Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa. Rozdział dziewiąty

Dziwne drogi

Złote i brązowe liście, które Adeline i jej mała siostrzyczka zbierały owego pamiętnego października, leżały już pod pierwszym śniegiem, kiedy Bernard ponownie jechał do Fontaines. Tym jednak razem posłała po niego sama bratowa, a w jej domu, wypełnionym bojaźliwą ciszą budzącej postrach choroby, przywitano go życzliwie. Szybko stanął obok łóżka w pokoju Elżbiety, gdzie siedział już niecierpliwie pochylający się nad bladą żoną Guy.

Jak tylko Bernard wszedł do środka, chora podniosła się, wyciągając w jego kierunku chude ramiona i mówiąc:

– Tak się cieszę, że przyjechałeś. Tak się cieszę.

Kiedy Bernard ucałował jej dłonie, ponownie zatopiła się w poduszkach i wyprostowała narzutę zapraszając, by przy niej usiadł. Kiedy odmówił, wskazując na stojące obok krzesło, Elżbieta potrząsnęła przecząco głową i dotykając lekko kapę powiedziała:

– Nie, tutaj, obok mnie.

Bernard usiadł. Po drugiej stronie łóżka Guy trzymał żonę za rękę.

Chora wyprostowała lewe ramię, wysuwając je w kierunku Bernarda, a kiedy chwycił ją za dłoń, przymknęła oczy i głęboko westchnęła. Przez chwilę wszystko pogrążyło się w ciszy. Następnie, bez otwierania oczu, raczej mizernym tonem zaczęła:

– Jeszcze nie Wielkanoc, prawda Bernardzie?

– Nie – usłyszała szeptaną odpowiedź.

– A mimo to jestem chora. Bardzo chora. Śmiertelnie.

– Nie mów tak, Elżbieto – wtrącił łamiącym się głosem Guy.

– Będę tak mówić – odpowiedziała – i poproszę was obu, byście mnie uważnie wysłuchali. Jestem bardzo zmęczona i mogę mówić tylko przez chwilę.

– Słuchamy – powiedział miękko Bernard, robiąc wcześniej zauważalną pauzę, podczas której westchnienia chorej brzmiały niczym powstrzymywane łkanie.

– Moje oczy wreszcie się otworzyły – zaczęła. – Widzę, jak nigdy dotąd nie widziałam. Kiedy spotkaliśmy się tu po raz ostatni, Bernardzie, myślałam że oszalałeś, a twoje końcowe słowa są jedynie wyrazem złości. Teraz jednak rozumiem, że to ja byłam szalona, a słowa te okazały się przepowiednią.

Elżbieta przerwała, by wziąć oddech, a oczy Guya i Bernarda spotkały się gdzieś nad narzutą.

– Dziwne są drogi Boga – ponownie rozległ się głos chorej kobiety. – Nie udaję, że je rozumiem, ale widzę teraz, że Bóg chce Guya.

Nastąpiła kolejna przerwa, po której nieco silniejszym głosem dodała:

– Chcę go więc oddać Bogu.

Po ostatnim zdaniu zdawało się, że omdlała. Bernard i Guy rzucili sobie szybkie spojrzenia, po których skierowali wzrok na bladą twarz wśród poduszek. Bernard położył rękę na jej czole i Elżbieta otworzyła oczy. Kiedy to zrobiła, zakręciły się jej dwie kryształowe łzy, spływając następnie po bladych policzkach. Podnosząc pływające oczy ku Bernardowi powiedziała jeszcze:

– Dziwne są drogi Boga, nieprawda?

Następnie zwróciła się do Guya, potrząsnęła lekko głową i wyszeptała:

– „Dopóki śmierć nas nie rozłączy”, ale Bóg cię wzywa, więc muszę ci pozwolić.

Na chwilę ponownie przymknęła oczy, a potem w ciszę pokoju wdarła się ta oto modlitwa:

– Drogi Boże, jest Twój. Mogłeś go wziąć z pomocą włóczni, topora wojennego bądź czystego przypadku i wówczas nie miałabym nic do powiedzenia. Teraz mam, więc mówię: Bierz go! Bierz go, póki żyje i kochaj w życiu i po śmierci!

Otworzyła później oczy, z których zaczęły szybko płynąć łzy. Wysunęła rękę z uścisku Bernarda i podając ją mężowi, powiedziała jeszcze:

– Pocałuj mnie drogi Guyu i przypieczętuj ten sakrament, jak przypieczętowaliśmy poprzedni.

Guy pochylił się w nabożnym skupieniu, a kiedy ucałowali się ze świętą powagą, jego łzy połączyły się ze słonymi łzami Elżbiety na jej policzkach.

Zdejmując swe ramię z barku Guya, wysunęła rękę do Bernarda, mówiąc:

– A ty, proroku Boga, czy nie poświadczysz aktu mojego wyrzeczenia braterskim pocałunkiem?

Bernard pochylił się nad nią, ale tuż przed tym, jak jego usta zetknęły się z ustami bratowej, powiedział:

– Elżbieto, moja droga. Choroba ta nie prowadzi do śmierci. Bóg ma dla ciebie inne zadanie. Wiem, że szlachetnie się z niego wywiążesz.

Kiedy wyprostował się po pocałunku, chora ułożyła jedną swą dłoń w dłoni Guya, drugą zaś w dłoni młodszego brata męża. Przez pewien czas odpoczywała w ten sposób, a później powoli i trochę smutno uśmiechnęła się, mówiąc:

– Jestem szczęśliwsza, o wiele szczęśliwsza. Teraz odpocznę. Możecie już odejść.

Z pokoju chorej wyszli na palcach. Kiedy doszli do głównego korytarza, Bernard zwrócił się do swego starszego brata i powiedział:

– Drogi Boga są pewne! W końcu jesteś wolny.

Twarz Guya nie odzwierciedlała jednak entuzjazmu Bernarda i widać było wyraźnie, że mężczyzna ten bardzo cierpi.

– Myślisz, że wydobrzeje? – zapytał.

– Wydobrzeje? Wydobrzeje? Już jej lepiej, Guyu. Wiem co mówię. To ręka Boska, wskazująca ci odpowiednią drogę.

– Chciałbym posiąść twą wiarę, Bernardzie. Jednak teraz widzę tylko bardzo chorą żonę, która jest być może trochę za bardzo przesądna.

Słysząc to, Bernard cały się wzdrygnął. Spojrzał na Guya z gniewnym błyskiem oczu i powiedział:

– I ty jesteś moim wielkim bratem? Wstydź się! A cóżbyś chciał, by Bóg teraz zrobił? Pojawił się tu osobiście? Twoja żona odmówiła. Później zachorowała. Teraz jednak udzieliła pozwolenia i z pewnością wydobrzeje. A ty gadasz o przesądach! Lepiej idź do spowiedzi i wyznaj, że byłeś bezczelny! Oczekuję, że za miesiąc dołączysz do nas. Znajdziesz nas w Chatillon sur Seine. Przyjedź gotowy oddać się cały Bogu.

Mówiąc to, Bernard podał mu rękę, wskoczył w siodło, zawrócił konia i po chwili widać już było tylko śnieg wyrzucany spod końskich kopyt.

Kompleks „wielkiego brata”

W 1122 roku, nieco ponad dziesięć lat odkąd Bernard zalecił Guyowi spowiedź ze swej bezczelności, Guy szedł wraz z Wilhelmem z St. Thierry, opatem fundacji Cluniac, ścieżką wijącą się między drzewami doliny Clairvaux. Była wiosna. Krokusy przebijały się przez poczerniałe liście, przypominające chwałę minionego lata. Wstydliwe zawilce nieśmiało podnosiły swe pięciopłatkowe łebki, spoglądając z zastanawianiem i zadziwieniem na ten osobliwy świat pełen cieni i słońca. Tu i tam, w głęboko zacienionych dziurach, płaty topniejącego śniegu mówiły, że Królowa Zima dopiero przed chwilą wycofała się pośpiesznie z tego miejsca. Opat z Cluniac dostrzegał wszystkie te ślady, mówiące barwnie o życiu i śmierci, jednak Guy ślepy był na całą naturę. Szedł naprzód z ugiętą głową i niewidzącymi oczyma, a jego umysł pełen był niepokojących trosk.

Przez spory kawał leśnego spaceru Wilhelm pozwolił mu absorbować się zmartwieniami, jednak nagle zatrzepotał skrzydłami perlistego śmiechu i stwierdził:

– Twój kłopot polega na tym, Guyu, że urodziłeś się przed Bernardem. Twoje włosy nie pokryłyby się jeszcze siwizną, a twe czoło nie marszczyłoby się tak często, gdybyś narodził się z nim, bądź po nim. Cierpisz na coś, co nazywam „wielkobratowością”.

– Czy to choroba? – padła bez mała szorstka odpowiedź.

– Tak – zaśmiał się opat Wilhelm – a w dodatku nieuleczalna. Słyszałem jak osiemdziesięcioletni staruszkowie rozprawiają zatroskani o swych „młodszych braciach” i szybko chwytałem, że ci „młodzieńcy” mają siedemdziesiąt sześć lat. Dlaczego jednak miałbyś się martwić z powodu Bernarda? Dopiero co skończył dwadzieścia jeden lat, a co więcej, już jest opatem.

– Wiem to – szybko odrzekł – i jako mojego opata szanuję go, cenię i słucham. Nie zapominaj jednak, że jest moim młodszym bratem, a w związku z tym muszę się o niego troszczyć.

– Tu cię mam! – krzyknął Wilhelm. – Dokładnie, jak ci powiedziałem. Chorujesz na „wielkobratowość”.

– Cóż, ty też byś na nią zachorował, gdybyś widział to, co zobaczyłem w zeszłym roku… – odparł Guy.

– Na przykład… – złapał go za język opat.

– Na przykład szedłem z Bernardem przez miasteczko Chateau-Laudon, kiedy nagle zagadnął nas jakiś człowiek i pokazując swą okropną przetokę zaczął błagać Bernarda, by ten go uzdrowił. Nie żeby się za niego modlił, nie żeby go pobłogosławił, ale uzdrowił. Co zaś zrobił mój skromny brat? Ten, który zawsze prawi nam kazania o pokorze. Cóż więc zrobił? Bez chwili wahania podniósł rękę i na stopie tego człowieka uczynił znak krzyża. A to nie nazywam brakiem rozwagi, ale czystą bezczelnością.

– Aha… – mruknął Wilhelm. – A co się stało ze stopą?

Guy spojrzał na niego uważnie kątem oczu i odpowiedział:

– Została uzdrowiona.

Uszczęśliwiony śmiech opata ponownie rozbrzmiał w głuszy leśnej, powodując, że jakiś opalający się w pierwszych promieniach wiosennego słońca pręgowiec szybko wskoczył do swej jamki.

– Z czego się śmiejesz? – zapytał Guy.

– Z czystej bezczelności, która czyni cuda – odparł Wilhelm.

– Cuda? Nie opowiadaj bzdur! – warknął zdenerwowany Guy. – Twierdzę, że takie poczynania kuszą Boską rękę sprawiedliwości.

– Ale Bóg odpowiedział w końcu na tę pokusę, prawda? – ciągnął dalej uśmiechnięty Wilhelm.

– Tak ale to jeszcze nie daje memu bratu prawa do swobody, z jaką sobie poczyna. No bo popatrz! Słyszałeś pewnie o Josbercie, prawda? Tym wicehrabim Dijon?

– Oczywiście – odpowiedział Wilhelm. – To chyba najtwardszy człowiek, jaki chodził po ziemi.

– Wiem – odparł Guy – jest naszym krewnym. Z początkiem ostatniej jesieni powalił go paraliż. Rodzina natychmiast posłała po Bernarda i mnie. Pojechaliśmy więc, zabierając jeszcze po drodze naszego wuja Gaudry’ego. Kiedy dojechaliśmy do domu, zastaliśmy Josberta w stanie, który uniemożliwiał mu już mowę. Rodzina była niezmiernie zmartwiona, bo wicehrabia od bardzo już dawna nie przystępował do żadnych sakramentów, a ten napad wyglądał bardzo poważnie. Wszyscy zaczęli więc błagać Bernarda, by zrobił co w jego mocy, by go uleczyć. I wiesz co mój skromny brat uczynił?

– Nie mam pojęcia – odparł Wilhelm, tłumiąc śmiech z uwagi na cierpienie Guya.

– Powiedział: „Ten człowiek bardzo obraził Boga. Był nieludzki w stosunku do biednych i arbitralny w stosunku do Kościoła i jego majątków. Obiecajcie, że zrekompensujecie wszystkie jego winy i dacie kres wszystkim jego niesprawiedliwym wymuszeniom, ja zaś obiecam, że będzie miał szansę wyspowiadać się. Obiecuję to w imię Pana”. Słyszałeś kiedyś coś tak bezczelnego? „Obiecuję to w imię Pana.”

– Cóż się więc stało?

– Szybko wszystko obiecali i mimo, że razem z Gaudrym wyrzucaliśmy Bernardowi jego lekkomyślność, brak rozwagi, bezczelność i kpiarstwo z Boga, on tylko uśmiechnął się i wyszeptał: „Miejcie wiarę. W co wy nawet nie potraficie uwierzyć, Bóg z łatwością uczyni”. Taką właśnie ma nową nazwę na bezczelność: wiara.

– Rozumiem – stwierdził Wilhelm – ale mów dalej.

– Cóż – raczej niechętnie odparł Guy. – Pojechaliśmy do pobliskiego kościoła, gdzie Bernard odprawił Mszę świętą za chorego. Zdążył skończyć, kiedy do zakrystii wbiegł najstarszy syn Josberta, krzycząc: „Mój ojciec może mówić. Woła o spowiednika. Chodźcie szybko”.

– Czyżby bezczelność uczyniła kolejny cud?

– Cud? Cud? Nonsens! – wykrzyknął z odrazą Guy. – Przecież Msza święta to sprawiła.

– Rozumiem. A teraz powiedz mi, Guyu, co sądzisz o wszystkich tych historiach o twym bracie jako cudotwórcy? Słyszałem już o człowieku z przetoką, o starej, sparaliżowanej kobiecie, o…

– Bajki! – przerwał mu Guy. – To wszystko bajki!

– Wszystko? – dopytywał opat.

– Cóż – odparł z wahaniem Guy. – Nie wiem, czy wszystko. Ale, drogi opacie, nie mówmy o czymś, czego nie można być pewnym. Nie wiem, czy wszystkie te historie są prawdziwe, czy też nie, ale życzyłbym sobie, żeby ich już nie rozpowiadać. Wcale nie pomagają mojemu bratu. Mogą przecież spowodować, że zacznie się fałszywie postrzegać. Wiem, że jest święty, bardzo święty, tak jak mogę powiedzieć, że w trakcie modlitwy otrzymuje wiele objawień. Ale poprzestańmy na tym. Nie jestem ufny w stosunku do rzeczy nadprzyrodzonych.

– Guyu – powiedział opat Wilhelm – wszyscy po prostu muszą cię kochać, bo taki jesteś cudownie uczciwy. To twoja prawdziwa cnota. Co się tyczy mnie, zdobyłeś sobie mą przyjaźń ze względu na swą chorobę. Jesteś niezwykle ciężkim przypadkiem nieuleczalnej „wielkobratowości”. Ale teraz bądź na tyle uczciwy, by móc odpowiedzieć na moje pytanie: Czy życie cystersów jest trudne?

Jak tylko jego towarzysz zmienił temat rozmowy z osoby Bernarda i jego cudów, zmieniło się całe podejście Guya. Jego kroki zdały się teraz bardziej dziarskie, podnosił głowę nieco wyżej i nawet jego głos stracił swą szorstkość. Znowu stał się znanym wszystkim, starym Guyem-żołnierzem.

– To złożone pytanie, opacie – odparł. – Dla niektórych życie takie byłoby wręcz niemożliwe, dla innych łatwe, a dla wszystkich pomiędzy tymi skrajnościami, dość ciężkie.

– Jak się o tym przekonałeś? – padło szybkie zapytanie.

Guy schylił się, chwytając zawilca, który zdawał się drżeć w cieniu dębu. Przez chwilę ściskał go w palcach, po czym spojrzał na Wilhelma i odparł:

– Na początku życie to było dla mnie bez mała niemożliwe.

– Co masz na myśli? – zapytał opat.

– To, co mówię. Na początku życie to było prawie niemożliwe. Musisz pamiętać, drogi opacie, że stałem się rycerzem zanim skończyłem dziewiętnaście lat, przed skończeniem dwudziestego roku życia ożeniłem się, a zanim według prawa stałem się dorosłym mężczyzną, zostałem ojcem. Musisz również pamiętać i o tym, że większą część dni i wiele nocy spędziłem z mężczyznami, którzy żyli szybkim życiem. Akcja, energia i podniecenie były we wdychanym przez nas powietrzu. Służąc księciu starłem się z wieloma wartościowymi wrogami. Znam też upojenie, które niosło ze sobą idące do głów wino zwycięstwa. Moje życie toczyło się wokół obozu, bitew, domu i znowu obozu. Nie było w nim miejsca na nudę. A później było Citeaux! Cóż za zmiana! Zamiast rozkrzyczanych, butnych, ostro walczących, kochanych mych kamratów, otrzymałem za towarzyszy milczących ascetów. Zamiast szczęku zbroi i przejmujących turniejów ze śmiercią, zamiast chwil obciążonych i przeciążonych podnieceniem, miałem teraz ciszę bagna, codzienne, stłumione śpiewy psalmów, deptanie ziemi i powtórne śpiewanie psalmów. Mówię ci, opacie, te pierwsze kilka miesięcy były wręcz nie do zniesienia.

Wilhelm z St. Thierry stał całkowicie zaskoczony. W całym swym życiu nie słyszał nic, co z podobną uczciwością ukazywałoby gołą prawdę. Nie oczekiwał też nigdy od któregokolwiek z mnichów Citeaux niczego tak bardzo krwistoludzkiego. Wszystko, co zdołał wyszeptać, to słowa:

– Rzeczywiście, mocny kontrast. Musiałeś tęsknić za bitwami i gotującym krew w żyłach szczękiem żelaza. Jak więc zdołałeś wytrzymać?

Guy odrzucił roztartego przez siebie zawilca, po czym uśmiechnął się nieco zażenowany i odparł:

– Myślę, że fundamentalnym powodem była choroba, o której wspominałeś. Doprawdy sądzę, że moja, jak ją tam zwiesz „wielkobratowość”, trzymała mnie przez te pierwsze miesiące w szeregach. Bo widzisz, musiałem myśleć o Bernardzie, Gerardzie, Bartłomieju i Andrzeju. Nie mogłem ich zawieść. Byłem przecież ich starszym bratem. Gdybym się wówczas wycofał, mogliby stracić odwagę.

– To czysto ludzki motyw – skomentował opat i uśmiechając się dodał: – Więc ta choroba może być użyteczna, nieprawdaż?

– W tamte dni z pewnością taką była, a ja spoglądam na nią jako na dar od Boga, wielki dar, mimo że nazywasz go chorobą. Zastanawiam się, mój dobry opacie, czy nasz Pan Jezus Chrystus nie czuł tej samej „wielkobratowości”, o której mówisz, klęcząc w O grodzie Getsemani tamtego pierwszego Wielkiego Czwartku, kiedy spoglądał prosto w twarz śmierci? Zastanawiam się, czy nie czuł stałego wołania: „Nie możesz zawieść swych młodszych braci”. Lubię myśleć, że to właśnie wołanie pobudziło Go do odpowiedzi: „Nie moja, ale twoja wola niech się stanie”. Być może się mylę, lecz właśnie w ten sposób z naturalnych rzeczy tworzę nadprzyrodzone.

– Piękna myśl, Guyu – komplementował opat. – Piękna, a w dodatku przysuwająca Pana Jezusa do nas bliżej, niż myślenie o Nim wyłącznie jako o Panu i Bogu. Wcześniej też miewałeś takie myśli?

– Nie sądzę – odparł szczerze Guy. – Przynajmniej nie do końca tak jasne. Niewątpliwie Bóg był blisko, a w głębi mojego jestestwa musiała istnieć ta niezachwiana determinacja, by być w swym cysterskim życiu lojalnym Bogu. Widzisz, nie mam urojeń czy wytworów wyobraźni związanych z Bernardem. Jestem starszy i nie mogę nie reagować na niektóre z jego powiedzonek czy wezwań. W końcu zawsze był i wciąż pozostaje dość romantyczny. Ale pozwól sobie powiedzieć, opacie Wilhelmie, że to nie echo bitew czy pamięć o ludziach walczących u mego boku bolały najbardziej. Nie. Raczej echo śmiechu dziecka i szczebiotania małej dziewczynki. Najtrudniej mi było znieść pamięć o szeptach tej, do której się zalecałem i którą zdobyłem.

Na chwilę umilkł, by dodać jeszcze:

– Jesteśmy najgorszymi wrogami samych siebie, a pamięć jest naszym najokrutniejszym katem.

– Mogę to sobie wyobrazić – zgodził się Wilhelm. – Ale przecież musisz doznawać cudownego wręcz ukojenia na myśl o tym, gdzie ona teraz przebywa i co robi.

– Owszem – odparł zamyślony Guy. – Swymi łaskami Bóg uczy mnie coraz większej pokory. Daje mi również coraz więcej intencji do modlitwy. Czy słyszałeś, że moją Elżbietę wybrano przełożoną w Jully?

– Nie tylko to – odpowiedział mu Wilhelm. – Słyszałem również, że jest tam dla wszystkich matką i wzorem. Czekam na wielkie rzeczy z Jully, Guyu, bo jak wiesz, duchowość całego klasztoru prawie całkowicie zależy od świętości matki przełożonej. Mała Adeline jest oczywiście ze swą matką, prawda?

– Tak, ma chorobę podobną do mojej „wielkobratowości” – zaśmiał się Guy. – Tyle, że będziemy chyba musieli nazwać ją „małocórkowością”. Chciała być blisko matki.

– Wygląda na to, że Guy ponownie wykorzystuje naturalne do sprowadzenia nadprzyrodzonego, czyż nie? Ale powiedz mi więcej na temat twego cysterskiego życia.

– Och – zaczął Guy – najgorszy jest pierwszy rok. Jednak nie boli wówczas prostota życia, opacie. Ciało może się przyzwyczaić prawie do wszystkiego. Pożywienie jest proste i skąpe. Łóżka twarde. Godziny na chórze i w polu długie. Często jednak, walcząc dla jego wysokości księcia, doświadczałem dłuższych godzin, twardszych łóżek i gorszego pożywienia. Ale cierpienia psychiczne, ach, to zupełnie inna sprawa…

– Jak to? – zapytał opat.

– No bo widzisz, Stefan Harding był pełnym współczucia i bardzo wyrozumiałym opatem. Wiedział, co może nas najbardziej martwić i dlatego szczelnie wypełniał każdą godzinę naszych dni. Podczas pierwszych miesięcy nowicjatu nawet minuta nie była przeznaczona na osobiste czynności. Trzymał nas tak zajętych, że nie mieliśmy czasu myśleć o wszystkim, co porzuciliśmy. Dni mijały szybko, ale za to noce… Och! Noce, w których sen przeganiały echa przeszłości. Ale przecież nie interesują cię moje koszmary z minionych lat.

– Myślę, że w pełni cię rozumiem, chcę jednak wiedzieć jak szybko skończyły się wszystkie twoje trudności.

– Wszystkie trudności… – powtórzył Guy, akcentując „wszystkie”. – Cóż, mój opacie, wszystkie trudności skończą się dopiero z chwilą mojej śmierci. Każda pora życia ma swe trudności. Czas mojego nowicjatu należał do najokrutniejszych, ponieważ we znaki dawała mi się pokusa, by wrócić. Ale kiedy tylko opuściliśmy Citeaux, odnaleźliśmy cały pęk nowych trudności czyhających na nas tu, w Clairvaux. Pierwsze tu lata były okropne. Żyliśmy w skrajnej nędzy. Nie mieliśmy wystarczająco pożywienia ani odzienia. Co gorsza, Bernard żył w stadium największego ascetyzmu. Chciał od nas czegoś więcej, niż perfekcji! Ale jak tylko wrócił mu zdrowy rozsądek i wyszliśmy z ubóstwa, odkryłem nowe trudności. Jestem tym, kogo w tym klasztorze nazywają „niższym piwniczym”, mój zaś brat Gerard jest „piwniczym”. Oznacza to, że razem z nim muszę dbać o wszelkie sprawy doczesne, związane z tą ciągle rosnącą społecznością, a także z samą doliną. Czasami zastanawiam się, kim właściwie jestem: mnichem, rolnikiem, leśniczym, pastuchem, budowniczym, kamieniarzem czy może jeszcze kimś innym. Więc nie mów mi o kończących się trudnościach…

– Rozumiem – wtrącił uśmiechając się opat. – Ale Guyu, jeśli chodzi o samo życie, o ciszę, klasztor, posty, pracę… czy to wszystko jest tak trudne?

Przed udzieleniem odpowiedzi Guy skręcił w kolejną ścieżkę i skierował się twarzą do klasztoru. Dopiero po przekroczeniu małego potoku, hałasującego pluskiem wody, odważył się odpowiedzieć:

– Cysterski tryb życia jest niemożliwy, chyba że widziało się Chrystusa z Kalwarii. Wszystko jest tu nieco przesadzone, nieprawdaż?

– Mówiąc porównawczo, tak – odparł opat. – Wykonujecie więcej prac pokutnych, niż jakikolwiek istniejący teraz zakon.

– Cóż, ta przesada wymaga pewnego usprawiedliwienia – podsumował Guy. – A jest tylko jedno usprawiedliwienie. Jak mówi Bernard, chodzi o zaproszenie, które kochający przyjmują za nakaz. Chrystusowe słowa „Chodź za mną”.

Guy zatrzymał się, kładąc dłoń na strzelistym dębie. Zdawał się badać jego korę. Po chwili przerwy zwrócił się ponownie do stojącego obok opata i rzekł:

– Jedynym powodem, który mogę podać dla ostatniego ucałowania dwóch dziewczynek i pożegnania z kobietą, której obiecałem troskę „dopóki śmierć nas nie rozłączy” jest przesada, która dokonała odkupienia. To okropna przesada Boga przybitego do drewna. Próbuję dogonić Jezusa Chrystusa, do czego tak często nawołuje nas Bernard. Dla każdego, kto to pojmuje, dla każdego, kto rozumie prawdę z Kalwarii, cysterskie życie jest rozkoszą i nie ma znaczenia, że pełną zaciskania pasa, bólu i znużenia.

– Więc nie chodzi całkowicie o kwestię „wielkobratowości”, prawda? – spytał Wilhelm, kiedy obaj pokonali już ostatni zakręt i skierowali się na ścieżkę z widokiem na klasztorne budynki.

– Cóż, mam nadzieję, że nie przeszkadzają ci moje sprzeczności, ale zdaje się, że właśnie o to w tym wszystkim chodzi. O „wielkobratowość” Jezusa Chrystusa stymulującego nas, swoich młodszych braci, do śpieszenia się i ścigania Go.

– I chcesz przy tym powiedzieć, że nie jesteś tak bardzo romantyczny, jak Bernard…

– To nie romantyzm, a raczej realizm – odparł Guy. – Jezus to „pierworodny między wielu braćmi”.

– Dość już! – krzyknął opat. – Bernard wszystkim wam przekazuje swą sztukę cytowania Pisma. Muszę się z nim zobaczyć. Dziękuję ci Guyu za uczciwość i inspirację.

– Za co? – wykrzyknął Guy, ale Wilhelma już przy nim nie było.

cdn.

O. Mary Raymond Flanagan OCSO

Powyższy tekst jest fragmentem książki o. Mary Raymonda Flanagana OCSO Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa.