Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie. Rozdział trzeci

Maria
Katedra w Lizbonie, Lizbona, Portugalia (1220)

Niewysoka, krępa kobieta, ubrana w jasną, ozdobioną perłami suknię, jakie nosiły szlachetnie urodzone damy, szła powoli główną nawą lizbońskiej katedry. Niektórzy mówili, że jest to najwspanialszy kościół w całej Portugalii. Przed głównym ołtarzem jakiś zakonnik intonował hymn, a jego cichy głos nabierał mocy w wielkiej przestrzeni świątyni. Maria zdawała sobie sprawę z tego, że klęczący ludzie, ubrani znacznie biedniej niż ona, przyglądają się jej z ciekawością, ale nauczyła się ignorować te spojrzenia dziesiątki lat temu, jeszcze w dzieciństwie. Słysząc w tej nabożnej ciszy szelest własnej sukni, skierowała się do kaplicy Najświętszej Matki po lewej stronie ołtarza. Uklękła tam na twardym marmurowym klęczniku, z wyprostowanymi plecami, tak jak uczono ją od dziecka, lecz z pochyloną głową. Nie modliła się głośno – nie czyniła tego nigdy. W sercu przemawiała jednak wyraźnie i, jak miała nadzieję, przekonująco.

„Najświętsza Matko, Matko mojego Fernanda, wejrzyj w swoje czułe serce i miej litość nade mną. Gdzie jest mój syn, Matko?”

– Zabierz mnie do Coimbry – błagała Martina tamtej nocy wiele miesięcy temu, gdy leżeli razem w łóżku.

– Cała Lizbona mówi o cudach uzdrowienia przy grobach pięciu mnichów męczenników.

Martino obrócił się w jej stronę i pocałował ją lekko w policzek.

– Pięciu mnichów męczenników zostało pochowanych w kościele Świętego Krzyża. Czyż nie tam jest teraz Fernando? – W jego głosie zabrzmiał cień bólu, jak zawsze, gdy Maria wspomniała ich najstarszego syna.

– Wiesz, że Fernanda też chciałabym zobaczyć.

– Gdyby został w domu – powiedział Martino z odcieniem goryczy – i przejął majątek, tak jak tego chciałem, nie musiałabyś jechać do Coimbry, żeby się z nim widzieć.

Maria drgnęła, gdy mąż wspomniał o zawiedzionych nadziejach, jakie pokładał w ich synu. Całując Martina w policzek, powiedziała:

– Martino, nie trzeba chować urazy. Fernando opuścił nas wiele lat temu. Jest szczęśliwy jako zakonnik. Tutaj byłoby mu źle.

Martino westchnął.

– Wiem. Porusza dusze. Mógł poruszać ludzi.

– On służy Bogu, Martino.

Martino pogłaskał włosy Marii.

– Wiem, kochanie. Tęsknię za nim tak samo jak ty. Wyjedziemy zaraz po skończeniu siewu. – Pocałował ją w usta i kontynuował miłosną grę. Nadal czynił to regularnie, co wydawało się Marii czymś niezwykłym teraz, gdy jej czarne włosy przetykała siwizna, a jędrne niegdyś piersi zwiotczały. Martino wciąż nazywał ją imieniem, jakie nadał jej w noc poślubną. Swoją Wenus.

Podróż do Coimbry jak zwykle trwała w nieskończoność. Martwiła się czy niania zaopiekuje się odpowiednio dziećmi, które zostały w domu. Czy dopilnuje, by Pedro dobrze jadł? Czy będzie wyrozumiała dla zmiennych nastrojów Marii? Czy nakłoni Felicjanę do robótek ręcznych?

Martino nigdy się tym nie przejmował.

– Dzieci są już duże – powtarzał jej przed każdym wyjazdem. – Same potrafią o siebie zadbać.

Ale ona martwiła się i tak. Najświętsza Matka to zrozumie. Sama z pewnością martwiła się o swego dorosłego Syna. Czyż jej nie opuścił, by zadrzeć z władzami religijnymi i tułać się po całym kraju, nie mając miejsca, które mógłby nazwać domem? Na pewno się tym przejmowała. Poszła kiedyś z Jego krewnymi, bo Go zawołać. Jezus zignorował ją, mówiąc: „Któż jest moją matką i którzy moimi braćmi? Ten, kto pełni wolę Ojca mojego, który jest w niebie” Dorosłe dzieci mogą przysparzać trosk. Najświętsza Panna to rozumiała.

Kiedy Maria przybyła do Świętego Krzyża, spotkało ją coś nieoczekiwanego. Fernanda tam nie było.

– Wstąpił do Braci Mniejszych – poinformował ją gwardian i skierował oboje małżonków do opactwa Małych Braci w Olivares.

Opactwo było niedaleko. Królowa Urraca, ukochana władczyni całej Portugalii, wybrała ten piękny zakątek dla swoich mnichów. Maria i Martino, z całym orszakiem koni, mułów, bagaży, służby, rycerzy i wielmożów, wspinali się drogą wśród gajów oliwnych, gdzie delikatne koronki liści muskały twarz Marii. Uśmiechała się, bo wiedziała to, co może wiedzieć tylko matka. Fernando często spacerował pod oliwkami, wystawiając twarz na muśnięcia miękkich liści, tak jak ktoś inny mógłby szukać pieszczoty kobiecych dłoni.

Wtedy zobaczyła opactwo i jej uśmiech zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Opactwo było barakiem. Gorzej – chałupą. Fernando tutaj? O główny budynek opierały się rudery z plecionki. Gdy jej koń je mijał, zobaczyła wewnątrz jednej z nich dwie postacie. Jeden zakonnik leżał na posłaniu ze słomy, z głową opartą o kamień, a jego brudne, bose stopy wystawały spod połatanej brązowej tuniki, oblepionej błotem aż do kolan. Drugi pochylał się nad leżącym, szorując jego szyję mokrą szarą szmatą.

Fernando tutaj? Kiedy krzyknęła bezgłośnie „nie!”, pielęgnujący chorego zakonnik odwrócił się w jej stronę i wstał.

„To jeszcze chłopiec”, pomyślała zaskoczona, widząc na jego twarzy kiełkujący zaledwie zarost. „Gdzie jest twoja matka, chłopcze? Dlaczego pozwoliła ci tu przyjść?”

Dostrzegł pytający wyraz jej twarzy, ale źle go odczytał.

– Ma gorączkę – powiedział, wskazując skinieniem głowy na chorego mnicha.

– Szukamy księdza imieniem Fernando – powiedział Martino.

– Fernando? – młody człowiek był wyraźnie zdziwiony.

Maria odzyskała mowę.

– Naszego syna. Ma czarne włosy i ciemną cerę. Jest średniego wzrostu. Szlachetnie urodzony – dodała. – Przyszedł do was ze Świętego Krzyża.

Chłopak uśmiechnął się.

– Chodzi pani o ojca Antoniego. Jest do pani podobny – dodał, kłaniając się – ale nie ma go tutaj. Pojechał do Maroka z bratem Filipem i bratem Leonem. Wsiedli na statek dwa tygodnie temu.

Poczuła, jak jej twarz przybiera szary odcień.

– To była jego cela, tu w gaju oliwnym – powiedział młodzieniec – ale tuż po jego wyjeździe brat Józef zachorował. Nasz przeor kazał mu się przenieść tutaj. Cela ojca Antoniego jest nowsza niż brata Józefa. Bardziej szczelna – dodał z uśmiechem.

– Nie ma go tutaj, Mario – powiedział Martino. Chwycił wodze jej konia swymi silnymi dłońmi i zawrócił zwierzę na drogę, którą przyjechali.

– Z Bogiem, panie! – zawołał młody człowiek, schylając się i wchodząc do domku.

„Najświętsza Matko”, modliła się teraz Maria w lizbońskiej katedrze. – Jakże mnie teraz drażnią jedwabne prześcieradła i miękkie koce. Fernando na słomie? Och, Najświętsza Matko, zmiłuj się! A on nawet nie jest w Olivares. Pojechał do Maroka, jak powiedział nam tamten zakonnik.

Maroko. Maroko. Tam w gaju oliwnym Maria chciała krzyczeć jak wieśniaczka, która usłyszała, że jej syna przejechał pług. Gdyby chociaż potrafiła zemdleć jak tchórz na widok własnej krwi. Albo tłuc ziemię pięściami, jak rycerz zrzucony z konia na turnieju. Ale żona szlachcica tak się nie zachowuje, więc siedziała wyprostowana w siodle. Zwierzę pod nią szarpnęło, kiedy mocno ściągnęła wodze, gdy orszak kierował się z powrotem do Lizbony.

– Maroko – Maria szepnęła to słowo w katedrze. Zabrzmiało jak pierwsza nuta pieśni żałobnej. Śmiało podniosła wzrok na obraz. Łagodna twarz Najświętszej Panny była przechylona na prawo. Jej ciemne oczy zdawały się patrzeć współczująco w oczy Marii.

„Najświętsza Matko – błagała Maria – poganie w Maroku nie wierzą w Twojego Syna ani nie chcą o Nim słyszeć. Ci, którzy mówią w Maroku o Chrystusie, umierają za swoją odwagę. Zabito tam pięciu świętych męczenników. Czy tego chce Fernando? Umrzeć dla Twojego Syna, Najświętsza Matko? Nie pozwól na to, proszę”.

Spojrzenie Marii powędrowało w stronę Dzieciątka, stojącego w zgięciu ramienia swojej Matki. Jego pulchna rączka głaskała policzek Dziewicy.

„Czy nie wystarczy, Najświętsza Matko, że umarł Twój Syn? Śmierć była Jego misją. Mojego syna nie.

Najświętsza Matko, wiesz, jak się do Ciebie modliłam o to dziecko. Jak ofiarowałam go Tobie od pierwszej chwili, w której się dowiedziałam, że noszę go pod sercem. Przyjęłaś mój dar. Urodził się w święto Twego Wniebowzięcia, piętnastego sierpnia. Nie ma jeszcze trzydziestu lat, Matko. Nawet Twój Syn dożył trzydziestu trzech. Czy mój syn nie może przeżyć chociaż tylu lub o kilka więcej?”

Maria załkała cicho, przywołując niewyraźne wspomnienie i czując nagle silny, słodki zapach nowonarodzonego dziecka. Jak czule i łapczywie niemowlę ssało jej pierś, wpatrując się w jej twarz czarnymi oczami.

Czy mogła pozostawić te wspomnienia w piasku pustyni? Te i inne. Młody Fernando dostrzegał to, co wszyscy przeoczali. Blask słońca na stromych tarasach i kamiennych ścianach sąsiednich domów. Udręczony krzyk morskich ptaków latających między Tagiem a brzegiem Lizbony. Niezwykły szum morza i wiatru w sztormowe noce. Co zobaczy w Maroku oprócz błysku ostrej, zabójczej stali i wrzasku żądnych krwi pogan?

„Och, Matko, on jest wart więcej niż jego krew.” Maria pamiętała go, małego pyzatego chłopca w tunice za długiej na jego krótkie, pulchne nóżki. Ramiona miał zakryte rękawami, a kołnierzyk wyhaftowany w złote wzorki jej własnego projektu. Czesała jego włosy i posyłała go do szkoły. Tak blisko domu, a jednak daleko dla siedmiolatka.

– Najświętsza Matka zostanie z tobą, gdy mnie nie będzie – mówiła mu na pożegnanie.

– Czy ona jest taka słodka jak ty, mamo? – pytał.

– Słodsza – odpowiadała, całując go i wyprawiając w drogę.

W szkole biskupiej przy lizbońskiej katedrze świetnie sobie radził z nauką. Nie przechwalał się swoimi zdolnościami, ale jego wujek, kanonik Fernando, który uczył go w szkole, często mówił Marii i Martino, jaki bystry jest jego mały imiennik. Jak szybko opanował pisanie stalówką na małej woskowej tabliczce! Z jaką łatwością zapamiętywał genealogie bohaterów Starego Testamentu i listę występków i cnót pięknie wygrawerowaną na wyprawionej owczej skórze! Nauczyciele chwalili jego pamięć, dobre zachowanie i pogodne usposobienie. Z wiekiem pochwał przybywało. Wszystkie przedmioty zdawały się być dla niego łatwe. Arytmetyka. Geometria. Botanika. Medycyna. Historia. Filozofia. Muzyka. Retoryka. Nauki ścisłe. Przybiegał ze szkoły ożywiony, by opowiedzieć Marii o cennych klejnotach, egzotycznych zwierzętach lub chorobach ciała, o jakich tego dnia się uczył.

Nauczyciele mówili, że z pewnością będzie wspaniałym rycerzem i chlubą królewskiego dworu. Ale Martino się temu sprzeciwił. Fernando był zbyt mały i słaby, by zostać rycerzem. Czemu miał marnować swoje zdolności w walkach, kiedy był lepiej predysponowany do pracy umysłowej? Fernando będzie prowadzić rachunki swego ojca i zarządzać zamkiem, a kiedyś odziedziczy rodzinny majątek. Miał wystarczająco inteligencji i wdzięku, by dojść do wysokich stanowisk. Będzie szlachcicem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Plany Martina radowały Marię. Nie chciała oglądać swego syna władającego mieczem. Lepiej, by pozostał bezpieczny w domu, zamiast ryzykować życie w walce. Lepiej być szanowanym na dworze za mądrość niż za waleczność.

„Ty wiesz, jak bardzo Fernando Cię kocha, Matko Boża. Kiedy w dzieciństwie śpiewałam mu ciągle O, piękna Pani, była to jego ulubiona pieśń. Dedykował ją Tobie w każdej Mszy świętej, do której służył jako ministrant. Kiedy szliśmy ulicami Lizbony i mijaliśmy jakiś kościół, prosił, byśmy do niego weszli i złożyli Ci wizytę. Nawet szkoła katedralna, w której się uczył, nosi Twoje imię. Dlaczego popłynął do Maroka, Najświętsza Matko? Czy ciągnie go tam diabeł, by się go pozbyć?”

Maria myślała, że musiały opętać go demony. Wiele lat temu, kiedy modlił się przed kapliczką w katedrze Najświętszej Maryi Panny, spotkał diabła, szkaradnego stwora, który ukazał się przy ołtarzu. Przestraszony, ale nie na tyle, by uciec, Fernando pomyślał o Bożym Synu. Nakreślił krzyż na marmurowym stopniu, na którym klęczał, szepcząc przy tym drogie imię Jezusa. Diabeł zniknął. Fernando pobiegł do domu, by opowiedzieć o tym Marii, i zaciągnął ją z powrotem do kościoła, by pokazać jej miejsce ukazania się zjawy.

„O, Najświętsza Maryjo, myślałam, że go straciłam, kiedy powiedział nam, że chce wstąpić do Kanoników Regularnych Świętego Augustyna. Klasztor Świętego Wincentego znajdował się blisko, ale on mógł równie dobrze trafić do Niemiec, bo porzucał całe swoje życie, by tam wstąpić. Nie miał jeszcze dwudziestu lat”.

Maria miała marzenia. Oczami duszy widziała ślub Fernanda, jego żonę, jego dzieci na swoich kolanach. Widziała, jak objeżdża konno swoją posiadłość, by sprawdzić, czy pracujący na jego ziemi chłopi mają jedzenie i wszystko, czego im trzeba. Wyobrażała sobie, jak obdarowuje pieniędzmi katedry i szkoły.

W marzeniach Marii i Martina nie było miejsca dla księdza. Powiedzieli synowi, że niepotrzebnie marnuje swoje życie. On im odpowiedział, że zbawia swoją duszę. Pokazywali mu, co traci. Odrzekł, że tylko zyskuje. W końcu Maria i Martino ustąpili. Fernando włożył biały habit i czarny zakonny płaszcz z kapturem.

Maria i Martino widywali go często, tak samo jak jego przyjaciele. Był jeszcze młodzieńcem, gdy poprosił o zgodę na opuszczenie klasztoru Świętego Wincentego i Lizbony. Martino przyrzekł mu, że rodzina będzie go odwiedzać, dokądkolwiek pójdzie.

„O, święta Królowo Niebios, poproś swego Syna, by nie zabierał mojego. Mnisi w Coimbrze chwalili kazania Fernanda. Mówili, że ma talent. Pozwól mu zrobić z niego użytek, Najświętsza Matko. Brat z jego zakonu powiedział mi, że Fernando wyleczył go z opętania, modląc się z nim i nakrywając go swoim płaszczem. Czy to też, Najświętsza Matko, nie jest talent, którego nie powinno się grzebać w pogańskim piasku? Przeor powiedział mi kiedyś, że Fernando ma dar języków. Jemu pewnie się wydaje, że może się nauczyć nowego języka dość szybko, by mówić Afrykanom o cudach Chrystusa. Nie wątpię, że potrafi dobrze mówić i opowiadać o Bożych cudach. Ale czy poganie będą słuchać? Nie słuchali tamtych pięciu franciszkanów.

Słodka Matko, miej litość nad łzami tej matki, Twojej córki. Wiem, że Fernando też się do Ciebie modli. Błaga, by mógł umrzeć za wiarę. Miłosierna Matko, jestem starsza i mądrzejsza od niego. Znam jego talenty, nawet jeśli on chce je odrzucić. Czyż nie uczyni więcej dobrego żywy niż martwy? Nie słuchaj jego modlitw, Pani. Odpowiedz na moje. Oszczędź mojego syna”.

Madeline Pecora Nugent

Powyższy tekst jest fragmentem książki Madeline Pecory Nugent Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie.