Spekulant. Rozdział dziesiąty

Pan August Molicki, rozstawszy się z siostrą i szwagrem ze wszystkimi oznakami przywiązania, postanowił nareszcie wybrać się do Niedolipia. Nie było mu tęskno do panny Klary, bo jej nie kochał; nie było mu żal, że się biedna panienka dręczy i może płacze, bo pan August nikogo nigdy nie żałował, a przy tym wiedział z doświadczenia, że łzy, które dawniej wyciskał kochającym go kobietom, były jak deszcz padający na łąkę. Jak po nim trawa zieleńsza, tak uważał, że po płaczu zawsze miłość była gorętsza i głębsza. Dlatego nie bał się bynajmniej przez to odwlekanie stracić cokolwiek w sercu panny Klary; owszem był pewnym, że im mniej okaże się nadskakującym, tym silniej rozmarzy się jej głowa i wzmocni namiętność. Lecz osądziwszy, że już czas, z flegmą, jak gdyby jechał dla ważnego interesu, wybierał się rozważając, jak dalece i jak miał korzystać z rad szwagra, które wydawały mu się dość trafnymi.

Przypadek, który lubi czasem pomagać i wspierać ludzki rozum, a który także lubi wywracać i psuć najlepiej ukartowane plany (i któż wie, czym jest tak nazwany przypadek i od kogo on zależy), przypadek, mówię, zrządził, że tegoż samego dnia chorąży wyjechał do drugiego folwarku, leżącego o półtorej mili od Niedolipia i za traktem pocztowym. Może umyślnie dlatego wybrał ten cel przejażdżki, aby zobaczyć, wracając z powrotem, jak też zimową porą przy jasnym zachodzie słońca, wygląda z traktu jego dom. Wszakże jest to domysł, który tak rzucam nawiasem, nie chcąc bynajmniej twierdzić, że nie było innych powodów.

Bądź co bądź, gdy pan chorąży, wracając już do domu, jechał śpiesznie drożyną prostopadle wiodącą od jego wsi do traktu pocztowego i przecinającą go dalej pod kątem prostym, spostrzegł sanie stojące na samym owym przecięciu i w nich dzielną czwórkę w krakowskich chomątach, a w saniach mężczyznę, który, obrócony w lewo, gdzie stał jego dom, przypatrywał mu się z wielką atencją i coś jakby przez perspektywę. Serce architektoniczne zaczęło bić w piersiach pana chorążego tak silnie, jak biło wówczas, gdy ładna, dobra i mająca czterykroć (1) posagu pani chorążyna odpowiedziała ojcu z pokorą: „Jeżeli ojciec dobrodziej każe, to pójdę”.

– Ruszaj prędzej – krzyknął na furmana i szybko posunął się kłusem, chcąc zajrzeć w oczy takiemu amatorowi sztuk pięknych i złapać jeszcze na trakcie, nim pojedzie dalej, tak pełnego gustu znawcę. Ale ten znawca nie myślał ruszać z miejsca, bo to był pan August, jak się łatwo czytelnicy domyślają. Dlaczego zaś w tym samym miejscu się zatrzymał, o tym mam sobie za obowiązek powiedzieć kilka słów, czując to dobrze, że spotkanie to, na pierwszy rzut oka, ma strasznie naciągniętą minę.

Że pan August pojechał traktem i przyczynił sobie drogi, to już wiadomo, z jakiego powodu i z czyjej rady. Przyjechawszy blisko tego miejsca, na którym właśnie się zatrzymał, spostrzegł na lewo dom, pod którego dachem biło tak czyste, tak kochające go serce! Przez którego szyby patrzyły ku niemu oczy tak błękitne, tak piękne!

Ale o tym wszystkim pan August wcale nie myślał. On chciał rzucić okiem na ten produkt talentu chorążego, aby mu mógł coś o nim powiedzieć i przydać jakiś szczegół, który pokazywałby, że przypatrywał się pilnie i z admiracją. Z tej więc przyczyny kazał jechać stępa.

Gdy furman dojechał do drogi przerzynającej trakt, zatrzymał się i zapytał:

– Czy tędy pan każe jechać? – ukazując drożynę na lewo, która zdawała się prowadzić do pałacu.

– Czyż ja wiem? – odpowiedział pan August. – To twoja rzecz patrzeć, żebyś nie zbłądził.

Wówczas Franciszek, który także siedział na koźle, któremu pilno było do Niedolipia, i który z pewnych ważnych powodów bał się, aby nie zbłądzić, o co w zimie i pod wieczór nietrudno, zawołał:

– Tam, panie, krzyżuje się wiele drożyn, że nie wiedzieć, która dobra. Ale oto ktoś do nas jedzie z prawej strony, to zapytamy się. Czy pan pozwoli trochę zaczekać?

– Mniejsza o to – odpowiedział pan August, opierając się w saniach i od niechcenia patrząc na dom chorążego. Ale gdy się chorąży zbliżył, Franciszek poznał go i zawołał:

– Panie! To sam pan chorąży jedzie.

Jak koń zmęczony marszem i idący ze spuszczoną głową, gdy nagle trąba bojowa uderzy, ożywi się, podniesie łeb, zestrzyże uszy, roztworzy nozdrza i zaogni oczy, tak i pan August na te słowa innym zrobił się człowiekiem. Nie obejrzawszy się nawet na prawo ku chorążemu, prawie wychylił się z sanek na lewo ku jego domowi, dobył w mgnieniu oka perspektywę, przykładał ją do oczu, rychtował (2), przechylał głowę i w takim zachwyceniu estetycznym był póty, póki nie nadjechał chorąży, nie wysiadł z sanek zacierając ręce od radości i nie zajrzał mu w oczy obchodząc jego powóz.

– Co widzę? Wszak to pan Molicki? – rzekł chorąży.

– Ach! Pan chorąży dobrodziej! – zawołał pan August, jakby wychodząc z letargu, i podnosząc się prędko wyszedł z sanek. – Przepraszam szanownego pana, że nie dostrzegłem autora, zapatrzywszy się na dzieło.

– Och! Och! – odpowiedział chorąży, dawszy wykrzyknikowi temu ową intonację skromności, która nam tak dobrze znajoma, mili bracia autorzy!

– Panie chorąży dobrodzieju! – przerwał pan August. – Widziałem cokolwiek świata i powiem panu szczerze, że mało jest rezydencji, które z daleka wyglądałyby tak, jak ten pałac.

Pan August chwycił tym słowem za serce chorążego jak kleszczami; spostrzegł to i przykładając jak od niechcenia perspektywę do oka, zawołał:

– Co za harmonia!

– Czy pan zawsze z perspektywą jeździsz? – zapytał pan chorąży.

– Broń Boże! Tym razem tylko wziąłem ją i jeśli nie obrażę skromności twojej, panie chorąży – dodał z wyrazem ambarasu (3) – to ci powiem, dlaczego.

– Och, zmiłuj się! – odpowiedział chorąży, biorąc go za rękę i ściskając czule.

– Oto przyznam się panu, że jadę do Niedolipia z zamiarem przypomnienia się znajomości tak szanownego obywatela i tak znakomitego gospodarza (za każdym tym słowem chorąży podnosił się i opadał na śnieg, który pod jego piętami wydawał jakieś dziwne cmokanie) i dla złożenia uszanowania chorążynie, którą miałem szczęście bliżej poznać w naszej wspólnej drodze z Odessy.

– Wiem, wiem – odpowiedział chorąży. – Wyglądają tam pana niecierpliwie. A ja rad jestem, że mogę ci najpierwej podziękować za tę opiekę, jaką moje kobiety miały od ciebie w drodze. Zobowiązałeś mnie pan nieskończenie i choć to nie miejsce, pozwólże się za tę przysługę serdecznie uściskać.

Chorąży otworzył ramiona. Pan August rzucił się w jego objęcia, i filut-spekulant, udający admirację, całował filuta-głupca, udającego wdzięczność. Gdy skończyła się ta scena, pan August, kontent z takiego początku i błogosławiąc w duszy szwagra, rzekł:

– Może o tym nie wiesz, łaskawy panie chorąży, że z mojej wsi do twojego majątku droga wcale inna i daleko krótsza. Ale sąsiedzi dalsi i bliżsi, z którymi widziałem się u deputata, dowiedziawszy się, że mam jechać do Niedolipia, nakrzyczeli mi pełne uszy, że koniecznie powinienem tędy jechać, aby z tego punktu spojrzeć na ten brylant naszego Podola.

– Sąsiedzi dalsi i bliżsi? Oho! Czyż oni tu byli?

– Mnóstwo! Obstąpili mnie kołem i każdy wołał: „A jedź tędy! A patrz na to!” – rzekł pan August z efronterią (4).

– To coś na kształt reputacji – powiedział podnosząc się na palcach chorąży.

– Czyż nie zasłużona? – dodał pan August. – Och! Panie chorąży dobrodzieju! Patrz teraz właśnie, kiedy słońce z prawej strony uderza o tę masę murów.

– Aha! Z prawej strony. A prawda – rzekł chorąży, udając, że coś widzi.

– Patrz pan na ten cień silny od kolumn. Jak to teraz wszystko wychodzi.

– Aleś znawca! – zawołał chorąży, patrząc z dumą na swoje dzieło i chcąc dojrzeć, co to tak wychodzi.

– Widziałem cokolwiek świata – odpowiedział pan August skromnie; potem, przykładając rękę do czoła, dodał: – Jaki to efekt od tych okien oblanych, jakby ogniem, zachodzącymi promieniami!

– Koneser! Niech mnie diabli wezmą! Prawda, że jak ogniem – dodał chorąży, imitując gest pana Augusta.

I tak długo stali obaj, z rękami przy czole, w cichej kontemplacji.

– Czy zauważasz pan, jak te bareliefy (5) brylują na portyku i gipsatury (6) na gzymsach? – rzekł wreszcie pan August.

– Ależ masz wzrok! – odezwał się chorąży i przymrużał oczy, chcąc dojrzeć bareliefy i gipsatury.

– Pomagam sobie tym – odpowiedział pan August, podając mu perspektywę.

– Pokaż, pokaż! Jeszcze nigdy nie przyszło mi do głowy przyjechać tu z perspektywą.

I przypatrywał się, szukając bareliefów i gipsatur w blisko milowej odległości. Potem rzekł:

– Dziękuję ci serdecznie za ten pomysł. Teraz nie ruszę się inaczej z domu. To narzędzie bardzo użyteczne, nawet i w gospodarstwie. Czasem z daleka zobaczysz świnie w pszenicy lub gęsi w prosie.

W tej chwili odezwał się drugi element jego serca. Gdy nasycił się tym widokiem, a bardziej gdy poczuł, że w nogi zimno, dodał:

– No, jedźmy teraz, kochany sąsiedzie! Zobaczysz, jak ci będą rade moje panie. Ale wierz mi, nie więcej jak ja. Siadaj ze mną, pojedziemy naprzód, a twoje sanie niech idą za nami.

Usiedli obaj i pojechali szybko, rozmawiając jak dwaj przyjaciele, którzy po długim niewidzeniu niespodziewanie spotykają się na drodze życia. Gdy przejeżdżali koło folwarku, pan August przypomniał sobie przestrogi szwagra i wynurzył (7) stosowną prośbę.

– Jutro, jutro oprowadzę cię – odpowiedział chorąży.

Gdy przejeżdżali koło młyna, znowu nauki pana Kaspra stanęły mu w przygodzie (8).

– Widzę, że wiesz o wszystkim, co się u mnie dzieje – rzekł chorąży śmiejąc się.

– Sława stugębna, panie chorąży dobrodzieju! A chociaż często roznosi głupstwa, ale i pomysły pożyteczne także roztrąbia. Nie ma nikogo w powiecie, kto nie wiedziałby o pańskich wynalazkach, ale przesądni stojący przy starym, choć wiedzą, gdzie mogliby się oświecić i nauczyć, nie chcą. Ja zaś chwytam każdą okoliczność, która pozwala mi korzystać z doświadczenia i geniuszu drugich. Kto ma niewielki majątek, powinien go podwajać i potrajać wynalazkami i rozumem.

– Człowieku! – zawołał zdumiony chorąży. – Mówisz, jak gdybym ja mówił; myślisz, jak gdybym ja myślał. – I wziął go za rękę, i ścisnął serdecznie, i te wyrazy: „wynalazki”, „geniusz” ciągle i długo brzęczały mu w uszach.

„O panie Kasprze! – pomyślał w duchu pan August. – Tyś głęboki filozof. Będziesz miał pomnik w Zakrzówku, jeśli mi się uda”.

– Zobaczysz wszystko później – rzekł chorąży – bo nie myśl, abym cię tak prędko wypuścił od siebie. Chyba że masz coś poważnego, co ci przeszkadza.

– Parę dni mogę tym razem zabawić – odpowiedział pan August z udaną obojętnością. – I miałbym sobie do wyrzucenia, gdybym nie korzystał z tak dobrego usposobienia pana dobrodzieja w nauczeniu mnie tego, czego mi nie dostaje (9).

– Och, bądź pewny! Zawsze jestem gotów na usługi sąsiadów, a dla ciebie wstałbym o północy.

Wjeżdżali na dziedziniec. Nie będziemy opisywać wszystkich grymasów podziwu, którymi pan August starał się dobić swojego przyszłego teścia; wszystkich znaków przychylności, które okazywał mu nawzajem pan chorąży, złapany tak znienacka w sidła pochlebstwa i zręcznej efronterii. Powiemy tylko, że gdy nasz pseudopan, pseudoagronom, pseudomechanik i architekt połykał dymek kadzideł, którego słodycz i zawrót, jaki daje, nieobcy i nam autorom (a nam mniej niż komukolwiek), w tymże czasie nasz spekulant, czując, jak olbrzymi krok zrobił, przenosił się myślą w czas dalszy, dojeżdżał już niby do swego domu, przerabiał go według swego widzimisię, skupował okoliczne wioski, przyjmował zabiegi braci szlachty, którą wziął za łeb przez zimną krew, rozum i pieniądze, i z coraz nowymi i coraz większymi cyframi igrając w rozkołysanej imaginacji, o pannie Klarze wspomniał dopiero wówczas, gdy ją zobaczył.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Tu: czterysta tysięcy.

(2) (Z niem.) dawniej: przygotowywał; przyrządzał; szykował.

(3) (Z fr.) dawniej, tu: zakłopotania.

(4) (Z fr.) bezczelnością; butą.

(5) (Z fr.) płaskorzeźby.

(6) Ozdoby architektoniczne z gipsu lub stiuku; sztukaterie.

(7) Dawniej: wyznał; zwierzył się.

(8) Dawniej, tu: przydały się.

(9) Dawniej: brakuje.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.