Spekulant. Rozdział ósmy

Pan Henryk Zabrzeziński mieszkał o siedem mil od Niedolipia. Miał on tam pięć wsi w najpiękniejszym położeniu, które jeszcze jego gust i nieszczędzone wydatki dziwnie ozdobiły.

Bogate łany i oczyszczone, i ulepszone przez staranną uprawę łąki; zabudowania gospodarskie jaśniejące czystością i stosownością do swojego przeznaczenia; chaty wieśniacze z całymi dachami i kominami, każda ozdobiona ogródkiem; karczmy wygodne; drogi dobre i mosty całe; mieszkania ekonomów ładne (bo gust nie przyczynia wydatków); mieszkanie samego pana w Dębowej Woli pełne elegancji, powagi i wielkości, znakomite licznym zbiorem książek i kosztownych obrazów i zdradzające pańskość przez przepyszne drzewa, gazony (1) i wody, wśród których jaśniało; wszystko to odznaczało majątek pana marszałka i okazywało, że to człowiek oświecony, ludzki i dobrze pojmujący obowiązki właściciela i pana.

Henryk Zabrzeziński skończył kurs w szkole krzemienieckiej, w najświetniejszej epoce tego zakładu (2). Nie wyniósł on z niego kompletnych znajomości w jakiej bądź nauce, bo to nie był uniwersytet, ale szkoła przygotowawcza, o czym nie wiedzieli ci, którzy żartowali sobie z księżyca, że nie grzeje jak słońce – ale wyniósł stamtąd to braterstwo obywatelskie, te czyste i wysokie pojęcia ludzkości, tę świętą chęć doskonalenia się własnym usiłowaniem i ciągłą pracą, które były niewątpliwą cechą lepszych wychowanków tej szkoły.

Jego umysł i serce, bogate jak podolska niwa, dobrze uprawione i przygotowane w Krzemieńcu, wdzięcznie przyjęły siejbę, jaką w niej później świat, życie społeczne i dalsze okoliczności rzuciły i owoc jej już spożywali jego poddani, jego współobywatele, jego sąsiedzi.

Henryk Zabrzeziński był kochany, był szanowany przez wszystkich. Wprawdzie niektórzy nazywali go dumnym, lecz u nas nietrudno o takie posądzenie człowieka światłego, który nie lubił uczt i festynów, a łożąc rocznie trzy czwarte swojego dochodu na ulepszenie majątku i ozdobienie swojego ustronia, zamykał się w nim pracował samotnie. Wszakże to nie zmniejszało dla niego powszechnego szacunku i ufności. Jego pośrednictwo było zawsze pożądanym, jego wdanie (3) się zawsze prawie skutecznym. Nawet jego nieprzyjaciele, bo któryż człowiek wyższy ich nie ma, rumienili się, gdy się im wymknęło jakieś ubliżające słowo, które zwykle padało niedostrzeżone i przez nikogo niesłuchane.

Nie szanował Zabrzeziński chorążego, bo nie aprobował ani jego niedorzecznych pretensji, ani środków, przez które starał się im zadość uczynić. Lecz z chorążyną łączyła go najściślejsza przyjaźń. Cenił jej łagodność, jej uległość mężowi, jej rozum. Litował się nad położeniem kobiety wyższej, złączonej z człowiekiem ordynarnym, niedorzecznym, podlegającym tak brzydkiej wadzie i nieraz się dziwił, z jaką sztuką umiała to wszystko pokrywać. Ale nade wszystko wielbił ją jako matkę gotową oddać życie dla szczęścia swego dziecka.

Pierwszego roku, gdy chorążyna mieszkała w Odessie, marszałek wracając z Włoch, spędzał tam lato. Wówczas to poznał bliżej swoją podolską sąsiadkę i jego przyjaźń rosła z każdym rokiem.

Panna Klara miała wówczas lat czternaście. Żywa i swawolna dziewczynka prędko przywiązała się do codziennego prawie gościa swej matki. Łajała go, gdy czasem kilka dni nie przyszedł, i musiał długo chodzić koło rozdąsanej Klaruni, nim pozwoliła podnieść się w górę, nim go pocałowała w czoło i nastawiła do pocałowania swą śliczną już wówczas twarzyczkę.

Na drugie lato pan marszałek znowu przyjechał. Już wówczas piętnastoletnia panienka chciała udawać dorosłą pannę, ale wkrótce jej przybrana powaga znikła, i znowu była dla niego miłą, dobrą, a niekiedy i dąsającą się Klarunią.

Pan Zabrzeziński nie taił przed sobą, w jak niebezpieczną grę wdał się z tak powabnym stworzeniem. Każdego roku przyjeżdżał wcześniej do Odessy, bo coraz głębiej wrażał się w jego serce obraz dziewczynki, która rozwijała się prawie w jego oczach i przybrana we wszystkie powaby dojrzałego kwiatu, ciągnęła ku sobie jego myśl i duszę. Ostatniego lata przybywszy do miasta o zmroku, poszedł do chorążyny już po dziewiątej wieczorem. Zastał obie panie wyjeżdżające na jakiś bal. Matka ubrawszy pierwej swą jedynaczkę, sama poszła się ubierać.

Panna Klara stała sama jedna w salonie przed zwierciadłem, poprawiając bukiet, który tkwił przy jej pełnych piersiach. W tej chwili wszedł marszałek. W oczach mu się zaćmiło na widok tylu wdzięków i wówczas pojął i rozmierzył całą głębię swego uczucia.

„Albo ta, lub żadna” – powiedział sobie w duszy i oparłszy się o ścianę, stał bez ruchu, nie mogąc oderwać oczu od miłego obrazu. Panna Klara, kontenta z siebie, zanuciła głośno jakiś pasaż, który przerwała w połowie frazesu, spostrzegłszy marszałka. Te kilka chwil wystarczyło mu do opanowania się. Przywitali się jak zwykle, z tą tylko różnicą, że Klarunia nie pozwoliła się podjąć, żeby się nie zmięła sukienka; nie dała pocałować rączki, żeby nie zwalała (4) się rękawiczka; nie nastawiła twarzy pod tym pretekstem, żeby róż się nie starł, ale kazała nachylić się marszałkowi i z wielką ceremonią i najśliczniejszymi minkami pocałowała go w czoło.

Od tej chwili jego życie było ciężką walką. Jednak żadnym słowem, żadnym poruszeniem nie zdradził swej głębokiej namiętności. Nieraz szedł z zamiarem odkrycia się matce, ale gdy przyszedł, gdy zobaczył, z jaką dziecinną ufnością panna Klara go witała, jak daleką była od jej myśli i serca wszelka chęć podobania mu się inaczej jak dawniej; gdy pomyślał, jakim bólem, jakim przestrachem napełniłby jej niewinne serce, gdyby się chciał narzucać niekochającej go wcale, jak niegodnym byłby taki egoizm i że nie byłby pewnie szczęśliwym, gdyby tylko sam był szczęśliwym – wstrzymywał się, odkładał od dnia do dnia i wreszcie przekonawszy się, że nie przezwycięży tej śmiertelnej obawy, wyjechał z Odessy, zostawiwszy matkę i córkę w zupełnej nieświadomości swych uczuć.

Takim był gość, którego panna Klara przyjęła zapytaniem, od którego zbladły jego lica; taki był stan jego serca, serca pełnego szlachetności, pełnego energii i mocy nad sobą, które spodziewało się ulgi jedynie od czasu, od lat dojrzalszych ubóstwianej panienki i może od jakiegoś ciężkiego zawodu, którego by doznała, ale które gotowe było zamknąć się w wiecznym milczeniu, gdyby i w jej duszy powstała miłość dla kogoś innego, usprawiedliwiona wyborem matki i zapewniająca szczęście tej, której, w zbytniej może delikatności, sam uszczęśliwić się nie spodziewał.

Po herbacie, gdy chorążyna rozmawiała z marszałkiem, chorąży przechadzał się, pochrząkiwał i od cichej admiracji (5) siebie samego czasem się uśmiechnął lub wzniósł na palcach i opadł na pięty; panna Klara, wsparta na dłoni i przerzucając Uniwersum Meyera (6), mocno się zamyśliła. Natrafiła na jakąś dolinę, gdzie była woda, ładny domek i piękne drzewa. Wyobrażała sobie tam pana Augusta i siebie w poufałej rozmowie, w miłych przechadzkach. Zdawało się jej, że zwiesza się na jego ręku, że patrzy na jego piękną twarz, że słyszy jego męski i przenikający głos. Jej marzenia doszły do tego, że się zupełnie zapomniała i zakrywszy oczy ręką, głośno westchnęła. Gdy się spostrzegła, mocno się zaczerwieniła, odsunęła książkę i poszła do okna patrzeć znowu na pusty dziedziniec.

Marszałek nie spuszczał jej z oka, a jego serce domyślało się smutnej prawdy. Jego czoło zasępiło się. Nachylając się do chorążyny, rzekł:

– Panna Klara kogoś wygląda.

– Niestety! Kochany marszałku, właśnie chciałam o tym z tobą pomówić – odpowiedziała chorążyna i powstawszy dodała głośno: – Klaruniu! Zabaw ojca, zagraj mu coś i zaśpiewaj, bo ja mam o ważnej rzeczy pomówić z marszałkiem.

Panna Klara popatrzyła na matkę błagającym spojrzeniem, jakby przeczuwała, że ta chwila odbije się ciężko w jej życiu; potem siadając do fortepianu, wzięła kilka smutnych akordów i zaczęła śpiewać Una furtiva lacrima (7), ale tak rzewnie, z taką ekspresją bólu i miłości, że marszałek, który szedł za chorążyną do jej pokoju, stanął przy drzwiach, patrzył na nią długo i łzy zakręciły mu się w oczach.

Przeszła prawie godzina. Panna Klara już dawno przestała grać i śpiewać, chorąży wyszedł, a rozmowa matki jeszcze się nie skończyła. Wziąwszy więc jakąś książkę, usiadła z daleka naprzeciw otwartych drzwi gabinetu matki i czekała niecierpliwie. Chorążyna nareszcie wyszła, a za nią marszałek. Jego twarz była okropnie blada, usta ściśnięte, wzrok spuszczony w ziemię, krok niepewny i chwiejący się.

Spostrzegła to panna Klara; dziwny strach ją ogarnął, ale nie mogła zdać sobie sprawy ani z tego uczucia, którego sama doznawała, ani z powodów tak nagłej zmiany, jaką widziała w marszałku. Tym bardziej się gubiła w domysłach, że matka była cały wieczór dość smutna, a marszałek, chociaż rozjaśnił swoją twarz, był jednak w swoim obejściu się z nią daleko poważniejszym niż zwykle.

Panna Klara domyślała się, co było przedmiotem ich rozmowy, ale chcąc dojść, dlaczego ona na marszałku zrobiła tak mocne wrażenie, i sądząc, że doprowadziwszy go do dawnego humoru, wyciągnie go zgrabnie na słówko, puściła się na różne wybiegi kobiece dla rozpędzenia chmury z jego czoła. Nieraz się zdarzało, że marszałek bywał smutny i zamyślony, zawsze jednak jej niewinna kokieteria, jej umizgi i swawola, rozmarszczały jego czoło. Sądziła więc, że i teraz ten sam sposób się uda.

Gdy matka wyszła na chwilę i zostali sam na sam, przystępując do niego z czarownym uśmiechem, rzekła:

– Biedny pan marszałek pobladł i zesmutniał.

– Czy pani to spostrzegłaś? – odpowiedział.

– Alboż ja pana marszałka nie kocham, żebym nie wiedziała, kiedyś smutny?

Bał się marszałek podnieść na nią oczu, aby w nich nie wyczytała, jak jest nieszczęśliwym; patrząc więc w ziemię, odpowiedział:

– Dziękuję pani.

– Och, jakże mi pan dziękujesz! Jak gdybym podała panu filiżankę herbaty – rzekła panna Klara i kładąc rękę na jego ramieniu, dodała: – Dawniej było inaczej, dawniej Klarunia umiała pana zawsze rozweselić. Widać, że ta rozmowa wiele rzeczy zmieniła. Już panu nawet nie przychodzi do głowy upomnieć się o swoje przywileje odeskie.

Marszałek jeszcze bardziej się zasmucił, bolesny uśmiech przebiegł po jego ustach, ale wkrótce przywołując na pomoc całą energię swej duszy i kazawszy milczeć gwałtownemu bólowi, który rozdzierał jego serce, podniósł głowę i spokojnie rzekł:

– Nie dopełniłem jeszcze warunków, które pani położyłaś (8). Dlatego nie przyszło mi do głowy upomnieć się o ten miły przywilej dawniejszych czasów. Prócz tego…

– Co prócz tego? – zapytała panna Klara, patrząc mu w oczy.

– Prócz tego – odpowiedział – byłaś pani wówczas dzieckiem, swobodnym, swawolnym, a teraz…

– A teraz co? – rzekła ciszej, bo oddech tamował się jej w piersiach, jak gdyby spodziewała się usłyszeć coś stanowczego.

– A teraz masz pani osiemnaście lat, jesteś kobietą pełną powabów i uroku, a ja…

– A pan? – powtórzyła, dawszy swemu głosowi jakąś dziwną intonację.

– A ja… Ale przepraszam panią, że nie tak skończę tę frazę, jak pani pomyślałaś.

– Jakże ja pomyślałam, panie marszałku?

– Pani pomyślałaś: a ja – już stary.

– Jakże pan ją skończysz? – zapytała filuternie.

– Ja? – odpowiedział marszałek, wziąwszy jej rękę i nadawszy słowom swoim ton lekki i żartobliwy. – Ja ośmielę się pani przypomnieć, że mam dopiero rok trzydziesty siódmy i że mężczyźni w moim wieku nie tracą jeszcze wszystkich iluzji.

– Jacyż oni zabawni – rzekła panna Klara, kiwając główką.

Słowa te przeszyły marszałka jak ostre szydło; ale nie pokazał tego po sobie i gdy w tej chwili weszła chorążyna, miał pozór (9) spokojny i rozmawiał jak zwykle.

Po kolacji dosyć prędko się rozeszli. Panna Klara położyła się, myśląc raczej o tym, dlaczego pan August nie przyjeżdża i kiedy przyjedzie, niż o zdarzeniach minionego dnia, gdy nagle usłyszała dzwoneczki i szczekanie psów na dziedzińcu. Zadzwoniła i zapytała służącą, co to jest.

– Pan marszałek wyjechał – odpowiedziała służąca i wyszła.

„Wyjechał? – pomyślała panna Klara. – Miał nocować, zostać nazajutrz do obiadu i raptem wyjechał?”

Wówczas dopiero, śledząc wszystkie okoliczności, rozbierając każde jego słowo, przypomniawszy jego bladość po rozmowie z matką, ciągnąc tę nić nazad do lat dawniejszych, przywodząc na pamięć wszystkie drobne oznaki jego przywiązania, które mimo wszelkich usiłowań mogły mu się czasem wyrwać, jego częste dawniejsze zamyślenia, jego dzisiejszy smutek i te ostatnie słowa, które wymówił niby żartobliwie, chociaż jego oczy zadawały kłamstwo jego śmiejącym się ustom, klasnęła rekami, usiadła na łóżeczku i zawołała z przestrachem:

– Boże mój! Czyżby on mnie kochał?

Ten domysł przeszył boleścią jej biedne serce. Nie mogła przed sobą utaić, jak straszny to był antagonista pana Augusta, gdyby pomyślał zażądać jej reki. Przyjaźń matki, szacunek całej guberni, wielki majątek, wysokie przymioty osobiste, wszystko przemawiało za nim. Ojciec, matka, krewni, znajomi i nieznajomi, osądziliby ją za szaloną, gdyby mu odmówiła. A jej biedne serce boleśnie ściskało się na tę myśl i konwulsyjne drżenie przejmowało całe jej ciało. Oparłszy głowę na dłoni, siedziała tak długo. Godzina za godziną wlekły się bez końca, aż nareszcie ranek i znużenie zamknęło jej powieki.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Trawniki ozdobione krzewami i kwiatami.

(2) Chodzi prawdopodobnie o lata 1819–1820, kiedy to dyrektorem Liceum Krzemienieckiego został mianowany poeta, autor Barbary Radziwiłłówny, Alojzy Feliński (1771–1820).

(3) Tu: interweniowanie w jakiejś sprawie.

(4) Dawniej: pobrudziła.

(5) (Z łac.) dawniej: podziwu; zachwytu; uwielbienia.

(6) Joseph Meyer (1796–1856) – niemiecki przemysłowiec, założyciel (w 1826 roku) i właściciel Instytutu Bibliograficznego; inicjował wydanie i wznowienie wielu encyklopedii (uniwersum) specjalistycznych, dotyczących różnych dziedzin życia.

(7) (Łac.) jedna kryjoma (skryta) łza.

(8) Tu: postawiłaś.

(9) Dawniej, tu: powierzchowność; wygląd.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.