Spekulant. Rozdział jedenasty

Gdy wszedł chorąży, a za nim pan August, w pokoju było już szaro. Matka z córką siedziały naprzeciw siebie, obie zamyślone, obie milczące, nie słysząc, że ktoś zajechał, nie zauważając, że ktoś wszedł do pokoju.

– Basiu! Klaruniu! – zawołał raptem chorąży. – Prowadzę wam gościa i to jakiego gościa!

Panna Klara obejrzała się, krzyknęła i nie mogła powstać z miejsca. Chorążyna strwożona o córkę i bojąc się, aby się nie wydała, cokolwiek z roztargnieniem przyjęła pana Augusta. Chorąży, chcąc naprawić to, według jego myśli, obojętne przyjęcie, oszczędzając jedynego człowieka, który tak jawną oddaje mu sprawiedliwość, jak my często oszczędzamy tego poczciwca, co o nas łaskawe pisze artykuły, zawołał:

– Co to wam? Czy nie poznałyście pana Molickiego? Otóż to wdzięczność kobiet! Już i zapomniały, że był ich opiekunem w drodze. Więc ja go wam rekomenduję jako takiego gościa, któremu kazałbym koła od powozu porąbać, gdyby to było latem, żeby zatrzymać go dłużej.

Przez czas tej perory i chorążyna i panna Klara przyszły do siebie. Chorążyna podchodząc rzekła:

– Pomyliłeś się mój mężu! Ja bardzo dobrze pamiętam, cośmy winne panu Augustowi i jak nas szczerze i troskliwie pilnował. Ale zjechaliście panowie do nas tak cicho, gdy dumałyśmy sobie w szarej godzinie, a przy tym – dodała z wymówką – już straciłyśmy nadzieję widzenia pana…

– Och, dobra pani! – odpowiedział pan August. – Gdy dowiesz się pani, ile przez ten czas wycierpiałem, jak ciężki i święty musiałem dopełniać obowiązek, to mi zapewne darujesz. Jakże się ma panna Klara? – dodał, przystępując do drżącej panienki i biorąc jej rękę.

– Dziękuję panu – odpowiedziała niby zimno, ale pan August uczuł konwulsyjne ściśnienie, na które odpowiedział lekkim ściśnieniem, i pomyślał w duchu: „Nie zawiodłem się, nic nie straciłem, ona kocha mnie jeszcze więcej”, i w tejże chwili do owych cyfr, które krążyły po jego głowie przed gankiem, przybyła jeszcze jedna.

Przy herbacie panna Klara była już wesoła, szczęśliwa i pełna najpiękniejszych nadziei. Spostrzegła, że ojciec, jakby osnuty jakimiś czarami, nie odchodził od niego ani na chwilę, nie mógł się na niego napatrzeć, nie mógł się go nasłuchać. Daleko zimniejszą i ostrożniejszą była chorążyna, ale i ona nareszcie uległa sztuce, zręczności i temu wymiarowi uczuć, grzeczności i zabiegów, którym umiał nadać cechę pełną prawdy i szczerości. Szczególnie ujął chorążynę obrazem charakteru, cierpień i swego przywiązania dla siostry, dla której prosił o uprzejmość i życzliwość oraz o pozwolenie bliższego ich zapoznania.

Chorąży niekiedy powtarzał sobie w duchu: „Co za człowiek! Co za człowiek!”.

Panna Klara z oczu ojca umiała wyczytać te jego myśli o ukochanym i serce rosło jej od szczęścia i nadziei. A chociaż pan August daleko więcej był zajęty rodzicami niż nią, szczególniej zaś samym chorążym, nie miała mu tego bynajmniej za złe; owszem, widziała w tym dowód jego rozumu i miłości. Panna Klara już dawno nie usnęła tak szczęśliwa, z tak gorącą modlitwą na ustach, z tak rozkoszną łzą w oku.

Parę dni, które pan August spędził w Niedolipiu, przebiegły jak błyskawica. Cały ranek do godziny drugiej chorąży nie puszczał go od siebie. Oprowadzał, woził, rozpowiadał, uczył, gdy ten zdawał się czegoś nie pojmować; karmił się jego bezczelnymi pochwałami, których pan August mu nie szczędził, gdy byli sam na sam, ale w których był nadzwyczajnie ostrożny i umiarkowany, gdy słuchała ich chorążyna. Słowem, pan August dał dowód wielkiej rezygnacji (1), którą sobie obiecywał zapłacić milionem; chorąży był zaś szczęśliwy, był w takim stanie radości i uniesienia, w jakim czasem znajdujemy się, gdy dopadłszy dobrodusznego słuchacza, wydobywamy z naszej teki wszystkie szpargały i nie widzimy na jego twarzy ani znudzenia, ani przestrachu, ani braku determinacji.

Stosownie do przestrogi pana Kaspra, nasz spekulant nie zapomniał naturalnie o młynie. Gdy pan chorąży pokazał mu tam wszystkie swoje wynalazki; gdy zadziwiony pan August przypatrzył się nareszcie wszystkim kołkom, które były takie, jak i inne kołki, ale w których on znajdował szczególniejszą formę i niewyrachowane korzyści, słowem, gdy już wyszli i stanęli na ganku, wyszedł za nimi zamączony, upudrowany Abramko i trzymając w reku jarmułkę, ostatni oddawał pokłon.

Wówczas pan August, nie przewidując, jak słowo niebacznie i przeciwko przekonaniu powiedziane odbić się może w późniejszym życiu, rzekł:

– Wiele też panu dobrodziejowi za takie młyny ten Żyd płaci?

– Głupich piętnaście tysięcy, wyobraź sobie. I to ledwie go uchodziłem (2) – odpowiedział chorąży.

– Doprawdy? – rzekł pan August z podziwem doskonale skłamanym. – A, tego bym nie myślał. Piętnaście tysięcy! Słowo honoru panu daję, że gdyby te młyny były moje, nie puściłbym ich inaczej, jak za osiemnaście. Toż lepiej na siebie trzymać. One dadzą niewątpliwie dwadzieścia jeden lub dwa.

– A widzisz, Żydzie! Ja to samo mówiłem – powiedział chorąży i poszedł z panem Augustem dalej.

Żyd został na ganku, blady, z ręką pod pejsami, i patrzył za nimi. Widział, że z żywością o czymś rozmawiali, rozprawiali rękami, zatrzymywali się, zwracając się jeden do drugiego i licząc coś na palcach. Nie słyszał Abramko ich słów, ale widział gesty i był pewny, że nie o czymś innym może być mowa, tylko o nim, o jego zyskach, o jego młynach. Poskrobawszy się więc w głowę, wzruszywszy plecami w prawo i w lewo, wrócił zakłopotany z powrotem, usiadł na schodkach i długo myślał. Także noc zeszła mu bezsennie na myśleniu, a gdy nad ranem usnął, zdawało mu się, że worek z trzema tysiącami złotych, wymienionych na piątaki, leży na jego piersiach. Ten sen Abramka nie był bez skutków i w życiu naszego spekulanta.

Całe poobiedzie do samego wieczora pan August siedział z chorążyną, bawił ją rozmową poważną, rozumną, urozmaiconą wesołością i taką tylko dozą sentymentu, ile miarkował, że było potrzeba. Wiedząc, że często najzręczniejszą chytrością jest szczerość i bojąc się, aby obraz jego dawniejszego życia i późniejszego postępowania nie doszedł do niej z drugiej i trzeciej ręki, sam zwrócił do tego przedmiotu rozmowę.

Opisywał swoje szaleństwa, późniejsze swe trudy, nie zapomniawszy nawet i o tym, że go okrzyczano zimnym egoistą i że mu zrobiono reputację szulera. Opisanie epoki bałagulstwa (3) i wszystkich wybryków młodzieży, z którą żył, opuściwszy brudy, które mogłyby razić ucho panny Klary, napełnił szczegółami tak pociesznymi położenie swoje i kolegów, gdy się nieraz zeszli zgrani, zadłużeni, bez koni i butów, prześladowani przez Żydów i policję, malował tak komicznie, że obie kobiety serdecznie się uśmiały.

Gdy zaś przyszedł do późniejszych chwil, gdy wspomniał o egoizmie i szulerstwie, i spostrzegł, że twarz chorążyny przybrała surowy wyraz, że jej wzrok utkwił w jego licu, jak gdyby chciała go przeniknąć do gruntu, zmienił zupełnie ton, i serio, poważnie, przechodząc całą kolej swego postępowania i jego powody, rozbierając wszystkie pozory, które go obwiniały, zrobił się takim barankiem, takimi okrył się blichtrami (4), że w oczach panny Klary zakręciły się łzy, a chorążyna pomyślała sobie w duszy: „Chwała Bogu!”.

– Dziwna rzecz – dodał z uśmiechem spotwarzonej niewinności – jak czasem nieświadomość tego, co się dzieje w duszy człowieka, rzuca nań w towarzystwie fałszywe światło. Kilka dni temu na przykład, gdy moja siostra miała się już lepiej, przyjechał do mnie mój sąsiad deputat i ciągnął do siebie na wieczór kawalerski. Panie zapewne domyślacie się, że wieczór kawalerski to znaczy fajka, butelka i karty. Nie chciałem, ale moja dobra siostra, która sobie wyrzucała, że zapomniałem dla niej o wszystkim, prawie mnie zmusiła. Pojechałem więc. Po herbacie kilku młodych ludzi przyczepiło się do mnie, ciągnąc do gry. Odpraszałem się jak mogłem, bo rzeczywiście co innego było mi w głowie.

Tu rzucił okiem na pannę Klarę, która pojęła to wejrzenie i wyrazem wdzięczności i miłości podziękowała.

– Ale ci panowie – mówił dalej pan August – upominali się o rewanż. A panie może nie wiecie, że w takim razie odmówić, znaczy u nas to samo, co nie stanąć do pojedynku. „Siadajcież panowie – rzekłem. – Ale zapowiadam wam, że będę niemiłosiernym”. Chciałem ich odstraszyć. Nic nie pomogło. Zaczęliśmy. Pierwsze wygrane były moje i zobowiązywały mnie do dalszego grania. Im więcej graliśmy, tym więcej służyło mi szczęście, bo byłem zimny, niekontent z mego powodzenia i wcale czymś innym zajęty; moi zaś partnerzy zapaleni i do złej karty przydawali jeszcze grube pomyłki. Tak przeszła noc i kto patrzyłby na mnie z boku, naturalnie, mógłby mnie wziąć za szulera, który z zimną krwią odziera kolegów, mógłby sobie powiedzieć: „Kiedy u niego w domu biedna siostra leży chora, on po całych nocach gra wówczas w karty. To egoista, który przenosi pieniądze nad wszystko”. Tak lekko i płocho ludzie sądzą o ludziach, gdy na złą stronę. Ale gdy na dobrą, rozbierają bardzo skrupulatnie wszystkie fakty, które mają ich doprowadzić do opinii sprzyjającej bliźniemu.

– Czyż wszyscy tak czynią? – rzekła chorążyna.

– O! Bez wątpienia, są wyjątkowe dusze, którym nieograniczona dobroć dyktuje zupełnie przeciwną drogę, które co dobrego o bliźnim przyjmują łatwo i gorąco, a złe odpychają ze wstrętem i niedowiarstwem. I przed takimi to – dodał pan August, powstając i całując z onkcją (5) rękę chorążyny – stary grzesznik spowiada się śmiało, czego nie zrobiłby gdzie indziej, bo bałby się, że nawet te jego wyznania, które mu się mimowolnie wyrwały, wzięto by za umyślną hipokryzję.

Ścisnęła chorążyna rękę pana Augusta, a panna Klara podniosła nań oczy, w które wstąpiła cała jej dusza, pełna ufności, wiary i nieograniczonego przywiązania.

W ciągu tych dwóch dni pan August nie starał się być sam na sam z panną Klarą; nie korzystał z żadnej zręczności (6), która się podawała, aby się zbliżyć, szepnąć jakieś słówko, dotknąć i uścisnąć rączkę. Chorążyna to zauważała. Dziwnie się jej podobało tak przyzwoite i delikatne postępowanie i jej ufność coraz bardziej powiększona tą jego polityką, znacznie przeważyła szalę na jego stronę.

Pomimo tego jednak, że nie szukał okazji, zakochani znaleźli się raz sami w pokoju. Panna Klara, której serce było przepełnione, pierwsza przystąpiła do niego i podała mu obie rączki. On je przytulił do ust i rzekł:

– Panno Klaro, ja jutro jadę!

– Już jutro? – odpowiedziała, cisnąc jego rękę z miłością.

– Czy pani pozwolisz mi prędko wrócić?

– Alboż pan tego nie widzisz? – odpowiedziała ze słodką wymówką.

– O! Mnie się zdaje, że to sen. Ja nie wierzę mojemu szczęściu – rzekł skromnie.

– Czyż pan sądzisz, żeś teraz szczęśliwszy ode mnie? – odpowiedziała biedna ze łzą w oku.

– O, droga, droga pani! – zaczął z czułością, ale się zatrzymał; jego myśli splątały się, bo w tejże chwili jedność z sześcioma zerami przesunęła się przez jego głowę.

Panna Klara wzięła tę retycencję (7) za zbytek czucia, które nie mogło znaleźć dostatecznego wyrażenia, i jego słowa dośpiewała w swej kochającej duszy, jak ów czuły słuchacz naszego wielkiego poety.

Gdy nazajutrz po kawie pan August wyjeżdżał, wyjeżdżał jak z domu, jak od rodziny – tak go żegnał chorąży, tak chorążyna, tak panna Klara. Lecz ledwie ujrzał się za domem, odetchnął pełną piersią, jak człowiek, któremu kamień spadł z serca lub który zrzucił z nóg ciasne buty. Poprawił się w saniach, uśmiechnął się, dumnie spojrzał na tę rozległą włość jak na swoją i zapaliwszy fajkę i nie obejrzawszy się nawet na ten dom, gdzie rwało się do niego takie serce, gdzie płakały za nim takie oczy, z ukartowanym planem pojechał do szwagra.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) (Z łac.) tu: pogodzenia się ze stanem rzeczy, którego nie można zmienić.

(2) Tu: uprosiłem.

(3) Dawniej: zawadiactwa; hulaszczości.

(4) (Z czes.) pozorami; pozornymi świetnościami; zewnętrznymi polorami.

(5) (Z fr.) namaszczeniem.

(6) Tu: sposobności.

(7) (Z łac.) milczenie pod wpływem silnego uczucia; wymowne milczenie; zatajenie; przemilczenie.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.