Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa. Rozdział dziesiąty

Mój wielki brat może nam teraz pomóc

Guy miał rację, podsumowując swe życie jako pasmo nowych trudności. Rok nowicjatu był ciężki, pierwszy rok w Clairvaux jeszcze cięższy, a ten, dwudziesty pierwszy tutaj praktycznie najcięższy ze wszystkich. Guy jednak nie dbał o to, ponieważ Wilhelm z St. Thierry miał rację mówiąc, że dotknęła go „wielkobratowość”.

Oczywiście zaraził się tą chorobą jakieś dwadzieścia pięć lat wcześniej w zamku Fontaines, kiedy jego matka po raz pierwszy poprosiła go o opiekę nad małym Gerardem. Owego dnia został „wielkim bratem”, a ponieważ po Gerardzie nadeszli Bernard, Humbeline, Andrzej, Bartłomiej i Nivard, miał niewielkie szanse, by stracić ten tytuł. Pierworodne dziecko w każdej dużej rodzinie wie od dzieciństwa, czym jest odpowiedzialność i nigdy nie odrzuca go nawet po wejściu w dorosłe życie. Tak samo było w przypadku Guya. Martwił się o Bernarda. Martwił się o Gerarda. Martwił się o Andrzeja, Bartłomieja i Nivarda. A to wszystko pomimo, że Bernard był jego opatem, Gerard wyższym od niego rangą piwniczym, a pozostali w tej społeczności przynajmniej mu dorównywali. Niepokoił się o ich samopoczucie fizyczne i – jak już widzieliśmy – głęboko troszczył o zdrowie duchowe. Zawsze tak było. Na zawsze też miało pozostać. Nie mógł nic na to poradzić. A wszystko przez to, że urodził się jako pierwszy. Wielu osobom ta „wielkobratowość” zdawała się zabawna, jego bracia uważali ją często za denerwującą, a dla wszystkich była prawdziwie godna podziwu. Bo poza niewypowiedzianą miłością i troską matki, na całym Bożym świecie nie istnieje miłość większa, niż ta „wielkiego brata”.

Latem 1135 roku, kiedy Clairvaux leżało zdyszane w niemiłosiernym gorącu, Bernard posłał po Guya, robiąc to z gniewną miną i śladem irytacji w głosie. Kompleks wielkiego brata wcale nie był odczuwany tylko z jednej strony. Bernard i jego pozostali bracia polegali na Guyu w więcej niż jednej sprawie. Młodzieńcze przyzwyczajenie dojrzało teraz do postaci prawdziwego męskiego uznania, a Guy przybywał by radzić, przewodzić i pomagać. Bernard nie uczynił go niższym piwniczym ze względu na jego pozycję w rodzinie, ale raczej przez roztropność i względy czysto praktyczne. Od tej pory, mimo że był dla niego duchowym ojcem, Bernard wciąż czuł się zależny od tego, na którego tak często spoglądał.

Podobne myśli przesuwały się powoli na powierzchnię umysłu opata, kiedy nagle usłyszał za drzwiami kroki i rozpoznał je natychmiast jako kroki Guya. Po chwili usłyszał znajome pukanie. Za pomocą świadczącego o determinacji tonu, przyzwolił na wejście. Guy wszedł do środka. Był mokry od potu. Wilgoć przebijała się przez cały jego biały habit, a po czerwonej twarzy spływały strużki potu. Guy wyglądał na rozgorączkowanego, bardzo rozgorączkowanego i zmęczonego. Uklęknął, a otrzymawszy błogosławieństwo, powiedział:

– Chcesz coś ode mnie, wielebny ojcze?

– Sporo – usłyszał szybką odpowiedź. – Słyszałem coś o mnichu, który umarł w Normandii. Czy to prawda, że kazałeś go tam pochować?

– To prawda – cicho, choć stanowczo odparł Guy.

– Dlaczego?

– Uważałem że to rozważne i praktyczne. Jesteśmy zajęci budową klasztoru. Potrzebujemy każdej dostępnej pary rąk. Sądziłem też, że wymaga tego nasze ubóstwo. Normandia jest daleko stąd. Nie mamy koni, które przebyłyby taką drogę. Musielibyśmy po drodze wynajmować dla nich zmiany.

– Hmm – dumał Bernard – więc chodziło o konie i pieniądze, tak?

– Nie wspominając o ludziach. Stawiając budynek mamy przed sobą gigantyczne zadanie. Nie możemy sobie pozwolić na utratę jednego nawet człowieka. Co więcej – dodał Guy – czy nie jest to podejście zdroworozsądkowe? Jaką różnicę robi miejsce, gdzie pochowamy ciało, skoro dusza poszła do Boga?

– On jednak nalegał, by pochowano go tu, w Clairvaux, pośród braci – odparł Bernard.

– Sentymentalizm!

– Co takiego? – szybko zapytał Bernard.

– Powiedziałem, że to sentymentalizm – odparł Guy – wiesz przecież, że to nic innego. Jakże często słyszałem, jak mówiłeś postulantom, by zostawili swe ciała za drzwiami, bo tutaj znajdą jedynie miejsce dla dusz. Masz zresztą rację! Po cóż więc rozrzewniać się nad ciałem? Był dobrym mnichem, więc jego dusza jest bezpieczna.

– Tak to widzisz? Pozwól, że ci coś powiem. Ty także nie otrzymasz ukojenia, którego łaknął tamten brat. Nie zostaniesz pochowany tu, w Clairvaux.

Guy spojrzał badawczo i odkrył, że Bernard jest całkowicie zdeterminowany. W jego oczach płonął ogień, a brwi marszczyły gniewnie czoło. Guy otarł pot z twarzy i zdołał się uśmiechnąć, mówiąc: – Nie podoba mi się ton twojego głosu, wielebny ojcze…

– Mów do mnie po imieniu – przerwał mu brat. – Nie potrzeba tu formalizmów.

– Rozumiem, wielebny ojcze – odparł Guy. – Jak już mówiłem, twój ton głosu cofa czas o dwadzieścia trzy lata. Tak samo przewidziałeś poddanie się bądź śmierć mojej żony. Czy teraz również wieszczysz, czy to tylko wina gorąca?

– To nie gorąco – padła szybka odpowiedź.

W kolejnej chwili Bernard uśmiechnął się, zmieniając tym samym całą, panującą w pomieszczeniu atmosferę. Nie przypominał już tej samej osoby, która mówiła kilka chwil wcześniej. W jego wyrazie twarzy widoczne były teraz łagodność, wdzięk i promienny spokój, które wyczarowały uśmiech na twarzy Guya, dodającego:

– Teraz lepiej, o wiele lepiej!

– Trochę tu ciepło, nieprawdaż Guyu? Ale dlaczego podgrzewasz jeszcze atmosferę swoim skąpstwem? Och Guyu, jeśli chodzi o brata, ubóstwo nigdy nie gra żadnej roli. Nigdy! Ekonomia i chciwość nie są nawet najdalszymi krewnymi religijnego ubóstwa. Ale to już za nami. Niech więc tak zostanie.

– Przykro mi, że cię rozczarowałem, Bernardzie – odparł Guy – ale tak to już jest, gdy z głupka zrobisz piwniczego. Należałoby mnie umieścić wśród daleko niższych rangą…

– Należało cię umieścić tam, gdzie właśnie jesteś – przerwał opat. – A teraz udziel mi rady. Co byś powiedział na wysłanie młodego Nivarda do Bretanii? Książę Conon darował nam w de Buzay miejsce na klasztor. Zastanawiam się nad zabraniem Nivarda z Vaucelles i wysłaniem go jako przeora do Buzay. Co ty na to?

– Po raz pierwszy chcesz uczynić najwyższym przełożonym kogoś z rodziny.

– Wiem to. Nie znoszę nepotyzmu.

– Cóż – odparł po chwili zamyślenia – chłopak dobrze się spisał w Vaucelles…

– Tak – wtrącił się Bernard. – Wszyscy entuzjastycznie mówili o sposobie, w jaki szkolił nowicjuszy. Wielu nazywa go idealnym mistrzem nowicjatu.

– Czemu więc nie zostawić go tam w spokoju?

– Ponieważ uważam, że zawsze można zrobić coś jeszcze lepiej. Sądzę, że Nivard jest urodzonym przywódcą. Ma kilkuletnie doświadczenie w kształtowaniu nowicjuszy, więc wierzę, że uda mu się też współpraca z mnichami. Cóż ty na to?

– Wiem, że zrobi wszystko, co w jego mocy. Jest sumiennym, małym nicponiem i na wszystko znajdzie sposób, prawda? Wszyscy go lubią. Przekaże więc innym twoją doktrynę miłości do Boga. Przekaże im…

– Moją doktrynę? – ponownie przerwał Bernard. – Masz na myśli Bożą doktrynę? Ja tylko nauczam pierwszego przykazania.

– Wiem to. Więc jak już mówiłem, przekaże im pierwsze przykazanie w stylu Bernarda. Jedynym powodem mojego wahania jest to, że całkiem przypadkowo jest on naszym młodszym bratem. Czy niektórzy nie powiedzą, że to „rodzinna faworyzacja”?

– Nie sądzę – odparł zastanawiając się Bernard. – Od dwudziestu jeden lat nie słyszałem żadnych takich oskarżeń…

– Tak, ale nam dawałeś tylko najbardziej uciążliwe pozycje. Gerard jest piwniczym, ja niższym piwniczym, Andrzej odźwiernym, Bartłomiej zakrystianem, a Nivard mistrzem nowicjatu. Z tymi urzędami nie łączy się blask sławy! Dlatego właśnie nic nie słyszałeś. Ale robiąc z Nivarda opata… a w sumie dlaczego nie? Zdaje się, że ma ku temu wszelkie potrzebne kwalifikacje.

– Sam też tak uważam – odparł Bernard. – I chyba zostanę wiernym swej starej zasadzie właściwego człowieka na właściwym miejscu, bez względu na pokrewieństwo, sympatię czy krytycyzm.

– Ha! – prychnął Guy. – Taka jest twoja zasada? Mogę więc wywnioskować, że Gerard i ja jesteśmy tylko dobrymi końmi pociągowymi, tak?

Bernard spojrzał na starszego brata, a w jego pięknych oczach pojawiła się iskierka rozbawienia.

– Gerard jest dobry – powiedział – ale ty musisz pamiętać, że jesteś tylko niższym piwniczym.

Po chwili, kiedy obaj wymienili ze sobą spojrzenia całkowitego zrozumienia, dodał:

– Ale mówiąc poważnie, posłałbym cię Guyu do Bretanii, choć wtedy nie miałbym przy sobie mojego „wielkiego brata”!

– Przestań – krzyknął podnosząc głowę Guy. – Prawisz mi komplementy, czy co? Gdybyś kiedykolwiek to zrobił, wiedziałbym że to skutki gorąca Clairvaux albo pracy we Włoszech przy tej okropnej schizmie. A teraz powiedz, czy udało ci się w czasie podróży zdobyć jakieś informacje o Humbeline?

– Nie bezpośrednio – odparł Bernard – ale mam wiadomości z Jully. Kiedy wracałem z Włoch, dowiedziałem się, że społeczność Jully z zainteresowaniem przygląda się czemuś, co nazywa „wyścigiem z Chrystusem”. Elżbieta, Humbeline i Adeline rywalizują ponoć ze sobą w wysiłkach zostania świętymi. A w dodatku ktoś mi powiedział, że Adeline prowadzi.

Oczy Guya wypełniły się blaskiem. Przybrał rumieńców i w końcu wyszeptał:

– Dziwne, ale cudowne są drogi Boga! Och, Bernardzie, czy nie za mało Mu dziękujemy? Pomyśl o tym! Moja żona, moja córka i moja siostra służące Jemu i tylko Jemu w jednym klasztorze. To oszałamiające. Pełne pokory. A jak inspirujące! Cieszę się, że złapały twojego bakcyla i śpieszą za Chrystusem.

– Mojego bakcyla? – uśmiechnął się Bernard. – Mojego bakcyla? Czy nie słyszałem przed chwilą, jak mówiłeś o swojej żonie, swojej córce i swojej siostrze? Jesteś zabawny, Guyu. Ale zanim przejdziesz do kolejnych rapsodii i uniesień, uciekaj już, pozwól mi trochę popracować i pomódl się o zakończenie tej okropnej schizmy.

***

Lato zmieniło się w jesień, a jesień przeszła w zimę bez żadnych zmian w schizmie, do której doprowadził antypapież Piotr de Leone. W trakcie tych miesięcy Bernard rozpoczął swe kazania na temat Pieśni nad Pieśniami, czym spowodował, że Guy coraz bardziej zamartwiał się, by otwierając swe serce i pozwalając innym oglądać jego głębię, o istnieniu której nigdy wcześniej nie zdawali sobie sprawy, nie stać się jednocześnie nierzeczywistym.

Był to czas próby zarówno dla Bernarda, jak i Guya. Schizma głęboko zapadła w umysł opata, a wszystko co go martwiło, martwiło również Guya. Budowany był też nowy klasztor, który według planów miał pomieścić siedmiuset mnichów, a książęta i prałaci żądali od Clairvaux zakładania na swych dobrach nowych klasztorów. Jednak każda nowa fundacja oznaczała dla Guya nową pracę i zmartwienia, ponieważ to on musiał przygotowywać mnichów do podróży.

W roku 1136 Guy uważał, że z samym tylko Clairvaux ma zbyt wiele pracy i zmartwień, choć Bernard myślał inaczej, dlatego wezwał swego najstarszego brata i powiedział:

– Chcę, żebyś udał się do diecezji Bourges. Zajmij się tam budową nowego klasztoru. Dopilnuj, by wszystko zostało zrobione dobrze i zgodnie z cysterską tradycją. Przepraszam, że wszystko dzieje się tak szybko, ale jeśli chcesz towarzyszyć ofiarodawcy, będziesz musiał się pośpieszyć.

Nic więcej. Wszystko to zaskoczyło nieco Guya, choć przywykł już do nagłych decyzji brata, dlatego natychmiast przygotował się do drogi.

W chwili, kiedy październikowe wiatry zaczęły obdzierać drzewa z żółtych i szkarłatnych liści, Guy miał już nowy klasztor w Bourges pod solidnym dachem, dlatego czuł, że może wracać do swych braci w Clairvaux. Ruszył więc w powrotną drogę, jednak w wigilię Wszystkich Świętych skierował swego konia do klasztoru Pontigny, ze względu na uderzającą w skronie i toczącą całe ciało gorączkę, która sprawiała, że świat wirował mu przed oczyma i trudno było wysiedzieć w siodle.

U bram klasztoru osunął się do przodu, a zanim nadszedł odźwierny, Guy wypadł z siodła. Bardzo już chory został zaprowadzony do infirmerii i ułożony do łóżka. Wkrótce uruchomiono wszelkie zaradcze środki klasztorne, bo przecież Guy był starszym bratem opata z Clairvaux. Mimo jednak usiłowań, gorączka wcale się nie zmniejszała. W godzinie komplety Guy podniósł zachmurzone od bólu oczy, uśmiechnął się z trudem i powiedział:

– Bóg nadchodzi. Nagły niczym złodziej, ale nie tak ukradkiem. Moja lampa dopala się. Jestem gotów na spotkanie z Najwyższym.

W tym samym momencie, ponad sto sześćdziesiąt kilometrów na wschód, cała społeczność Clairvaux zgromadzona była w kapitularzu. Bernard spojrzał na cztery równoległe do siebie rzędy zakapturzonych mnichów i konwersów, po czym krztusząc się powiedział:

– Módlcie się wraz ze mną modlitwą za umierających. Nasz wielki brat Guy umiera.

Rozpoczęto modlitwy, a słyszalny w głosie Bernarda zapał spowodował, że wielu obecnych nie mogło z wrażenia wziąć oddechu. Modlitwy odmawiano żarliwie, błagalnie i niezwykle uroczyście. Swymi pełnymi żałości prośbami zebrani chwytali Boga za serce. Zgromadzeni mieli wrażenie, jakby Niebo było tuż nad nimi, a sam Bóg pochylał się, wyłapując każdą szeptaną przez nich sylabę. Ciepły, wzruszający głos Bernarda unosił się bez końca. Zdawało się, że kiedy z jego ust spływały kolejne prośby, jego słowa drżały od łez. Nagle Bernard skończył. Pomieszczenie opanowała dziwna cisza. Tu i ówdzie słychać było oddechy – to zaskoczeni bracia łapali powietrze. Po chwili wszyscy usłyszeli dobrze im znany, triumfujący głos swego opata:

– Bracia moi, zmieńmy teraz naszą modlitwę. Prośmy Guya, by wstawiał się za nami u Boga! Tak, nasz wielki brat jest teraz w miejscu, gdzie może to czynić niezwykle skutecznie.

Bracia spojrzeli jeden na drugiego. Nie od razu zrozumieli pełne znaczenie słów Bernarda. Tylko najbardziej bystrzy uświadomili sobie, że w tym jednym zdaniu opat oznajmił im śmierć i wniebowstąpienie Guya. Stopniowo, niczym obejmujący liście płomień, świadomość ogarnęła wszystkich mnichów. Ich twarze pojaśniały, a oczy wypełniły się łzami radości i wdzięczności. Wszyscy spoglądali w gwiazdy i słychać prawie było jednorodne westchnienie: „Dzięki Ci, Boże”.

Guy został pochowany w Pontigny, z dala od swego ukochanego Clairvaux. Owego letniego ranka 1135 roku Bernard wypowiedział więc proroctwo. Nie sądzę jednak, by niebieskie szczęście jego wielkiego brata było wielce zakłócone brakiem grobowca w Dolinie Światła.

Około szesnastu lat później Bernard zachorował w Clairvaux, a wielu braci zaczęło sądzić, że zbliża się jego koniec. Jeden z mnichów widział nawet przelotnie czterech mężczyzn, których rozpoznał jako Geoffreya z Langres, Huberta z Igny oraz dwóch braci Bernarda: Guya i Gerarda. Wszyscy oni objęli chorego opata i przez dłuższy czas rozmawiali z nim.

– Idziecie beze mnie? – dopytywał ponoć Bernard.

– Tym razem tak – padła odpowiedź. – Ale po kolejnych zbiorach zaspokojone zostaną zarówno nasze, jak i twoje pragnienia.

Guy wciąż grał rolę starszego brata. Musiał przygotować Bernarda na śmierć. W sierpniu kolejnego roku spotkali się ponownie w niebie.

Czy to szaleństwo?

Większość z nas zrozumie i zgodzi się ze słowami, które Elżbieta de Forez skierowała do Bernarda jesienią 1111 roku. Prośba, by młoda, piękna i pełna życia żona, będąca matką dwóch czarujących, małych córeczek, pozwoliła swemu mężowi-rycerzowi zostać mnichem, a sama wstąpiła do klasztoru, zdaje się wymagać odpowiedzi „Jesteś szalony!”. Odbija się ona echem w życzliwych umysłach i sercach większości z nas.

Nie tak wielu z nas zrozumie i zgodzi się z przyzwoleniem, jakiego udzieliła kilka tygodni później. A tylko bardzo nieliczni zgodzą się bądź zrozumieją jej własny ruch po kilku latach. Niektórych będzie nawet kusiło, by powiedzieć „Była szalona”. Posłuchajmy jednak co mówi historia:

Kilka lat po tym, jak Guy odszedł do Citeaux, Elżbieta de Forez wstąpiła do benedyktyńskiego klasztoru w Jully. Jej oddanie i żarliwość były tak wielkie, że wkrótce została matką przełożoną i zyskała miano „kobiety niespotykanej cnoty i matki wielu dziewic”. Określenie to pozwoliło w końcu na nadanie jej tytułu błogosławionej Elżbiety, co oznacza, że jej życie ukoronowane było sukcesem, dla którego jako jedynego warto walczyć – dla świętości!

Jej mała Adeline podążyła za matką do Jully i właśnie przez nią była stale uczona klasztornego życia.

Po śmierci matki przeszła do klasztoru Poulangy, który przyjął reformy Citeaux. Po jakimś czasie została przeoryszą tego zgromadzenia, a pod jej nadzorem Poulangy zasłynął ze świętości. Dziś Adeline ma ten sam tytuł co jej matka i ojciec, zwana jest bowiem błogosławioną Adeline.

Jeśliby jednak Elżbieta de Forez nalegała, by Guy został przy jej boku, a Bernard sam zajął się swoimi sprawami, nikt poza wąskim gronem niepiśmiennych chłopów, mieszkających w latach zwanych przez historię „ciemnymi” na ziemi Fontaines, nie poznałby jej historii. Jakże jest jednak odmiennie!

Niewątpliwie drogi Boga to drogi dziwne, bardzo dziwne. Ale czyż nie jest to dziwność wspaniała? Bezsprzecznym jest to, że prośba Bernarda brzmiała szaleńczo. Ona po prostu była szalona. Ale Niebiosa otrzymały dzięki niej troje „błogosławionych”. Historia nie wspomina natomiast nawet o imieniu siostry małej Adeline. Wiemy jedynie, że została czyjąś żoną.

To daje do myślenia, prawda?

cdn.

O. Mary Raymond Flanagan OCSO

Powyższy tekst jest fragmentem książki o. Mary Raymonda Flanagana OCSO Św. Bernard z Clairvaux. Doścignąć Chrystusa.