Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie. Rozdział pierwszy

Mistrz Jan
Klasztor Świętego Krzyża, Coimbra, Portugalia (1220)

Mistrz Jan siedział w swojej celi w klasztorze Świętego Krzyża w portugalskiej Coimbrze. Przed nim na małym stoliku leżał otwarty egzemplarz dzieła świętego Augustyna O prawdziwej religii, a obok Pismo Święte otwarte na Ewangelii świętego Mateusza. Mistrz Jan przygotowywał lekcję na następny dzień, kiedy usłyszał pukanie do drzwi.

– Proszę – powiedział, wstając z trudem i rozprostowując sztywne od artretyzmu kolana.

Kiedy Jan podszedł do drzwi z ręką wyciągniętą na powitanie, zobaczył, że tym, który pukał, jest szczupły młody ksiądz. Uśmiechnął się szeroko – nawet jego krótkowzroczne oczy bez trudu rozpoznały młodzieńca.

– Fernando, mój najlepszy uczeń! Wejdź. – Chwycił Fernanda za rękę i potrząsnął nią serdecznie, a młody człowiek odwzajemnił jego gest.

– Jakiego filozofa będziemy dziś omawiać? Arystotelesa? A może pisma świętych? Na przykład Bernarda? Hieronima? Grzegorza? Pracuję właśnie nad świętym Augustynem przed jutrzejszym wykładem. Może ty umiałbyś mi go objaśnić.

Fernando, ubrany w płócienny biały habit przewiązany sznurem, noszony przez Kanoników Regularnych przestrzegających reguły świętego Augustyna, uśmiechnął się.

– Nie sądzę, mistrzu. To ty jesteś nauczycielem.

– Wejdź i usiądź. – Jan pociągnął Fernanda w stronę drugiego krzesła, które stało przy biurku w oczekiwaniu na dociekliwych uczniów, takich jak Fernando. Kiedy usadowił na własnym krześle swe masywne ciało, skrzywił się z bólu w kolanach. – Nie zwracaj na mnie uwagi, Fernando. Starzeję się.

Fernando usiadł na krześle, składając na kolanach smukłe dłonie.

– Wszyscy się starzejemy, mistrzu.

Jan oparł łokieć na stoliku. Dłonią zwiniętą w pięść podparł podbródek i przybrał wygodną pozycję. Zawsze lubił wizyty Fernanda. Ich dyskusje przeciągały się często do wieczora.

– Nie przyszedłeś chyba mówić o starości. O czym dziś porozmawiamy?

– Mistrzu, przyszedłem ci powiedzieć, że poprosiłem Braci Mniejszych, by przyjęli mnie do swojego zakonu.

Nowina była całkiem niespodziewana. Pięść Jana opadła na stół, a on sam wyprostował się.

– Braci Mniejszych? Zakon żebraczy? Od kiedy o tym myślisz, Fernando?

– Od dawna, mistrzu.

– Od dawna? Ty, syn szlachetnego rycerza? Ci ludzie są ubożsi od samego Chrystusa. Cóż oni mają? Połataną tunikę. Wystrzępiony sznur w pasie. Nawet nie noszą sandałów. Bóg jeden wie, w jakim stanie są ich spodnie. Są żebrakami. Proszą o jałmużnę jak żebracy, śpią jak żebracy, nawet pachną jak żebracy.

Fernando patrzył na Jana swoim głębokim, płomiennym spojrzeniem.

– Wiem, mistrzu. Tu mamy potężne opactwo, ziemię, subwencję od króla. Bracia Mniejsi mają tylko Boga. Tego właśnie pragnę, mistrzu.

Jan potarł z zakłopotaniem swoją łysą głowę.

– Ależ, Fernando, tu, w Świętym Krzyżu, jest dość ubogo. Przeor Jan trzyma nas w niedostatku, obchodząc się nieumiejętnie z finansami klasztoru. Przez grzech lichwy sporo zarobił na nieuczciwych interesach, ale nie przeznaczył tych brudnych pieniędzy na potrzeby klasztoru. Poskarżyłem się Ojcu Świętemu. Ekskomunikował przeora Jana, ale nie uczynił nic więcej, by zaradzić złu. Jesteś już biedakiem. Tak jak my wszyscy.

– Mówię o ubóstwie ducha, mistrzu. Tego potrzebuję.

Ubóstwo ducha? Co to miało znaczyć? Nagle Jan zrozumiał, co musi być przyczyną decyzji Fernanda. Przeor Jan. Czy zaczepiał chłopaka?

Mistrz Jan z trudem stłumił wściekłość w głosie.

– Fernando, czy przeor Jan robił ci jakieś propozycje?

Fernando potrząsnął głową.

– Nie, mistrzu. Już nie.

Jan przymknął oczy i jęknął.

– Już nie. Co on ci zrobił?

Głos Fernanda był mocny, choć dźwięczał w nim ból.

– Nic, mistrzu. Czasami dziwnie na mnie patrzył. Czasem zbyt czule dotykał mojej dłoni, w sposób właściwy bardziej ludzkiej namiętności niż miłości Bożej. Odsunąłem się. Nie próbował potem niczego więcej, mistrzu. Nie niepokoił mnie od lat.

Jan odchylił głowę z uczuciem ulgi.

– Dzięki Bogu, Fernando!

Stary przeor dotykał bowiem wielu – mężczyzn i kobiety, chrześcijan i pogan. Chociaż został za takie występki wysłany na dwa lata na pustynię, by odprawić tam samotną pokutę, nie poprawił się. Mistrz Jan nie miał niezbitych dowodów, ale o tym wiedział. Kilku kanoników ze Świętego Krzyża zbyt często „radziło się” przeora w kwestii „duchowego przewodnictwa”. Wyprawiał się też regularnie do Coimbry „w interesach”. Plotki na jego temat przenikały z miasta do Świętego Krzyża.

– Fernando, nie musisz odchodzić. Napisałem jeszcze raz do papieża. Prosiłem go, by rozpatrzył sprawę przeora Jana. Zobaczysz, że zostanie usunięty.

– Mistrzu, nie odchodzę z powodu przeora Jana.

– Ale sam powiedziałeś w jednym ze swoich kazań – pamiętam to dobrze i szkoda, że nie były to moje słowa – „Fałszywa świętość jest złodziejem, który krąży w ciemności nocy”. Byłem pewien, że masz na myśli przeora Jana i jemu podobnych. Pamiętam też, jak w innym kazaniu – jak ty to ująłeś? – „Fałszywi zakonnicy są jak błędne gwiazdy, które w ciemności świata prowadzą innych do katastrofy”. Masz rację, Fernando.

Fernando pochylił się w stronę Jana, uniósł nieco dłonie i poruszył długimi, pełnymi ekspresji palcami, jak gdyby chciał podać mistrzowi wiadomość.

– Dla przeora Jana i innych też jest nadzieja, mistrzu. Czy nie modlisz się za nich codziennie, tak jak ja? Łaska Boża i Kościół wzywają ich do pokuty. Jeśli choć jeden z nich odpowie, diabeł zostawi jego duszę, a on będzie wywyższony przez Boga. Tak jak mówi psalm 27, wers 10: „Choćby mnie opuścili ojciec mój – diabeł – i matka – zmysłowość ciała – to jednak Jahwe mnie przygarnie”. To jest nadzieja dla tych ludzi. Nie odchodzę z ich powodu.

– Więc dlaczego, Fernando?

Fernando zamknął ciemne oczy i oparł podbródek na złożonych dłoniach. Kiedy podniósł głowę, wzrok, jakim spojrzał na Jana, zdawał się błagać o zrozumienie.

– Mistrzu, proszę, postaraj się mnie zrozumieć. Nie wystarcza mi już modlić się i pościć, odprawiać Mszę świętą i mówić kazania. Co prawda, jestem szczęśliwy, robiąc to wszystko, także przyjmując gości w refektarzu, szorując kuchnię czy krążąc po ogrodzie w czasie modlitwy. Ale to za mało. Nawet moje nocne czuwania nie wystarczają, choć błagałem przeora Jana, by pozwolił mi je kontynuować. Nie porzuciłem wszystkiego, mistrzu. Nie porzuciłem swego życia. Chcę je oddać Bogu, bym mógł sobie zasłużyć na wieczną radość.

– Czy modliłeś się o to, Fernando?

Głos Fernanda zadrżał.

– Och, mistrzu. Nieustannie się modlę. On chce, bym Mu oddał swoje życie.

Jan westchnął. Oczywiście, że Fernando się modlił. Czynił to, odkąd przyszedł do Świętego Krzyża osiem lat temu. Kiedy artretyzm nie pozwalał Janowi zasnąć, często spacerował w nocy po klasztorze, by rozruszać obolałe nogi. Niezliczoną ilość razy przyłapał Fernanda zatopionego w modlitwie w kaplicy. Czasem Fernando klęczał przy ołtarzu, z oczami utkwionymi ponad nim, jak gdyby patrzył na kogoś niewidocznego dla innych. Kiedy indziej modlił się przed kaplicą Najświętszej Matki, klęcząc na lewym kolanie, z rękami złożonymi na prawym i ciałem przechylonym na prawą stronę. Kilka razy Jan zastał go leżącego twarzą do kamiennej posadzki. Odkąd król Alfons umieścił w kaplicy Świętego Krzyża srebrny relikwiarz pięciu mnichów męczenników, Fernando modlił się również tam, przykładając głowę do jednej lub drugiej trumny.

– Fernando – mówił wtedy Jan – idź spać.

Szczupłe ramiona opadały nieco z rozczarowania, a głęboko osadzone oczy patrzyły ze smutkiem. Odpowiadał jednak posłusznie.

– Tak, mistrzu Janie.

Co oznaczały wszystkie te modlitwy? Czy Bóg naprawdę przemówił do człowieka siedzącego przed nim? Jan nachylił się do Fernanda.

– Czy Bóg kazał ci wstąpić do Braci Mniejszych?

Fernando patrzył mu prosto w oczy.

– Nie słowami, mistrzu. Nie słyszałem żadnego głosu, jeśli to masz na myśli. Jednak muszę to zrobić.

– Ale dlaczego?

– Ponieważ chcę oddać Bogu swoje życie. On chce, żebym to uczynił.

– A czy nie możesz Mu go oddać tutaj?

– Też tak myślałem, mistrzu. Ale teraz już nie.

Jan odchylił się na krześle.

– Fernando, czy rozmawiałeś o tym z przeorem Janem?

– Tak. Powiedział, że obowiązuje mnie reguła. Nie mogę opuścić klasztoru bez zgody wszystkich kanoników, którzy w nim mieszkają.

– To prawda. Oni nigdy się na to nie zgodzą. – Jan położył rękę na stole i oparł się na niej. – Fernando, jesteś księdzem, jednym z najmłodszych, jakich kiedykolwiek wyświęciliśmy. Musieliśmy w tym celu uzyskać kościelną dyspensę, ale uczyniliśmy to, bo dobrze się zapowiadasz.

Fernando zarumienił się, słysząc pochwałę Jana. Stary mistrz wiedział, że komplementy wprawiają Fernanda w zakłopotanie, ale czasami musiał powiedzieć prawdę.

– Jest nas tutaj sześćdziesięciu kanoników, a ty mimo swego młodego wieku jesteś najbystrzejszy z nas wszystkich. Przyznaj to, Fernando. Kochasz księgi. Słyszałem, jak czytasz głośno w swoim pokoju Pismo Święte, filozofów i dzieła świętych. Wprowadzasz je do swego umysłu przez recytację, aż stają się częścią ciebie. Znasz historię, przyrodę, nauki ścisłe i wszystkie sporne kwestie naszej wiary. Masz fenomenalną pamięć. Czy zapomniałeś cokolwiek z tego, co czytałeś? Nie sądzę. I porzucisz to wszystko, by żebrać o resztki z ludźmi, którzy nawet nie umieją się podpisać? Założyciel tego zakonu, Franciszek, nie pozwala braciom mieć na własność nawet brewiarza. Twoja wiedza zostanie zaprzepaszczona.

Fernardo wysłuchał tej tyrady ze spuszczonymi oczami i wzrokiem utkwionym w dłoniach, które znowu złożył na kolanach.

– Jesteś kaznodzieją. Uwielbiasz głosić kazania. Nikt inny nie umie przemawiać tak płomiennie jak ty. Twoje słowa przywodzą do skruchy i nawrócenia najbardziej zatwardziałych grzeszników. Nie słyszałem, żeby pośród Braci Mniejszych był jakiś dobry kaznodzieja. Wstąp do nich, a zatracisz swój dar.

Jan umilkł. Co jeszcze mógł powiedzieć?

Głos Fernanda brzmiał zdecydowanie, choć wzrok miał wciąż utkwiony w dłoniach.

– Mistrzu, nie przypisuj mi tego, co inni odczytują w moich słowach. Jeżeli On nie przemawia przeze mnie, mój język pracuje na próżno. Moje kazania tylko przygotowują drogę. Ale to wewnętrzne namaszczenie z natchnienia łaski, wraz z zewnętrznym namaszczeniem kazania, naucza o zbawieniu. Kiedy brakuje namaszczenia łaski, moje słowa są bezsilne.

– Nigdy nie są bezsilne, Fernando.

– To może być źródłem pychy, mistrzu. A pycha oddala człowieka od Chrystusa.

– Chcesz porzucić głoszenie kazań, żeby uchronić się od pychy? Czy o to chodzi?

– Nie wiem, czy o to chodzi. – Fernando uniósł lewą rękę, jakby prosząc mistrza Jana o zrozumienie. – Tamci mnisi oddali Bogu wszystko. Wszystko. Ja też muszę to zrobić. Muszę oddać Bogu wszystko. Nawet moje kazania, jeśli On tego chce. Wszystko. Mistrzu, nie oddałem Bogu swego życia.

Wtedy Jan sobie przypomniał. Fernando modlił się przy grobach pięciu zakonników, którzy ponieśli męczeńską śmierć w Maroku. Starannie dobierał słowa.

– Jeśli zostaniesz mnichem, będziesz męczennikiem. Tak myślisz. I tego pragniesz.

Jan spodziewał się, że jego słowa zaniepokoją młodego człowieka, ale się mylił.

– Och, gdyby tylko Bóg uznał, że jestem wart korony męczeństwa! Cóż to byłaby za radość, mistrzu! Prosiłem braci, by mnie przyjęli, pod warunkiem, że wyślą mnie do Maroka.

Jan z irytacją uderzył pięścią w stół.

– A oni się na to zgodzili?

– Tak.

Jan odepchnął krzesło tak mocno, że się pod nim przewróciło.

– Pewnie, czemu mieli się nie zgodzić? – krzyknął. – Ten zakon nie ma żadnej organizacji, żadnej reguły, żadnego nowicjatu. Nie mają nic prócz Franciszka. Wiesz sam, Fernando, że gdyby Franciszek nie wrócił w porę ze Wschodu, ta banda obszarpanych wieśniaków i wolnych ludzi rozpadłaby się w pył. Jesteś pod urokiem syna kupca, Fernando. Czasami myślę, że to szalony syn kupca.

Fernando spojrzał na mistrza Jana przenikliwym wzrokiem.

– Nie wstępuję do nich dla Franciszka. Wstępuję dla Chrystusa.

Jan krążył wokół stołu.

– Dlaczego wciąż powtarzasz „wstępuję”? Nigdy nie uzyskasz pozwolenia, by stąd odejść.

– Bracia wracają jutro, by mnie obłóczyć, mistrzu.

– Jutro! – Jan uderzył pięścią w stół z taką siłą, że O prawdziwej religii podskoczyło i spadło na podłogę. Gdy Fernando schylił się, by podnieść książkę, Jana ogarnęło trudne do opanowania wzburzenie.

Głos mu drżał, ale starał się mówić spokojnie. Odwrócił się plecami do młodego księdza, by ten nie dostrzegł drżenia jego ust.

– Idź stąd, Fernando. I módl się. Módl się wytrwale, byś umiał poznać prawdę. Czy Bóg chce, żebyś umarł? A ty?

– Będę się modlił, mistrzu.

cdn.

Madeline Pecora Nugent

Powyższy tekst jest fragmentem książki Madeline Pecory Nugent Św. Antoni z Padwy. Płomienne słowa, promienne życie.