Spekulant. Rozdział czwarty

Pan chorąży Wolczyński był to sknera wystawny, jakich mamy wielu na wszystkich szczeblach majątkowych naszej szlachty. Próżność bowiem i wystawność jest pierwiastkiem i sprężyną ich czynności, jest źródłem najpocieszniejszych głupstw. Jeżeli któryś z nich odebrał staranne wychowanie, jeżeli zna świat i widział wiele rzeczy pięknych i wytwornych, w jego wystawności będzie gust i wybór; jeżeli zaś wyrósł w domu, zestarzał się w swojej prowincji, we wszystkim, czym się zechce popisać, będzie dziwactwo, niestosowność, bogate nagromadzenie rozmaitych rzeczy bez prostoty, elegancji i celu. Ale w duszy obu jest skąpstwo brzydkie, prawdziwe.

Ani jeden ani drugi nie daruje grosza podatku swoim wieśniakom; nie da zapomogi, nie postawiwszy wołu, krowy, konia, uprzęży, odzienia, które otrzymują, w cenie wyższej nad rzeczywistą; rozgniewa się, gdy się dowie, że w motkach nie dostawało jakiegoś pasma, że nie dodano jakiejś kury, że między jajami, które biedna chłopka dostawiła do dworu, były niektóre zepsute. I ten i ów podwyższy arendę (1), jeżeli ją może podwyższyć, dając w zamian Żydowi pełne prawo obdzierać i demoralizować chłopa; ani ten, ani ów nie ustąpi nic posesorowi przez wzgląd na nieurodzaj lub na taniość produktów; i jeden, i drugi z najbiedniejszym Żydkiem, który wózkiem na dwóch kołach zajeżdża do dworu skupować skórki zajęcze, każe się targować do upadłego; księgarza, który przyjedzie do domu i przywiezie książki, każe wypędzić z dziedzińca i nie dać mu szklanki wody; te szlachetne dusze, które z narażeniem się na tysiąc odmów i przykrości śmieją przecież podnosić głos za biednymi i proszą o składkę, przyjmie z urąganiem, lub da zupełnie wytartego pół rubelka. Słowem, i jeden i drugi kocha monetę i do niej ma szczególne nabożeństwo; chroni ją i oszczędza, żałując dla siebie, dla dzieci, dla biednych, ale tylko na istotne potrzeby, na wydatki mające na celu wygodę, zdrowie, gruntowną edukację i miłosierdzie, bo tego nikt nie widzi, nikt o tym nie zagada.

Lecz gdy wydatek gruchnie po całym powiecie lub guberni i da szlachcicowi pozór pana, tam wysypie chętnie. Kupi, co okazałe, choć niepotrzebne, i co zdarł z chłopa, to odda w angielskim magazynie; co wydrwił od biednego Żydka, to zostawi u Szafnagla (2); co odciął ekonomowi i biednemu nauczycielowi polskiemu, to weźmie kamerdyner Francuz i guwernantka Angielka.

Takim był pan chorąży Wolczyński. Odebrał on po ojcu majątek dość znaczny, ale nie odebrał żadnego wychowania.

Z początku był sknerą niewidocznym, zagrzebanym, sknerą zwyczajnym, jakich wszędzie wielu, lecz gdy mu się przypadkiem udało dostać posażną, delikatną i uległą żonę, gdy dolazł do miliona, zrobił się sknerą wystawnym, sknerą herbowym polskim, tym brzydszym i tym niemoralniejszym, że cały deficyt, okazujący się w budżecie wskutek głupich i niesmacznych wydatków, zapełniał nowymi ździerstwami, nowym uciskiem chłopów, oficjalistów i arendarzy.

Ponieważ panna ta i panna owa wychowywały się w Odessie, posłał więc żonę do Odessy z panną Klarą, z wyraźnym poleceniem, aby jego córka jedynaczka wydoskonaliła się w języku francuskim i żeby umiała śpiewać włoskie pieśni z wysokiego tonu i z trylami (3). Te były wszystkie wymagania chorążego, i na to asygnował żonie dość znaczną sumę na rok, którą dla lepszej wystawy podwoił w budżecie swoich wydatków, pokazywanym niby od niechcenia sąsiadom.

Ponieważ pan Orłowski w Maliowcach miał piękny pałac z kolumnami, postanowił więc i pan chorąży wystawić dla siebie rezydencję, która byłaby widoczna w okolicy i o której zagadanoby w całej guberni. Miał on stary dom, obszerny, wygodny i z ogrodem ozdobionym wodą i przepysznymi drzewami, ale ten dom stał w zakątku i ukrywał się przed okiem ludzkim.

Pan chorąży wybrał wzgórek za wsią nagi i bez wody, kazał tam wkopać wielką krokiew, do niej przywiązać prześcieradło jak flagę i jeździł konno naokoło wsi, robiąc coraz większy krąg dla przekonania się, z jak daleka widać będzie dom, który miał wystawić, a szczególniej, czy ukaże się z pocztowego traktu. Zaspokojony z tego względu wziął się do roboty i kontent, że nie było w domu żony, która wmieszałaby mu swoje „ale”, puścił wodze swemu gustowi.

Skończył on swój dom prędko, bo nie żałował pracy i pieniędzy; wzniósł dwa piętra, postawił przed gankiem sześć ogromnych kolumn, ułożył posadzki w rozmaite wyrzynania, wymarmoryzował i wylakierował ściany, na gzymsach i piecach porozsadzał rozmaite figury; ale kto by tam chciał szukać harmonii, proporcji, zgody kolorów, doskonałości rysunku, a szczególniej prostoty, wygody i elegancji, bardzo by się oszukał. Z dala jednak jaśniała żółta masa z białymi kolumnami i dom pana chorążego świecił wokoło więcej jak na milę.

W tym to domu chorąży przyjmował teraz żonę i córkę. Chorążyna, rozpatrzywszy się we wszystkich potwornościach ozdób i wewnętrznego rozporządzenia, poczuwszy zaraz z początku wszystkie niewygody, na jakie będzie narażona, wzruszyła ramionami, westchnęła w duchu, ale że kobieta rozsądna i dobra, że jej szlachetne serce przyjęło za prawo szanować wolę tego, którego jej ojciec kazał szanować, że zajęta szczęściem swojej jedynaczki była przede wszystkim matką, a reszta wydawała się jej fraszką i drobiazgiem, zamilkła, postanowiwszy z wolna, stopniowo poprawiać, co będzie można, i przemieniać te wszystkie dziwaczne ozdoby, które by ich naraziły tylko na śmiech.

Panna Klara więcej sobie pozwalała. Nieraz chciało się jej serdecznie zaśmiać, gdy ojciec w dobrej wierze i podnosząc swą niewielką figurkę na palcach i spuszczając ją na pięty (co zwykle czynił, gdy o jego pańskość chodziło), zapytywał, czy też jest w Odessie choć jeden dom tak piękny i tak przybrany. Ale te popędy jej wesołości zawsze powstrzymywał wzrok matki i jej przykład, która z największą cierpliwością słuchała męża, opiewającego całą Iliadę o swoich trudach, walkach i kosztach w wystawieniu tego najpierwszego cudu na Podolu.

Gdy tak kilka dni zeszło na oprowadzaniu po wszystkich kątach żony i córki, na opatrywaniu wszystkich kanap, krzeseł, stolików, szafeczek, brązów, co wszystko było szkaradne, najniewygodniejsze, chociaż kosztowne; gdy wytłumaczył żonie, a szczególniej córce, znaczenie wszystkich figur mitologicznych na gzymsach, na piecach i na posadzce (co było nieodbitym, bo z rysunku sam Krejcer (4) niczego by się nie domyślił); gdy już panna Klara wiedziała, że ta figura na piecu, którą ona wzięła za starca z wiązką drew na plecach, była Cererą (5) niosącą przed sobą snop ze zbożem, że ta postać, którą ona miała za wyobrażenie czasu, z łysiną i z kosą, to młodzieniec Merkury z kaduceuszem (6), a co wzięła za Cygana uczącego tańczyć niedźwiedzia, był Herkules rozdzierający lwa nemejskiego (7); słowem, gdy cały ten kurs odbył się kompletnie, pan chorąży przystąpił do przejrzenia rzeczy, które przywiozła ze sobą z Odessy chorążyna, i wyznaczenia każdej najwidoczniejszego miejsca. Co zrobiwszy, miał dopiero wyegzaminować pannę Klarę.

Biedna chorążyna miała wiele kłopotu, nim odwiodła męża od postawienia angielskich fajansów w bawialnym pokoju.

– Ale, kochany papo, talerze, półmiski i wazy powinny być w kredensie (8) lub na stole – rzekła panna Klara prawie ze łzami.

– Co wy wiecie? Spuście się na mój gust – odpowiedział, podnosząc się i opadając.

– Ale tego nigdzie nie ma, kochany papo!

– Wieleż tu u mnie jest rzeczy, których nigdzie nie ma – rzekł dumnie chorąży. Ale wreszcie dał się skłonić i fajanse poszły do kredensu.

Gdy odbito pakę, w której były książki, pan chorąży załamał ręce, nie dlatego, że ich było wiele, ale że były drobne i z odartymi okładkami. Dopiero uspokoił się cokolwiek, gdy ze spodu wydobyto kilkanaście dzieł kosztownych, w paradnej oprawie i z ładnymi rycinami. Wziął je zaraz i porozkładał sam na stolikach i w takich miejscach, gdzie oko gości koniecznie musiało się z nimi spotkać.

Gdy wszystko przejrzał, gdy do woli nagderał się za rzeczy najużyteczniejsze, ale niepokaźne, gdy przekonał się, że córka mówi biegle po francusku i śpiewa piosneczki włoskie z wysokiego tonu i z trylami, zaczął chodzić po pokoju, pochrząkiwać, i nareszcie stanąwszy przed żoną i przed córką i podniósłszy się parę razy na palcach, rzekł:

– No, teraz, gdy wszystko przygotowałem, jak chciałem, i gdy ty skończyłaś edukację, jak sobie życzyłem, muszę ci wybrać męża, moja Klaruniu! Spuść się na mój gust, a zobaczysz, co to będzie.

Biedna dziewczyna zbladła na te słowa ojca. Chorąży ciągle przechadzał się, zacierał ręce i chrząkał, nie zważając, jakie zrobił wrażenie, ale chorążyna spostrzegła nagłą zmianę w twarzy córki i serce matki i kobiety wszystkiego się domyśliło. Przypominając różne okoliczności podróży, była pewna, że pan August jest powodem tego jej przestrachu, że serce niewinnej dziewczyny musiał już zająć młodzieniec miły, rozsądny, tak uprzejmy i edukowany. Wyrzucając więc sobie w duszy nieostrożność, postanowiła wybadać pannę Klarę na osobności, a tymczasem rzekła:

– Dajże pokój, mój Kalasanty (bo chorąży nazywał się Kalasanty) z tymi projektami. Klarunia jeszcze nadto młoda, aby robić jakieś zachody, i dzięki Bogu, dość ładna i bogata, żeby miała obawę zostania starą panną lub nie mogła wybrać sobie takiego męża, co w każdym względzie odpowie jej sercu, wychowaniu i posagowi.

– O, moja droga mamo! Jakże jestem ci wdzięczna za te słowa! Papa tak mnie przestraszył! Mnie tu tak dobrze, a papa chce mnie czym prędzej wygnać z domu. Nieprawdaż, papo, że tego nie zrobisz? – dodała z filuterną kokieterią, której panienki używają nawet do ojców, jeżeli im to potrzebne, i rzuciła mu się na szyję.

– No, no, któż tu o tym mówił? – rzekł chorąży, ściskając śliczną Klarunię. – Nie o to idzie, żeby cię wypędzać. Owszem, teraz, kiedy mamy taki dom, to jedno cacko więcej nie zawadzi.

Panna Klara spojrzała na Cererę ze snopem i pomyślała sobie: „O mój Boże! Jeśli i ja takie cacko?”. Ale potem, rzuciwszy okiem w lustro, gdy zobaczyła swą twarzyczkę i postać, uspokoiła się, że niepodobna wcale do tych monstrów, które jej ojciec wykomponował; i znowu pomyślała: „Co za szkoda, że on nie widział mnie jeszcze nigdy tak ubraną!”.

– Ja tylko to chciałem powiedzieć – dodał chorąży – że ci sam wybiorę męża, żebyś się zdała na mój gust.

– Ach, kochany papo! – rzekła panna Klara. – To to mnie najwięcej przestraszyło. Ja myślę, żeby papa lepiej to mnie samej zostawił. Bo widzi papa, mąż to nie piec i nie gzyms. Papa w tym ostatnim dał dowód wielkiego gustu.

– A cóż? Nieprawda? – rzekł chorąży, klepiąc córkę po ślicznych ramionach i podnosząc się i spadając ze stukiem na pięty.

– A któż wie, czy papie równie udałoby się z mężem? – odpowiedziała, głaszcząc ojca. – A raz źle wybrawszy, to już poprawić trudno. Nieprawdaż, mamo?

– Bez wątpienia. Dajmy jeszcze temu spokój – rzekła chorążyna.

– No, no, zobaczymy – powiedział pan chorąży i wyszedł do drugiego pokoju, bo zobaczył przy drzwiach Żyda, który go mocniej zainteresował niż to wszystko.

Był to Abramko, znakomity Abramko – jak czytelnicy zobaczą później – który arendował w Niedolipiu młyny i stawy, któremu pan chorąży od marca podwyższył ratę i jeszcze nie dobił targu. Żyd z rudą brodą i ciemniejszymi cokolwiek pejsami, odziany bardzo ubogo, bo to był polityk, stał z pokorną miną, oparłszy obie ręce na długiej lasce i przykrywszy je czapką z wytartymi lisami.

Gdy chorąży zbliżał się do niego, zerkał siwym i pełnym chytrości okiem, kłaniał się coraz niżej i nareszcie za danym znakiem, zgięty i głęboko westchnąwszy wyszedł za panem chorążym.

Tymczasem chorążyna zawołała córkę do swego gabinetu.

– Co mama każe? – rzekła, podbiegając ku niej panna Klara.

– Popatrz mi w oczy, moje dziecię! – Panna Klara podniosła na matkę swe piękne oczy i żywy rumieniec oblał jej lica. – Dlaczego się czerwienisz? – dodała matka. – Czy wiesz, o co mam się zapytać?

– Nie wiem, droga mamo!

– Czemu pobladłaś, gdy ojciec wspomniał o wyborze męża dla ciebie?

– Dlatego, mamo, że obiecał sam wybrać.

– A ty byś sobie tego nie życzyła?

– O nie, droga mamo! – odpowiedziała spuszczając oczy.

– Więc tu już ktoś jest? – dodała matka, wskazując palcem na serce panny Klary.

– Ach, jest, droga mamo!

– Pan August? – rzekła matka.

– O, moja droga mamo! Cóż ja temu winna? – odpowiedziała panna Klara, rzucając się z płaczem w objęcia matki.

„Prawda, ja temu więcej winna – powiedziała sobie w duchu chorążyna. – Ale któż wie, może to przeznaczenie?”

Potem dodała głośno:

– Widzisz Klaruniu! I nic mi nie powiedziałaś. To niedobrze.

– Ja myślałam, że mama wszystko widzi, co się działo w moim sercu, i domyśla się.

Chorążyna zaczerwieniła się na te słowa, bo w rzeczy samej było jej obowiązkiem widzieć i domyślać się. Ale zimny pozór i sztuka pana Augusta zwiodły ją i nie dały do myślenia. Po chwili rzekła poważnie:

– Słuchaj, moje drogie dziecię! Czy pan August cię kocha?

– O mamo droga! Mnie się zdaje, że on mnie musi bardzo kochać.

– Nic by to nie było dziwnego. Jedna rzecz tylko temu przeszkadza – odpowiedziała matka.

– Cóż takiego? – rzekła panna Klara, podnosząc na nią oczy pełne przestrachu.

– To, żeś ty bogata dziedziczka. Któż wie, może jemu więcej podoba się twój posag niż ty sama?

Pokiwała główką panna Klara z niedowiarstwem, potem dodała:

– Nie, mamo, to być nie może!

– Klaruniu droga! Ty wiesz, że ja cię kocham nad życie i że więcej niczego nie pragnę, jak twojego szczęścia.

– O wiem, wiem, mamo droga! – odpowiedziała panna Klara, całując ze łzami ręce matki.

– Otóż dlatego żądam, abyś była ze mną otwartą i szczerą, bo we mnie masz najlepszą i najbliższą przyjaciółkę. Nie ganię zupełnie twojej skłonności. Pan August zdaje się mieć wiele zalet. Jest skromny, rozsądny, nie unosi się bez potrzeby, nie nadskakuje nie w porę, owszem, ma pewną zimną powagę, która mi się wcale podoba. Przy tym ma dużo wiadomości, wiele widział, zna świat, i w obejściu jest bardzo przyjemny i miły.

– Nieprawdaż, droga mamo? – rzekła panna Klara, której oczy zaiskrzyły się na te pochwały ukochanego.

– Wszystko to przyznaję mu chętnie – dodała chorążyna. – Ale tego nie dość, moje życie! Chciałabym z gruntu znać duszę i serce człowieka, któremu odważyłabym się oddać taki skarb, jakim ty jesteś dla mnie.

– O, on musi być pełen szlachetności – rzekła panna Klara.

– Kto to wie? Moja droga! Żeby się o tym przekonać, potrzeba czasu, potrzeba bacznego i wprawnego oka. Inaczej teraz będę go egzaminować i bądź pewna, że ucho matki dosłyszy pewnie, jeżeli w jego sercu brzmi jakaś fałszywa struna. Czy zaufasz mi zupełnie?

– O moja mamo! Któż by tobie nie ufał?

– Jeszcze jest jedna ważna okoliczność, moje dziecię, dla której radzę ci trzymać swe serduszko na wodzy. Pan August ma ledwie dwakroć (9) majątku, jeżeli ma i tyle, a ty będziesz miała milion. Gdyby to ode mnie tylko zależało, nie zważałabym pewnie na tak wielką różnicę, bo wiem dobrze, że szczęście nie w pieniądzach, ale znasz swego ojca, Klaruniu!

– Ach, droga mamo! – rzekła panna Klara, zakrywając twarz obiema rękami. – To ten nieszczęśliwy milion najwięcej mnie przeraża.

– Otóż uważaj, jak nam ostrożnie potrzeba postępować. Wszakże nie trać zupełnie nadziei. Jeżeli się przekonam, że pan August wart ciebie, masz we mnie wiernego sprzymierzeńca i znajdziemy środki przekonać papę.

– O mamo! O aniele mój opiekuńczy! – zawołała biedna dziewczyna w uniesieniu i rzuciła się do nóg matce, całując je i zanosząc się od płaczu.

Łzy zakręciły się w oczach chorążyny; pomyślała jednak, westchnąwszy: „Biedne dziecko! Jak głęboko jego obraz musiał utkwić w jej sercu, a jak wiele jeszcze wątpliwości, jak wiele przeszkód!”. Potem dodała, podnosząc córkę i trzymając jej rękę:

– Więc przyrzekasz mi, Klaruniu, że we wszystkim będziesz powolną memu kierunkowi?

– Mamo! Przyrzekam ci – o nie, to mało! – ja ci przysięgam na ten święty obraz Matki Boskiej, że we wszystkim będę ci posłuszna, boś ty dobra jak anioł i kochasz mnie więcej, niż jestem warta.

Matka i córka długo leżały we wzajemnym objęciu. Płakały obie, ale z oczu matki płynęły łzy miłości i dumy macierzyńskiej, a z oczu córki łzy szczęścia i niewysłowionych nadziei.

cdn.

Józef Korzeniowski

(1) Tu: czynsz dzierżawny; opłatę za dzierżawę.

(2) Szafnagiel – postać autentyczna, właściciel domu bankierskiego w Berdyczowie.

(3) Ozdobnikami muzycznymi polegającymi na szybkim powtarzaniu dwóch sąsiadujących ze sobą dźwięków.

(4) Właściwie: Georg Friedrich Creuzer (1771–1858) – niemiecki archeolog, profesor uniwersytetu w Heidelbergu; jego praca o mitologii starożytnych ludów (1810–1812) wywołała ożywione spory naukowe.

(5) Rzymską boginią urodzaju i płodności; opiekunką rolników i pokoju.

(6) Rzymski bóg handlu utożsamiany z greckim Hermesem; kaduceuszem zwano w starożytności gałązkę oliwną ozdobioną wieńcem; kaduceusz Merkurego oplatają węże.

(7) Herkules chcąc zyskać nieśmiertelność, musiał wykonać dwanaście ciężkich zadań; pierwszym było pokonanie lwa nemejskiego, którego nie wolno było zranić; według podania Herkules zadusił lwa.

(8) W dawnych pałacach i dworach: pomieszczeniu do przechowywania zastawy stołowej oraz dla służby podającej do stołu.

(9) Tu: dwieście tysięcy.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Józefa Korzeniowskiego Spekulant.