Spekulant. Rozdział piąty

Przeszło parę tygodni od powrotu chorążyny do domu. Pan chorąży był już dobrze przygotowany przez żonę do uprzejmego przyjęcia pana Augusta, a jednak pan August nie przyjeżdżał. Panna Klara nie mogła pojąć takiej cierpliwości w ukochanym i przypisując jego nieobecność jakiemuś przypadkowi lub chorobie, nie sypiała, martwiła się i wyraźnie zbladła.

Zwykle w takich ważnych wypadkach, jakim jest ukończenie edukacji tak bogatej dziedziczki i powrót jej pod dach rodzicielski, goście nie opuszczają domu, który doczekał się nareszcie tak stanowczej epoki. Sąsiedzi i sąsiadki, dalsi i bliżsi, często go odwiedzają, winszują rodzicom, przypatrują się pannie i roznoszą wokoło owoce swoich spostrzeżeń. Jedna z tych wizyt uspokoiła pannę Klarę o stanie zdrowia pana Augusta, ale z drugiej strony napełniła jej serce wielkim, chociaż chwilowym bólem. Szczególniej chorążyna przestraszyła się i zmartwiła serio i na dłużej.

Między gośćmi zebranymi jednego dnia w salonie był krewny chorążyny, który nazywał ją ciocią i dosyć interesował.

Muszę o nim powiedzieć kilka słów więcej, bo mnie także interesuje z pewnych powodów, które czytelnicy znajdą bardzo naturalnymi, gdy się rozwinie dalej jego charakter i usposobienie. Similis simili gaudet (1), co niech piękne czytelniczki każą sobie wytłumaczyć swoim braciom, ukochanym lub wreszcie mężom, jeżeli któryś z nich… Ale wróćmy do rzeczy.

Pan Paweł Różycki mógł mieć nie więcej jak lat dwadzieścia jeden lub dwa. Miał on dzierżawę w sąsiedztwie Niedolipia, czym sobie pomagał do utrzymania siebie i starej matki. Blady, chudy, niewielkiego wzrostu, dość brzydki, z kędzierzawymi włosami, w których zawsze było pierze; niedbały w ubraniu, rzadko kiedy miał buty bez łatek, surdut nierozpruty pod pachą i czystą kamizelkę. Nagradzały ten niedostatek śliczne czarne oczy, białe zęby, przy tym niemało dowcipu i talent do poezji.

Kiedy zebrani po obiedzie goście trawili i rozmawiali, pan Paweł, siedząc przy pannie Klarze, zadrzemał. Z początku wszyscy uciszyli się spostrzegłszy to i uszanowali sen tego powiatowego Homera, ale po chwili panna Klara parsknęła ze śmiechu, wszyscy poszli za jej przykładem i ten nagle podniesiony odgłos zbudził pana Pawła. Z wolna podnosząc głowę i patrząc po wszystkich twarzach, przetarł oczy i domyśliwszy się powodu śmiechu, sam zaczął się śmiać: był to bowiem chłopiec dobry i łagodny, a choć niekiedy przypiął łatkę pani tej lub panu temu w wierszach okolicznościowych, które z urzędu powiatowego poety pisywał, na tym jednak ograniczał swoją zemstę za różne żarciki i figle, których był przedmiotem, i nigdy się nie gniewał.

– Bodaj was, moi państwo! – rzekł pan Paweł. – Czemu przestaliście gadać i zaśmialiście się tak głośno? Przy waszej rozmowie zasnąłbym tak smacznie, jak Wallenrod przy pieśni Halbana (2). Mówcie dalej, może złapię sen przerwany: bo caluteńką przeszłą noc ani oka nie zmrużyłem. Kuzynko, pozwól mi oprzeć się choć na swoim krzesełku. Zasnę jak Herkules u nóg Omfali (3).

Panna Klara odsunęła się, widząc, że pan Paweł nachylił głowę i doprawdy chciał połączyć gest ze słowami, a chorążyna rzekła:

– Ale przyznam ci się, kochany Pawle, że z twoją nędzną figurką i bladooliwkową twarzą nie bardzo jesteś podobny do Herkulesa. I muszę ci powiedzieć, że znajduję cię dzisiaj daleko nędzniejszym niż byłeś tydzień temu. Co to znaczy?

– Nie wyspałem się, nic więcej. – I lekki rumieniec wystąpił na jego twarz.

– Czy nie jakaś Aldona zajechała ci w głowę, panie Pawle? – rzekła panna Klara, wspomniawszy Wallenroda. – I snu cię pozbawiła?

– Zgadłaś kuzynko! Ach! Pokochałem – odpowiedział, wykrzywiwszy się komicznie.

– Kogóż to? Jeśli można wiedzieć – zapytało kilka osób.

– Okrutnicę – odpowiedział pan Paweł – która mi nie sprzyja; brunetkę z wielkimi oczami, w czerwonym kabaciku, której twarz na wszystkie moje wejrzenia nie zmienia się na włos; która, głucha na wszystkie moje modły i prośby, nigdy się wówczas nie ukaże, kiedy jej wzywam, i którą tego ranka ze złości rozdarłem na czworo!

– Jezus Maria! – krzyknęła panna Klara.

– Nie przestraszaj się tak, kuzynko! – odpowiedział pan Paweł. – To dama treflowa.

Wszyscy się zaśmiali, a chorążyna szczerze się zasmuciła i spojrzawszy serio na pana Pawła, rzekła:

– Jak to, więc i ty już grasz w karty?

– Cóż robić, kochana ciociu! Gram, i nieszczęśliwie.

Na przykład zeszłej nocy przegrałem trzydzieści dukatów (4) do tego hultaja Molickiego, który ma jakieś konszachty z fortuną i któremu ta niestateczna kokietka tak już od kilku lat wierna, jak pani Adamowa panu…

– Panie Pawle! – rzekła surowo chorążyna.

– Ach! Przepraszam, kochana ciociu, zapomniałem się. Ale co prawda, to prawda. Proszę sobie wyobrazić, było nas sześciu za stołem i między nami ten nieznośny pan August. Z taką flegmą nas obierał, tak go nie dziwiło, że mu karta lazła w ręce, z taką obojętnością zgarnął nasze dukaty i zwinął asygnacje (5), że nam to dało bardzo do myślenia.

– Zapewne – rzekł jeden z obecnych – mieliście o czym pomyśleć, kiedy was ograł.

– Niestety! – odpowiedział pan Paweł. – Wstaliśmy wszyscy od stolika goli jak święci tureccy, jednak z pewnym rodzajem pociechy w duszy.

– To jest tej, że już nie baliście się rozboju – odpowiedział pierwszy.

– Wcale nie – rzekł pan Paweł. – Tej, że to nieszczęście w grze było wróżbą wielkiego sukcesu w innym względzie dla nas, a wróżbą niefortuny dla naszego zwycięzcy, czego mu z serca życzę, szczególniej za tę przeklętą zimną krew, z jaką wygrywał i chował pieniądze. Żeby też się uśmiechnął! Żeby się choć odrobinę ucieszył, że mu szczęście tak ciągle sprzyjało! Żeby go choć na włos wzruszyło nasze opłakane położenie, a szczególniej moje, który mu z taką żałosną twarzą odliczyłem trzydzieści dukatów! Nic, bynajmniej! Jego twarz była jak z marmuru i jego oczy miały tyle tylko wyrazu, ile jest w tabliczce Pitagorasa (6).

Gdy pan Paweł to mówił, nie zważał, że panna Klara siedziała obok niego ze spuszczoną głową i z twarzą bladą jak trup. Niektóre z osób obecnych widziały tę zmianę, ale nie wiedząc okoliczności, nie mogły dojść jej przyczyny.

Tylko matka pojęła ten ból, jakim te słowa przeszyły serce córki, i rzekła:

– Musi cię mocniej głowa boleć, Klaruniu, bo coś pobladłaś. Idź, połóż się, moje dziecię, i natrzyj sobie skronie wodą kolońską.

Panna Klara powstała, przystąpiła do matki i gdy całowała jej rękę i konwulsyjnie ją cisnęła, szepnęła jej do ucha:

– Przyjdź do mnie, mamo!

Ten drobny przypadek przyśpieszył wyjazd gości, którzy spostrzegli, że chorążyna siedzi jak na szpilkach i wynieśli się.

Gdy pan Paweł żegnał się z nią, chorążyna mu szepnęła:

– Nocuj u nas. Mam ci coś powiedzieć – i poszła do pokoju córki.

Biedna panna Klara pierwszy raz w życiu, które dotąd było tak swobodne, tak wesołe, poczuła ten przenikliwy ból, z jakim wchodzi do serca kobiety każde słowo, które jak brudna mgła osiada na jasnym obrazie ukochanego i zostawia na nim czarne plamy.

Ona go pokochała tak tkliwie, tak serdecznie! Ona go z taką niecierpliwością co dzień wyglądała! Jej imaginacja przesuwała przed jej duszą wszystkie przygody, jakie mogły go zatrzymać; ukazywała jej ukochanego z bladą twarzą, złożonego chorobą, dręczonego rozpaczą, że nie mógł do niej pośpieszyć – a on tymczasem całą noc gra w karty i z zimną krwią zgarnia pieniądze tak źle, tak nieuczciwie nabyte!

Na tę myśl biedna dziewczyna zakryła sobie twarz obiema rękami i gorzko płacząc rzuciła się na łóżko, i leżała zatopiwszy się w poduszkach.

Tak ją zastała matka i wziąwszy krzesło, usiadła przy jej głowie, milcząc i czyniąc sobie w duszy ciężkie wyrzuty. Po chwili panna Klara, poczuwszy bliskość matki, podniosła się, przerzuciła głowę z poduszek na jej kolana i zawołała:

– Ach, mamo droga! Może to wszystko nieprawda?

– Być może, moje dziecię – rzekła chorążyna – że pan Paweł przesadza i zły na siebie, że nie umiejąc grać, wplątał się w dużą grę i przegrał tyle pieniędzy (bo dla niego, biedaka, trzydzieści dukatów, to bardzo wiele), wystawia swego antagonistę w takich brzydkich kolorach. Ale już i to źle, że pan August gra, i gra z taką zimną krwią.

– Widzi mama, co ja myślę – rzekła panna Klara, usiadłszy na łóżeczku i zakładając za uszy splątane i zmoczone łzami loki. – Być może, że oni go sami wciągnęli, żeby go ograć. A on, który wszystko robi tak dobrze, z taką przytomnością umysłu, pokazał im, że i w tym jest wyższym od nich. Oni musieli się zapalać i dlatego przegrywali; jego ta gra nie interesowała i dlatego został spokojnym i zimnym. Nieprawdaż, droga mamo! Już ta sama obojętność, o której mówił pan Paweł, dowodzi, że nie jest zapamiętałym graczem.

– Być bardzo może, moje dziecię – odpowiedziała chorążyna, która nie chciała odbierać córce tej pociechy, ale w duszy myślała co innego.

Wiedziała ona, że właśnie ta zimna krew jest znamieniem wytrawnego szulera, którego ani przegrana nie dekoncertuje (7), ani wygrana nie cieszy. Długo jeszcze rozmawiały i stopniowo panna Klara uspakajała się, pocieszała, a jej miłość, znalazłszy ten nowy pokarm, rozdmuchniona tą chwilową obawą i bólem, tym silniejszym zajęła się pożarem.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) (Łac.) podobny podobnemu rad (Arystoteles).

(2) Wajdelota (Halban) występuje jako jeden z bohaterów poemacie Konrad Wallenrod Adama Mickiewicza; wajdelota – nazwa wieszczków, niższych kapłanów, guślarzy, wróżbitów i bardów pogańskiej Litwy.

(3) Omfala – królowa Lidii, której przez trzy lata służył Herkules, ukarany w ten sposób za zabójstwo swego przyjaciela; bohater prządł wełnę, a królowa polowała ubrana w jego lwią skórę.

(4) Dawnych monet złotych o wadze 3,53 grama.

(5) Pisemne zlecenia wypłacenia określonej sumy pieniędzy lub zlecenia wydania określonych przedmiotów.

(6) Tj. tabliczce mnożenia; Pitagoras (582–493) – sławny filozof i matematyk grecki.

(7) (Z fr.) wprowadza w zakłopotanie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.