły na jej młodej synowej, ale również i ten, jaki oczywiste piękno synowej wywierało na jej synu. Skromność Elżbiety i galanteria Tescelina sprawiły jej ogromną radość. Chciałaby z pewnością przedłużyć tę wymianę zdań, jednakże sympatia do młodej matki zmusiła ją do odwrócenia od niej uwagi rodziny, słowami:

– A nasza malutka Adeline, podobnie do swej mamy, mówi, że mężczyźni ją męczą. Chodź, Elżbieto, weź swojego aniołka. Chce chyba iść spać.

Jej synowa bardzo chętnie ruszyła się ze swego miejsca. Przemknęła całą szerokość pokoju i odebrawszy dziecko od teściowej zaczęła z nim gaworzyć, jak potrafią to czynić jedynie matki. Robiła niezwykłe wrażenie, stojąc tak w pełnej krasie swego pierwszego macierzyństwa, nieświadoma niczyjej obecności poza małą dziewczynką w jej ramionach.

Tescelin i Guy spoglądali na nią z podziwem, podczas gdy Alicja płonęła uczuciem miłości. Pan na Fontaines schylił się ku swemu synowi i wyszeptał:

– Piękna Madonna.

Guy uśmiechnął się w dowód zgody z tymi słowami, po czym odrzekł:

– Chodźmy, mój ty powodzie do zazdrości, połóżmy naszą córkę do łóżeczka.

Kiedy wyszli, Tescelin zwrócił się do Alicji, mówiąc:

– Tak, moja kochana, jesteś o wiele za młoda, by być tak starą. Tytuł babci nigdy nie będzie ci pasował.

Alicja uśmiechnęła się do niego i stwierdziła:

– Twe oczy zdają się dziś wieczorem szczególnie chętne do oglądania młodości i piękna, a język wyjątkowo gotowy na prawienie komplementów. Czemuż to? Czyżby z powodu świeżego rumieńca na jasnej twarzy Elżbiety?

– Wygląda dziś olśniewająco, nieprawdaż? Nigdy tego nie zauważałem, ale to wyjątkowo piękna dziewczyna. Cóż takiego spotęgowało jej wygląd? Macierzyństwo?

– Tescelinie – westchnęła Alicja – w pewnych sprawach zachowujesz się jak dziecko. Oczywiście, że to macierzyństwo. Wypełniło ją całą, dając nową powagę i pewność.

– To chyba nie to, moja droga – odparł Tescelin. – Chodzi mi o światło jej oczu, o blask twarzy, błysk, rumieniec i piękno, otaczające ją całą. Jest teraz inną osobą.

Jego żona, mądra jego własną mądrością, wiedziała, że mimo powodzi słów Tescelin wciąż po omacku szukał wytłumaczenia, dlatego cicho odparła:

– Cóż się dzieje z młodymi mężczyznami, którzy zaczynają zadawać się z rycerzami?

– Stają się podobni do nich – odparł z niezdecydowaniem, które ukazywało zadziwienie.

– Co zaś dzieje się z młodymi kobietami, które przebywają blisko księżniczki, hrabiny czy królowej?

– To samo – odpowiedział wciąż skonsternowany możnowładca.

– Dlaczego więc dziwi cię nowe piękno twojej synowej? Prawie rok pozostawała w bliskim kontakcie z Autorem Życia i Bogiem Piękna. Matki, jak wiesz, pracują ręka w rękę z Bogiem, co mieszkańcy Nieba postrzegają jako światłość na ziemi. Masz rację, mój drogi. Elżbieta błyszczy nowym blaskiem. To blask Boga. Współpracowała przecież ze Stworzycielem, czy nie jest ci więc przykro, że jesteś mężczyzną, a nie kobietą?

Tescelin patrzył długo na żonę, a w jego oczach widać było blask miłości. W końcu delikatnie i jakby uroczyście stwierdził:

– Dziękuję ci, moja droga, za prawdziwe i piękne wyjaśnienie. I dziękuję Bogu za ciebie!

Mówisz poważnie?

Jakieś pięć lat później Guy otrzymał powód do wspomnienia słów ojca o kpiarstwie i lotnym umyśle własnej żony. Była jesień 1111 roku i przyjechał akurat do domu, siedząc na swym koniu niczym zdobywca, ponieważ miał świadomość dokonania ważnego postanowienia i właśnie chciał wkroczyć na drogę wielkiej przygody. Elżbieta przywitała go wylewnie. Kiedy Guy schylał się, by ucałować swe dwie małe dziewczynki, okrzyki radości, związane z jego przedwczesnym przybyciem, pytania o samopoczucie i słowa radości potykały się jedne o drugie. Kiedy tak słuchał podekscytowanych słów powitania jego czarującej żony i spoglądał w tańczące oczka dwóch, śmiejących się córeczek, życie zdawało się mu rozkosznym. Czuł przyśpieszone tętno, odpowiadając, że nie jest ranny i że nie zdobyto jeszcze Grancy, wiedział bowiem, że kolejnym pytaniem będzie: „A co nam przywiozłeś?”.

Pytanie to w końcu padło, a on odpowiedział, że przyjechał by się pożegnać, ponieważ zamierzał zostać mnichem w klasztorze Citeaux. Na początku Elżbieta roześmiała się i spytała, cóż takiego dolano w Grancy do wina. Jednak kiedy Guy mówił dalej o swoim wuju Gaudrym, bracie Andrzeju i wielu innych rycerzach, którzy szli za Bernardem, żona przestała się śmiać.

– Mówisz poważnie? – zapytała, otrzymując najpoważniejszą ze wszystkich odpowiedzi.

Guy mówił dalej o tym, jak Bernard przyjechał do Grancy i z taką mocą i zapalczywością opowiadał o życiu dla Boga, że wuj Gaudry odłożył broń, dołączając do swego bratanka. Następnie to samo uczynił Andrzej, aż w końcu i on zdecydował się na ten ruch, oczywiście pod warunkiem, że żona da mu przyzwolenie.

Był już po! Lecz choć Guy wygłosił istną tyradę, nigdy wcześniej nie widział swej żony tak pobudzonej i pełnej pasji jak obecnie, a zaciekłość jej ataku przeraziła go bardziej, niż jakakolwiek szarża zbrojnych w stal wrogów. Kiedy szła z płonącymi oczyma i gestykulującymi rękoma w jego kierunku, zauważył, że się przed nią cofa.

Nagłość i zaciekłość jej ataku tak go zmieszały, że nie rozumiał jej słów, choć wyłapał z nich to, że słuchając swego młodszego brata i marząc, że ona zgodzi się na to wszystko, zrobił z siebie wielkiego głupca w jej oczach.

– Wsiadaj na konia – powiedziała – i wracaj jak mężczyzna do Grancy, gdzie może jeszcze raz odnajdziesz swoją świętość. I niech moje oczy nie widzą twojej twarzy do chwili, kiedy będziesz gotowy paść na kolana i błagać tych dwoje małych istot o przebaczenie za twe chwilowe szaleństwo.

Ostatnimi słowami, które Guy usłyszał było: „Odjedź stąd!”.

Wsiadł więc na konia, choć nie pojechał do Grancy. Zamiast tego skierował się do Fontaines, by spotkać się z Bernardem i opowiedzieć co się stało. Swego młodszego brata spotkał w pokoju, kiedy ten tworzył listę nazwisk. Jak tylko wszedł do środka, Bernard przywitał go słowami:

– Cieszę się, że jesteś, Guyu. Możesz pomóc mi w tworzeniu tej listy. Mam tu kilku członków rodziny i przyjaciół, których chciałbym wdrożyć w nasze przedsięwzięcie. Spójrz tylko! Już zebrało się ich z tuzin. Jest wuj Gaudry, młody Bartłomiej i Andrzej, wkrótce przyjedzie Gerard, jest też Hugo z Macon, Geoffrey de la Roche, młody kuzyn Robert, ty….

– Kompania stać! – krzyknął Guy tonem, który miał zabrzmieć jak radosny śmiech.

– Co? – szepnął Bernard, podnosząc na niego oczy znad listy.

– Będziesz musiał wykreślić to ostatnie nazwisko, Bernardzie.

– Czemuż to? – spytał młodszy brat ze sprzeciwem w głosie.

– Ze względu na trzy kobiety – ze śmiechem na ustach odparł Guy.

– Jakie trzy kobiety? – gniewnie dopytywał się Bernard.

– Elżbietę de Forez i jej dwie czarujące córeczki – miło odpowiedział Guy. – Przykro mi Bernardzie, ale Elżbieta nie wyraziła zgody, a oczywiście nie wyjadę bez tego.

Uśmiech zniknął z twarzy Guya, a na jego miejscu pojawiła się głęboka powaga. W końcu dodał:

– Pytając ją o zgodę nie byłem zbyt dyplomatyczny. Powiedziałem o wszystkim zbyt raptownie i przez to prawie wprawiłem ją w histerię.

– Czy nie tłumaczyłeś jej? – niecierpliwie wykrzyknął Bernard. – Czy nie powiedziałeś czego oczekuje od nas Bóg? Nie pokazałeś, że to najszlachetniejsze z przedsięwzięć, jakie może zająć umysł, serce i całego człowieka? Czy nie… cóż więc jej powiedziałeś?

Widząc, że Bernard coraz bardziej się gorączkuje, Guy podsumował swego „wielkiego brata” słowami:

– Mój przyjacielu, nie znasz kobiet, bo nigdy byś tak nie powiedział. Nie, Bernardzie. Nie tłumaczy się kobiecie, która jest podekscytowana, a już na pewno nie takiej, którą doprowadzono do histerii. Kiedy odjechałem, moja Elżbieta była zaś na jej skraju.

– Ja z nią porozmawiam – powiedział wściekle Bernard. – Co więcej, przekonam ją.

– Nie bądź głupcem. Posłuchaj starszego i mądrzejszego od siebie. Elżbieta ma po swej stronie sprawiedliwość. Jestem jej mężem, jestem ojcem dwojga jej dzieci. Do końca życia związałem się właśnie z nimi.

– Och – z obrzydzeniem w głosie wtrącił Bernard. – Omawialiśmy to kilka dni temu. Ona też może iść do klasztoru, dzieci zaś mogą zostać z tobą albo przyjść do Fontaines. Humbeline z pewnością chciałaby mieć je przy sobie.

– To prawda Bernardzie – stwierdził Guy z bezdennym spokojem i całkowitą kontrolą w głosie. – Mogą, ale tego nie zrobią. To przecież musi być kwestia całkowicie dobrowolnej ugody. Przykro mi, że moja żona nie chce się na to zgodzić, bo przekonałeś mnie, że powinienem oddać Bogu więcej, niż dawałem Mu do tej pory, ja zaś chciałbym dać Mu wszystko, dokładnie jak i ty. Znasz jednak stare porzekadło „Miłosierdzie i miłość do Boga zaczynają się w domu”. Muszę zostać, ale mam pewien plan.

– Jaki? – burknął Bernard.

– Zacznę żyć inaczej. Będę służył Bogu jako mąż i ojciec. Porzucę pościg za pustą sławą, odrzucę wszelkie honory księcia, rozdam wszystko biednym, będę takim mnichem, jakim można być z dala od klasztoru. Właśnie takim planem natchnął mnie Bóg w czasie mej drogi tutaj.

– Bóg nigdy nie podpowiada kompromisów – wtrącił Bernard – i mimo, że twe postanowienie jest heroiczne, dla mnie nie jest niczym więcej, jak tylko kompromisem.

– Cóż jednak innego mogę uczynić? Jestem żonaty.

– To samo, co wuj Gaudry, który jednak nie wiosłuje do tyłu.

– On dostał od żony pozwolenie.

– Tak, a my zdobędziemy twoje…

– Nie mów głupstw. Znam Elżbietę de Forez. Już postanowiła i żaden mężczyzna nie odwiedzie jej od tego.

– Ale Guyu, ty musisz do nas przyjść! Muszę cię mieć przy sobie, bo inaczej wszystko stracone – stwierdził Bernard, po czym zmieniając ton głosu kontynuował: – Jesteś naszym wielkim bratem. Przez całe życie przyglądaliśmy się tobie. Cokolwiek zrobiłeś, uważaliśmy za słuszne, cokolwiek powiedziałeś, stawało się prawem. Nie widzisz, co to będzie dla nas znaczyć, jeśli się teraz wycofasz?

– Ale Bernardzie, nie wycofuję się. Chcę iść z wami. Mam jednak żonę i dzieci….

Bernard wstał z krzesła, zdjął z haka kapelusz, chwycił za bat i ruszył ku drzwiom.

– Gdzie idziesz? – zapytał Guy.

– Spotkać się z twoją żoną – padła zdeterminowana odpowiedź wychodzącego już z pokoju Bernarda.

– Nie beze mnie – krzyknął Guy i pobiegł za swym młodszym bratem.

Tego dnia zawrotnym tempem pojechali do posiadłości Guya. Nie wymienili między sobą ani słowa, choć ich myśli mknęły szybciej, niż uderzenia kopyt koni. Guy martwił się zarówno o Bernarda, jak i o swą żonę. Widział, że jego młodszy brat był zbyt pochłonięty swym projektem by móc spokojnie rozmawiać, wiedział jednak i to, że jego żona będzie bezlitosna, kiedy już wda się z Bernardem w dyskusję. Dlatego właśnie ten powrót do domu nie należał do najszczęśliwszych. Mimo też, że Guy należał do szybkich jeźdźców, Bernard wyskoczył z siodła do drzwi jako pierwszy. Później były już tylko niespodzianki.

Bernard przywitał Elżbietę śmiechem i komplementem.

– Róże zaczerwieniłyby się z zazdrości, gdyby tylko mogły widzieć róże twych policzków, Elżbieto – powiedział. – A twe córki – mówił zginając się, by podnieść Adeline – to istne miniaturki swej matki.

Elżbieta była kobietą, więc mimo, że nie otrząsnęła się jeszcze w pełni z napadu oburzenia, co zresztą można było zauważyć po sposobie w jaki zmierzyła wzrokiem męża, powitanie i maniery Bernarda udobruchały ją na tyle, że dość łagodnym tonem odpowiedziała:

– A cóż takiego mój przystojny szwagier chce za swe pełne wdzięku komplementy?

Guy zaniemówił z wrażenia. Jego żona zachowywała się dokładnie odwrotnie, niżby się tego spodziewał. Bernard zaś, odsunąwszy nieco małą Adeline, powiedział do niej z uśmiechem:

– Bądź mądra jak twoja matka, Adeline, nigdy jednak nie nabieraj jej podejrzliwości.

Elżbieta zawtórowała mu śmiechem w wyższej oktawie i dodała:

– Bądź mądra jak twoja matka, Adeline i wiedz, że każdy pochlebca to żebrak, nie ważne jak przystojny czy gładki w mowie. Cóż cię sprowadza, Bernardzie?

– Znowu się zaczyna, Adeline – dopowiedział, zwracając się nadal do pięcioletniej miniaturki Elżbiety. – Człowiek wpada z przyjazną wizytą i od razu go o coś podejrzewają.

– Wiem, że nie przyjechałeś tu oglądać moich różowych policzków, czy gwiazd w oczach mych córek – stwierdziła gospodyni domu. – Wiem też, że twoja obecność w towarzystwie tego szaleńca, mojego męża – tu spojrzała szyderczo w kierunku Guya – oznacza poważną rozmowę. Jestem gotowa. Zaczynajmy więc.

– Słyszałaś, Adeline? – stwierdził Bernard, zginając się i spoglądając prosto w oczy swej bratanicy. – Mama przezywa tatę. Myślę, że razem z siostrą powinniście pójść do ogrodu i zebrać piękne złote, żółte i czerwone liście, którymi tak szczodrze obdarowała nas jesień.

– Cóż, jeśli chcesz Guya, uważaj sprawę za zamkniętą – powiedziała Elżbieta, po czym dominującym tonem krzyknęła: – Jeannine!

Służąca pojawiła się natychmiast.

– Zabierz dzieci do ogrodu. Chcemy na chwilę zostać sami.

Jeannine uśmiechnęła się do dwóch małych dziewczynek, które zdawały się zachwycone perspektywą zbierania wielokolorowego, porozrzucanego bogactwa października. Jak tylko dzieci wyszły, Elżbieta spokojnie usiadła i wskazując z wdziękiem krzesło, powiedziała:

– Nie usiądziesz?

– Postoję, jeśli nie masz nic przeciwko temu – odparł Bernard. – Zamierzam szybko skończyć.

– Ja usiądę – wtrącił Guy – bo wiem, że to nie będzie krótka rozmowa.

– Popatrzcie, ty masz język! – Elżbieta zwróciła się do męża. – A ja myślałam, że straciłeś go razem ze zdrowym rozsądkiem. Odkąd przyjechałeś, milczysz jak niemowa.

– Proszę, Elżbieto! – łagodnie zaczął Bernard. – Bądźmy rozsądni.

– Rozsądni? Rozsądni? – krzyknęła. – Tylko o to się modlę! Jednak kiedy jeden z największych rycerzy Burgundii opuszcza oblężenie Grancy i przyjeżdża do domu, by obwieścić zmartwionej żonie i dwóm córeczkom, że chce zostać mnichem, czas chyba na większą modlitwę!

– Ale, Elżbieto, czy w ogóle zastanawiałaś się nad tą kwestią? – łagodnie i słodko zapytał Bernard.

– Czy się zastanawiałam? – krzyknęła i w chwilę potem zamilkła, by zaraz dodać drwiącym głosem: – Biedny chłopcze. Jesteś przystojny. Mówią, że i mądry. Cieszę się jednak, że twoja nieżyjąca matka nie widzi cię w tym stanie. Powinieneś po cichu wrócić do domu, mój Bernardzie, zawołać lekarza i położyć się do łóżka, bo – tu jej głos stał się ostry, a oczy zapłonęły – bo zwariowałeś!

– Wiem to – spokojnie odparł Bernard – podobnie byłoby z tobą, gdybyś widziała jak twoi ukochani udaremniają Boskie plany. Czy uświadamiasz sobie, że twój mąż chce służyć Bogu Najwyższemu?

– Czyż to nie piękne! – odpowiedziała. – A komu według ciebie służą osoby żonate, diabłu?

– Nie, nie – szybko odparł Bernard. – Ale to co innego. Guy chce zaprzysiąc całe swoje życie wyłącznie Bogu.

– A ile razy będzie żył? – zapytała Elżbieta, spoglądając lekceważąco w kierunku Guya. – Bo myślę, że już jedno życie zaprzysiągł. Czy w dniu, kiedy się pobraliśmy, nie powtarzałeś „dopóki śmierć nas nie rozłączy”, kochanie?

Ostatnie, przepojone sarkazmem słowo poruszyło siedzącego dotąd na krawędzi krzesła Guya.

– Tak Elżbieto, powtarzałem. I jeśli nie zechcesz udzielić mi pozwolenia, zamierzam żyć w zgodzie z tymi słowami. Nie chciałem, by Bernard tu przyjeżdżał. Ja…

– Ale Bernard przyjechał – wtrącił się młodszy brat. – A przyjechał zobaczyć, czy szlachetna córka hrabiego de Forez rzeczywiście nie uczyni nic szlachetnego dla Boga. Pomyśl o tym, Elżbieto! To szansa poświęcenia się dla Boga Wszechmogącego, to szansa udowodnienia swej miłości do Tego, który ukochał cię aż do śmierci, szansa by stać się godną swej szlacheckiej krwi, którą odziedziczyłaś po swym szlachetnym ojcu i po Jezusie Chrystusie. Nie chcesz być szlachetna?

Elżbieta złożyła dłonie na kolanach, przysiadła wyprostowana na krześle i przyglądała się każdemu, wykonywanemu przez Bernarda ruchowi. Kiedy ostatnim pytaniem osiągnął kulminacyjny punk swej prośby, opadła nieco i nieśpiesznie powiedziała:

– Widzę, że w szkole St. Vorles w Chatillon sur Seine uczą retoryki i sztuki deklamacji. Czy nie szkoda jednak, że nie uczą tam logiki? Bernardzie kochany, czy żaden z tamtejszych kapłanów nie powiedział ci nigdy, że więzy małżeńskie są nierozerwalne? Wiem, że dla małych chłopców słowa te wiele znaczą, ale ich przesłanie jest takie, że kiedy mężczyzna i kobieta stają się dzięki wielkiemu, Boskiemu sakramentowi mężem i żoną, pozostają mężem i żoną aż do śmierci. I to przez Boskie prawo. Rozumiesz?

Jej głos się podniósł, a kiedy przechyliła się, chcąc zadać kolejne pytanie, prysła cała jej wcześniejsza nieśpieszność.

– Jak więc Bóg może wzywać Guya do klasztoru – spytała – kiedy sześć lat temu wezwał go do zostania moim mężem? Czy Bóg sam sobie przeczy? A może w Chatillon uczą jakiejś nowej teologii?

– Nie – odparł refleksyjnie Bernard – nie nowej teologii, Elżbieto, ale starej i to bardzo dogłębnie. Czy nie pamiętasz słów: „Przyjacielu, mierz wyżej”?

– Owszem – odparła głosem nie zdradzającym żadnych oznak miłości do Bernarda. – Pamiętam jednak również, że nie dotyczyły one nigdy męża, którego żona miałaby przez nie opadać niżej. Cóż bowiem miałabym robić, kiedy Guy stałby się twoim towarzyszem zabaw w Citeaux? Mam tu może zostać i robić skarpetki i rękawiczki dla was obydwu? A co z Adeline i jej siostrą? Czy mam im powiedzieć: „A teraz, moje kochane, szybciutko wychodźcie za mąż, tak by tata i wujek Bernard mogli pojechać na cudne bagna Citeaux”? Bernardzie, zachowuj się na miarę swego wieku i używaj trochę zdrowego rozsądku.

– Właśnie próbuję – odparł Bernard z rosnącą siłą głosu. – Jednak otoczenie jest przeciwko mnie. Ale nie! Wybacz Elżbieto, nie kłóćmy się, a raczej przedyskutujmy wszystko tak spokojnie, jak się tylko da.

– Spokojnie? Spokojnie? – wyrzuciła z siebie kobieta, po czym wzruszając ramionami, jakby chcąc utrzymać ciepło, dodała: – Nie spokojnie, Bernardzie, ale na chłodno. A teraz posłuchaj. Wzięłam Guya „na dobre i na złe”. Póki co, te chwile są najgorsze, ale on wciąż jest mój, przeznaczony mi świętym sakramentem Boga. Owego dnia złożyliśmy sobie śluby, których mam zamiar dotrzymać. Jestem jego, a on jest mój „dopóki śmierć nas nie rozłączy”.

– Tak, Elżbieto, to co mówisz jest całkowicie prawdziwe, ale czy ten ślub musiał koniecznie oznaczać wspólne życie? Czy nie możecie być nie tylko jednym ciałem, ale również jedną duszą? Czy Guy nie może być twoją inspiracją i miłością, jako oddany Bogu mnich, ty zaś wielką inspiracją i miłością Guya, jako zakonnica…?

– Jako kto? – Elżbieta bez mała wykrzyknęła.

– Zakonnica – powtórzył z płomienną twarzą Bernard. – Kobieta, która kocha Boga bardziej, niż siebie samą. Która wie, co warty jest świat i jaką wartość ma jej życie. Kobieta, która potrafi widzieć i widzi dalej od czubka swego nosa, której ambicje są większe niż nazwisko, dom i pozycja społeczna. Kobieta, która pragnie zdobyć prawdziwe imię, niebiańskie domostwo i pozycję obok innych świętych. Kobieta…

– …która nigdy nie była mężatką i nie urodziła dla Boga dwojga dzieci – wybuchła Elżbieta.

Bernard umilkł. Podszedł do zrozpaczonego Guya, który przyglądał się pełnemu pasji sporowi serc i umysłów, mówiąc:

– Czy twoja żona nigdy nie słyszała o idących do klasztoru mężatkach? Nie zna stosunku Bożego Kościoła do tej kwestii?

Guy spojrzał na niego, po czym z bólem w oczach i głosie odparł:

– To nie ma sensu. Elżbieta ma rację. Ty też masz rację. Oboje jednak spoglądacie na tę samą sprawę z całkowicie innych perspektyw.

– Ja patrzę z perspektywy Boga – odparł Bernard.

– A ja? – zaczęła Elżbieta. – Z czyjej perspektywy ja patrzę. No mów. Może z diabła?

– Nie. Nie powiedziałem tego, ani nie chciałem tak myśleć. Mówię jednak, że masz okazję zrobić dla Boga coś wielkiego, a marnujesz ją. Przez poświęcenie czegoś bliskiego i ukochanego masz szansę stać się prawdziwie szlachetną, masz szansę stać się Boską bohaterką…

– Skończ już tę tyradę! – przerwała. – Zaczyna mnie to męczyć. Guy może zostać mnichem po mojej śmierci.

Mówiąc to, wstała i już chciała opuścić pomieszczenie, kiedy czerwony od emocji Bernard stanął tuż przed nią i zduszonym głosem krzyknął:

– Elżbieto de Forez, niech ci z całą powagą powiem, że twój mąż będzie mnichem i to za twoim pozwoleniem. Tym, którego udzieliłaś przed chwilą, mówiąc o swej śmierci, albo tym, bardziej zgodnym ze szlachectwem twej osoby!

– Próbujesz mnie zastraszyć? – wyniośle zapytała.

– Nie, przewiduję tylko. Zapamiętaj moje słowa: jeszcze przed Wielką Nocą, wyzwolony dzięki twemu przyzwoleniu, bądź przez twoją śmierć!

Mówiąc to, Bernard skłonił się swej bratowej, kiwnął na Guya i wybiegł z pokoju.

Elżbieta stała teraz w miejscu, gdzie ją zatrzymał, z oczyma spoglądającymi na drzwi, za którymi zniknął Bernard. Gwałtowne ruchy piersi wskazywały na jej wzburzoną duszę. Jej głos był spokojny, ale bladość twarzy zadawała kłam słowom, które skierowała do skrępowanego sytuacją męża:

– Powiedz swojemu braciszkowi, że nie przestraszę się tak łatwo.

To powiedziawszy wyszła z pokoju niczym królowa.

cdn.

O. Mary Raymond Flanagan OCSO

Powyższy tekst jest fragmentem książki o. Mary Raymonda Flanagana OCSO Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa.