Rozniecić ogień. Rozdział trzeci

– Sprawa jest niewątpliwie poważna – oświadczył profesor García, nerwowo ciągnąc długie rękawy. – Uznałem za swój obowiązek przekazać ci wszystkie dostępne mi informacje, panie.

Don Diego de Gouvea bawił się pozłacanym piórem.

– Loyola to rzeczywiście osobliwy człowiek – przyznał. – Kompletnie nie mogę go rozgryźć. Czemu? Czemu gromadzi wokół siebie tych młodych idiotów? Czemu służą te świątobliwe formalności, bezustanne dysputy? Zupełnie, jakby studentom brakowało sposobności do prowadzenia dyskusji podczas zajęć. Do czego on zmierza?

– W tym sęk – potwierdził García. – Za pozwoleniem, powiem więcej: dlaczego on żąda, by studenci poddawali się wszelkiego typu próbom ascezy, chodzili w prostych ubraniach, praktycznie jak żebracy, co zupełnie nie pasuje do ich pozycji społecznej, a także funkcjom i godnościom, do których ich sposobimy? Nasi studenci to nie wędrowni mnisi, żyjący z jałmużny. Kierujemy nauką chłopców z najlepszych rodzin i ciąży na nas odpowiedzialność za ich wychowanie. Cała ta gadanina o naśladowaniu Jezusa… Słyszałem, jak student Laynez długo o tym opowiadał. Czy mamy patrzeć bezczynnie, jak ten podstarzały znajda usiłuje kształtować naszych studentów na własny, chybiony wzór?

Don Diego de Gouvea zmarszczył brwi.

– Dziękuję ci za przekazane informacje, panie – odparł. – Starannie je przemyślę. Koniec końców, krąg jego popleczników jest mały. Laynez, Nicholas Bobadilla, Salmerón, Favre i ten młody Rodríguez. To chyba wszyscy, o ile się nie mylę.

– Nic dodać, nic ująć – przytaknął García. – Biorę za dobrą oznakę zdrowego ducha naszych studentów, że dwóch jego współlokatorów trzyma się od niego z daleka, zupełnie jakby uznawali go za diabła wcielonego. Juan de Peña oraz Francisco Xavier.

Don Diego się uśmiechnął.

– Z pewnością żaden z nich nie będzie cierpliwie znosił opowieści o żebraczych ideałach – ocenił. – Chwilowo nie zajmujmy się tą sprawą. Wierz mi jednak, panie, gdy tylko zaistnieje wyraźny powód do interwencji, z pewnością przystąpię do działania.

***

Wyraźny powód do interwencji zaistniał już następnego dnia. W pokoju zajmowanym przez podejrzanego doszło do awantury, która zaalarmowała studentów i pedagogów. Zamieszanie było do tego stopnia poważne, że obudzono zażywającego drzemki rektora. Na korytarzu szkoły aż huczało.

W samym środku wzburzonego tłumu stał Juan de Peña. Wykrzykiwał ile sił w płucach, że nie zamierza dzielić pokoju z człowiekiem dotkniętym zarazą.

– Cisza – nakazał mu Don Diego de Gouvea. – W czym rzecz, de Peña?

Juan de Peña trząsł się ze wściekłości.

– Ten głupiec Loyola – wykrztusił. – Opuścił szkołę, by przez całe popołudnie pielęgnować zakaźnie chorego, u którego medycy podejrzewają zarazę. A potem wrócił, żeby spać razem z nami.

Rektor zmrużył oczy.

– Gdzie on jest? – spytał.

Kiedy zjawił się Iñigo de Loyola, wszyscy się cofnęli. Wielu zgromadzonych odwróciło głowy, by nie wdychać oparów potwornej śmierci, którą ze sobą przyniósł.

– Swoją zbrodniczą głupotą naraził na niebezpieczeństwo całe kolegium! – krzyczał profesor García i jednocześnie obciągał rękawy, żeby nikt nie dostrzegł jego wrzodów. – Don Diego, nalegam, byś nie tolerował takiego zachowania. To najlepsze kolegium najlepszego uniwersytetu na świecie, a nie pierwszy lepszy cuchnący szpital.

Oskarżony, biały jak kreda, z pochyloną głową, milczał, choć Don Diego spoglądał w jego kierunku, jakby oczekując wyjaśnień.

Rektor się wyprostował.

– Jutro w porze kolacji Iñigo de Loyola podda się karze kolegialnej – zadecydował. – Dzisiejszą noc spędzi samotnie na strychu. Pokój, który zajmował z innymi studentami, należy wyszorować octem. To tyle. – Wyraźnie zły, odszedł z godnością, aby kontynuować drzemkę.

Iñigo de Loyola został zaprowadzony na strych. Pozostali studenci rozproszyli się po budynku.

– Kara kolegialna, co to takiego? – zainteresował się Juan de Peña z niechęcią. – Pewnie publiczne upomnienie, prawda?

– Nie – zaprzeczył Laynez. Jego ciemne oczy płonęły z wściekłości. – Zostanie rozebrany do pasa i z rękoma związanymi za plecami będzie musiał przebiec między dwoma rzędami nauczycieli i uczniów, uzbrojonych w kije, pałki i baty. Dostanie rózgi. Taka kara dla niemal czterdziestoletniego człowieka – i to jakiego człowieka! Za co? Za czynienie tego, co nam nakazał Chrystus. Może jesteście kapłanami i lewitami, ale z pewnością nie samarytanami. – Odwrócił się gwałtownie i odszedł.

– Nadal sądzę, że w całej rozciągłości zasłużył na to, co go spotka – skomentował de Peña nadąsany.

– Ten człowiek się upokorzył – zauważył Franciszek sztywno – niemniej z urodzenia nadal pozostaje szlachcicem i nie tak należy go traktować.

– Nie zgadzasz się z osądem Don Diega? Mam nadzieję, że ten świątobliwy, zasmarkany łotr dostanie dokładnie to, na co zasłużył – odezwał się inny student, pupil Garcíi.

– Absolutnie się nie zgadzam – obwieścił Franciszek zapalczywie. – Nie podzielam opinii Don Diega, nie przyznaję racji temu obłudnikowi Garcíi, który wyciąga oskarżycielski palec ku temu biedakowi, odsłaniając jednocześnie owrzodzoną rękę, i nie uważam, byś ty miał słuszność, durniu. Jeśli czujesz się urażony, mogę ci dać szkołę fechtunku na Île-aux-vaches. Może po niej też będziesz potrzebował chrześcijańskiej troski i opieki.

Student wycofał się z wyraźnym pośpiechem.

– Przyszło nam spać w pokoju, który zalatuje octem – mruknął Franciszek pod nosem. – Świątobliwi ludzie bywają niezwykle uciążliwi.

***

W szkole nie mówiono o niczym innym. Opinie były podzielone, niemniej studenci generalnie cieszyli się w oczekiwaniu na widowisko. Zapalczywy Bobadilla stanął w obronie skazańca i nieomal wdał się w walkę z kilkoma stronnikami profesora Garcíi. On, Laynez, Salmerón, Rodrígues i Favre usiłowali spotkać się z rektorem, lecz Don Diego przewidział podobną ewentualność i odmówił przyjęcia delegacji.

Po tym fakcie buntownicza młodzież pospiesznie zwołała zebranie, na którym postanowiła otoczyć Don Iñiga, gdy tylko wejdzie do holu, i bronić go własnym ciałem. Spokojny Favre ostrzegł, że mogą zostać zaatakowani przez pedagogów oraz innych studentów, ale Bobadilla krzyknął, że wówczas rozpęta się ogólna awantura, i dobrze.

– Szkoda, że nie możemy skłonić Franciszka, by się do nas przyłączył – zauważył Laynez zamyślony. – Podobno jest najlepszym sportowcem w kolegium.

Próbowali to uczynić, lecz Franciszek nie zamierzał angażować się w konflikt. Oznajmił, że sprawa budzi w nim obrzydzenie.

Wielu studentów oraz nauczycieli przybyło na kolację, niosąc baty i wszelkiego typu kije.

Profesor García osobiście nadzorował formowanie szpaleru, którego uczestnicy mieli wymierzyć karę nieszczęśnikowi. Jeden ze studentów został wyznaczony do powolnego maszerowania przed winowajcą, aby uniemożliwić mu ucieczkę i uchylenie się od choćby jednego ciosu.

Franciszek z najwyższą pogardą obserwował te przygotowania.

Kiedy stukanie laski majordoma obwieściło przybycie rektora, wszyscy wstali i popatrzyli na drzwi.

Zebrani w holu ludzie głęboko westchnęli ze zdumienia.

Don Diego wszedł u boku oskarżonego.

Iñigo de Loyola miał na sobie swój czarny habit, choć wszyscy oczekiwali, że przyjdzie rozebrany do pasa.

Don Diego powoli i z namaszczeniem odprowadził go na miejsce, pomógł mu usiąść, skłonił się i odszedł.

Baty i kije zaczęły znikać. Profesor García sprawiał wrażenie tak bardzo przygnębionego, że niektórzy studenci zaczęli chichotać. Oprócz przyciszonych śmiechów nie było słychać żadnego innego odgłosu. Potem rektor odmówił modlitwę i rozpoczął się posiłek.

Była to najcichsza kolacja w historii kolegium.

Później, rzecz jasna, przez korytarze i pokoje mieszkalne przetoczyła się fala ekscytacji.

Jak on to zrobił? Jak to możliwe, że skłonił rektora do całkowitej zmiany zdania? Studenci ustalili, że popołudniu spotkał się z Don Diegiem. Nikt jednak nie wiedział, czego dotyczyła rozmowa, co takiego powiedział ich ubogi kolega, że stary, ponury rektor całkiem zmienił zdanie. Pewien student z Sycylii zaklinał się, że Iñigo de Loyola ma złe spojrzenie.

– Nikt nie przeciwstawi się człowiekowi z mal’occhio – wyjaśnił. – Wiem o tym doskonale. Pewna starucha z mojego rodzinnego miasteczka…

– Sam jesteś starucha. Ten człowiek to święty.

– Tak, słyszałem słowa Garrona, który twierdził, że według służącego Don Diega, po kwadransie rozmowy rektor padł do stóp Don Iñiga i poprosił go o wybaczenie.

– Wybaczenie? Czego?

– Tego nie wiem, ale tak było.

– Nie wierzę. W tym, co mówisz, nie ma krztyny prawdy.

Miguel Landivar posłał swojemu panu wymowne spojrzenie i przystąpił do czyszczenia jego ubrania.

– Co mówiłem, panie?

Franciszek zmarszczył brwi.

– Co mówiłeś? Nie rozumiem, mów jaśniej – zażądał.

– Magia – wyjaśnił Miguel przyciszonym głosem. – Pamiętasz, panie, co wspomniałem na temat książki, którą przechowuje w ukryciu? To jasne, skąd ją wziął. Sprzymierzył się z diabłem.

– Dureń z ciebie, Miguel – westchnął Franciszek. – Zabierz ubranie i wyjdź.

Miguel wymknął się dyskretnie.

Franciszek nie mógł jednak przestać rozmyślać o ostatnich osobliwych wydarzeniach na uczelni. Jak obcy człowiek poskromił rozsierdzonego rektora? I dlaczego nie uważał swojego osiągnięcia za triumf? Podczas kolacji ani razu nie podniósł głowy, aby na cieszyć się chwilą, w której całe kolegium uważało go za bohatera. Po prostu siedział i jadł, ze wzrokiem wbitym w talerz, blady i obojętny. Nie, raczej odległy myślami. Czy na tym polega samokontrola? Jeśli tak, to jest człowiekiem z żelaza. Było w nim coś nieprzeniknionego. Ludzie pokroju Miguela zawsze sądzili, że to z pewnością ma coś wspólnego z diabłem. Osoby podobne Pierre’owi Favre’owi nie wątpiły, że to ma związek z Bogiem.

Franciszek uznał, że wszystko jedno, która wersja jest prawdziwa, bo i tak to nie jego sprawa.

***

Pomoc Franciszkowi w napisaniu trudnego listu do króla nie była obowiązkiem Don Iñiga de Loyoli, niemniej udzielił młodszemu koledze wsparcia. Stało się tak dlatego, że zniecierpliwiony Franciszek zaklął, nie mogąc dobrać odpowiedniego zwrotu do szczególnie trudnego ustępu. Don Iñigo akurat przebywał w pokoju, skierował wzrok na współlokatora i uśmiechnął się przychylnie. Gdyby zaprotestował przeciwko używaniu rynsztokowego słownictwa, Franciszek warknąłby na niego ostro, lecz życzliwy uśmiech okazał się wyjątkowo silną bronią. Franciszek wyjaśnił z irytacją, że nie potrafi znaleźć stosownych słów, a Don Iñigo poprosił o pozwolenie na przeczytanie stosownego fragmentu. Franciszek wzruszył ramionami i wręczył rozmówcy pismo. Po chwili Don Iñigo zaproponował wprowadzenie drobnej zmiany, która poprawi całość tekstu.

– To chyba głupie tak oficjalnie prosić o coś, co mi się prawnie należy – poskarżył się Franciszek. – Potrzebuję jednak na później potwierdzenia aktu nadania szlachectwa.

Don Iñigo skinął głową.

– Był czas, kiedy myślałem tak samo jak ty, Franciszku.

Nie zapytam go, dlaczego się zmienił, pomyślał Franciszek chmurnie. Jeśli to zrobię, opowie mi całe swoje życie.

– Długo bym musiał mówić, gdybym chciał opowiedzieć o przyczynach – przyznał Don Iñigo cicho. – Możesz jednak znaleźć ich podsumowanie w dwóch linijkach w ósmym rozdziale Ewangelii świętego Marka, werset trzydziesty szósty.

– Tak czy owak, dziękuję za pomoc, Don Iñigo – powiedział Franciszek sucho. Starszy mężczyzna lekko i dystyngowanie skinął głową i odszedł.

Co było napisane w ósmym rozdziale, trzydziestym szóstym wersecie Ewangelii świętego Marka? Mniejsza z tym, przede wszystkim musiał dokończyć i wysłać list. Profesura w kolegium Dormans–Beauvais to nie lada kąsek, ale kanonia w kapitule pampeluńskiej to znacznie lepsza rzecz. Napisał jeszcze kilka słów i przerwał. Czego dotyczył ten dwuwiersz ze świętego Marka? Och, i tak prędzej czy później będzie musiał to sprawdzić. Zdjął Biblię z półki i otworzył na odpowiedniej stronie. Znalazł: „Cóż bowiem za korzyść stanowi dla człowieka zyskać świat cały, a swoją duszę utracić?”.

Co za impertynencja. Jakie powody miał ten świętoszkowaty pielęgniarz, by zakładać, że Franciszek Xavier traci duszę? Niech lepiej pilnuje własnej.

Dormans-Beauvais było dobrym kolegium chrześcijańskim. Kapituła pampeluńska składała się z wartościowych kanoników. Kto powiedział, że trzeba być świętym żebrakiem, jeśli nie chce się utracić duszy? Nic dziwnego, że ten człowiek miał kłopoty z Inkwizycją.

Franciszek był tak wściekły, że natychmiast dokończył list i wysłał go jeszcze tego samego dnia.

***

– Znowu był tu Sieur Sarpillier, panie – wspomniał Miguel Landivar ponuro.

– Kto to taki?

Miguel westchnął.

– Handlarz koni, panie.

– Znowu chciał pieniędzy, zgadza się?

– Tak, panie.

Franciszek również westchnął. Już dwukrotnie pisał do domu i nie doczekał się odpowiedzi.

– Czy mamy jakieś pieniądze, Miguelu?

– Nie, panie.

– Nie rozumiem, czego chce ode mnie ten Sarsaparilla. Płaciłem mu rok temu, płaciłem pół roku temu, a potem dołożyłem mu jeszcze trochę. Ciągle mu mało?

– Sieur Sarpillier utrzymuje, że koń nie został jeszcze całkowicie spłacony – wyjaśnił Miguel, przyzwyczajony, że jego pan ma zwyczaj przekręcać nazwiska.

– Zatem powtórz mu, że spłaciłem wszystko z wyjątkiem tylnych nóg. Jeśli nie da za wygraną, niech przyjdzie i zabierze to, co nadal do niego należy. Zadnie nogi, nic więcej.

– Sieur Sarpillier zapewnił, że ponownie przyjdzie jutro rano, a jeśli nie dostanie reszty swoich pieniędzy, po południu zabierze konia. Z pomocą władz, jak podkreślił.

– Natrę mu uszu, jeśli przyjdzie – wykrzyknął Franciszek z wściekłością.

Wiedział jednak, że sprawy nie da się tak łatwo rozwiązać. W Sainte Barbe długi nie były niczym zdrożnym, pod warunkiem, że nie interesował się nimi wymiar sprawiedliwości.

– Miguelu, jak uważasz, czy mamy szansę pożyczyć od kogoś pieniądze?

– Nie, panie – odparł Miguel.

– Ten cały Sarsaparilla to brutal – westchnął Franciszek.

Przez cały dzień był tak zirytowany, że nawet Pierre Favre nie potrafi ł z nim wytrzymać. Popołudniu poszedł do stajni, by się pożegnać z koniem, poczciwym, pięcioletnim kasztanem. Franciszek uwielbiał konie i bardzo się przywiązał do tego kasztana.

Tam właśnie zastał go Don Iñigo, całego we łzach.

– Wybacz, że cię niepokoję, Franciszku – odezwał się. – Podobno handlarz koni zamierza zabrać to zwierzę, bo nie otrzymał całości zapłaty. Czy pozwolisz mi pokrzyżować mu plany?

– Pokrzyżować mu plany? – Franciszek nie odrywał wzroku od niskiego mężczyzny w obszarpanym ubraniu. – W jaki sposób?

– Czego od ciebie żąda?

– Jedenastu dukatów.

– Ten koń jest wart pół setki – ocenił Don Iñigo i poklepał kasztana po dumnie wzniesionej szyi. – Proszę, wręcz handlarzowi te jedenaście dukatów, a wówczas będzie musiał ci dziękować, nie zabierać rumaka.

– Czyżby zmarł twój bogaty wujek? – spytał Franciszek, ze zdumieniem spoglądając na stos złotych monet, które Iñigo wcisnął mu w dłoń. Potem, trochę zawstydzony własną nieuprzejmością, dodał niepewnie: – Nie wiedziałem, że masz tyle pieniędzy. – Pomyślał, że swoimi słowami tylko pogorszył sytuację. Nie rozumiał, co się z nim dzieje.

– Mam tylko to, co mi ofiarowano – wyjaśnił Iñigo. – Nie potrzebuję tego dla siebie.

– Ale dlaczego przekazujesz te pieniądze właśnie mnie?

– Był czas, kiedy również czerpałem ogromną radość z koni. Tam, skąd obaj pochodzimy, ludzie kochają konie.

– Nie należę do kręgu twoich przyjaciół – podkreślił Franciszek niepewnie. – W dodatku… nie jestem nim zainteresowany. Jeśli mogę uczynić dla ciebie cokolwiek…

– Proszę, nie zaprzątaj sobie tym głowy – zasugerował Don Iñigo, zupełnie obojętny na zakłopotanie młodszego kolegi. – Czy muszę przypominać człowiekowi twojej pozycji, że szlachcic nie może stawiać drugiemu szlachcicowi żadnych warunków w zamian za świadczone mu przysługi?

Czerwony jak burak Franciszek skinął głową.

– Jeśli jesteś ciekaw motywów mojego postępowania – kontynuował Don Iñigo – poznasz wyjaśnienie w Ewangelii świętego Mateusza, rozdział dwudziesty piąty, wers czterdziesty. – Odszedł, lekko kulejąc, ale zachowując naturalną godność, która wzbudziła u Franciszka niechętny podziw.

Do czego zmierzał? Cytat ze świętego Mateusza. Jeszcze jedna impertynencja, zapewne zamierzona. Tak czy owak, kasztan był bezpieczny.

– Nic ci nie grozi, mój piękny – zapewnił Franciszek rumaka, głaszcząc go z czułością. – Przyszło mi jednak zapłacić za ciebie wysoką cenę i nie wiem, czy to mi odpowiada.

Później sprawdził cytat: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”.

I to go ponownie zirytowało.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.