Rozniecić ogień. Rozdział pierwszy

Nie zdarzyło się, by ktoś kwestionował trafność nazwy ulicy Psów w Paryżu. Studenci kolegium Montaigu utrzymywali, że odnosi się ona do studentów Sainte Barbe. Studenci kolegium Sainte Barbe to samo mówili o kolegach z Montaigu. Wedle opinii szacownych paryskich mieszczan, określenie dotyczyło studentów obu uczelni.

Rzadko widywano tam prawdziwe psy. Była to jedyna ulica, na której nie miały szansy znaleźć nic nadającego się do zjedzenia. Jeśli jednak na coś natrafiły, z pewnością zostało to wyrzucone przez kogoś ze studenckiej braci Sainte Barbe. Ci z Montaigu nic nie wyrzucali – zjadali wszystko do ostatniej okruszyny. Montaigu był jednym z najbiedniejszych kolegiów, Sainte Barbe należał do stosunkowo najbogatszych i najbardziej postępowych.

Przy suchej, słonecznej pogodzie ulica Psów była brudna.

Podczas deszczu z trudem dawało się ją pokonać.

Ciemnowłosy, młody mężczyzna w oknie sklepiku w Sainte Barbe zachichotał.

– Ej, Pierre – zaczepił kolegę. – Widziałeś kiedyś osła, który chodziłby do szkoły?

Pierre Favre, dwudziestodwulatek o obliczu marzyciela, nie przerwał pisania. Na jego ustach pojawił się uśmiech. Pierre nie miał pojęcia, że ten uśmiech podbija serce każdego, kto go widzi.

– Gdybym zapomniał o miłosierdziu, powiedziałbym, że widziałem wielu – odparł.

– Osioł – oświadczył młody człowiek przy oknie. – Chodzi mi o prawdziwe zwierzę. Czworonożne. Ogoniaste. Chodź, sam zobacz.

Favre posłusznie wstał. Nie odkładając pióra, podszedł do przyjaciela przy oknie.

– Z osłem idzie żebrak – zauważył.

– Ale musi być z niego dureń, skoro przyszedł tutaj na łowy. Jakby nie było innych miejsc.

– Och, sam nie wiem – zamyślił się Favre. – Jego osioł ugina się pod ciężarem książek. Może to wędrowny bukinista.

– Źle trafił! Biedny staruszek.

– Wiesz, Franciszku, coś ci powiem – oznajmił Favre. – Zauważyłem, że zawsze nazywasz staruszkami ludzi, którzy są mniej więcej szesnaście lat starsi od nas. Ten człowiek ma trzydzieści kilka lat.

– Niemożliwe. Przecież łysieje, prawda? Gdyby się odwrócił, zobaczylibyśmy jego twarz. Patrz, właśnie skończył rozmawiać z odźwiernym. Nic nie sprzedał.

– Utyka.

Franciszek odwrócił się od okna.

– Szkoda – mruknął ze złością.

– Racja, biedak zasłużył na coś…

– Nie w tym rzecz, Pierre. Ten człowiek to Bask.

– Co z tego?

– Ma twarz i dłonie osoby z dobrej rodziny. Nie musi chodzić po prośbie. To nonsens. Szkoda, że nie znam jego nazwiska. Napisałbym list do jego krewnych.

– Zrobiłbyś to? – spytał rozpromieniony mały Pierre Favre. – Pewnie byś zaczął i nigdy nie skończył. Od dwóch lat mieszkamy w tym samym pokoju, a chyba ani razu nie widziałem, żebyś napisał choć jeden list.

– Mylisz się. Piszę zawsze, gdy potrzebuję pieniędzy, czyli trzy razy w roku.

– O ile wiem, twój słynny list do króla nadal leży na biurku, a przecież zacząłeś pisać wiele miesięcy temu.

– Lepiej władasz piórem niż ja, drogi Pierre. Ten list jest ogromnie trudny do napisania. Na mą duszę, Pierre, nie masz pojęcia, jakie to skomplikowane przedsięwzięcie! Moja rodzina chce, bym został kanonikiem w Pampelunie. Kapituła nie wybierze mnie jednak, chyba że dowiodę swojego szlachectwa.

– Przecież jesteś szlachetnie urodzony, prawda?

– Jestem, lecz w dzisiejszych czasach każdy może to o sobie powiedzieć…

– Ja nie. – Pierre się uśmiechnął. – Tylko raz w życiu sprawowałem władzę, kiedy powierzono mi stado owiec. Pasanie owiec to dobre zajęcie, Franciszku. Te zwierzęta są łagodne i można przy nich poświęcać sporo czasu na rozmyślania. Niegdyś płakałem, tak bardzo pragnąłem się kształcić. Teraz, gdy zdobywam wiedzę, czuję, że nie powinienem był opuszczać owiec.

– Przyjdzie dzień, gdy staniesz się dobrym księdzem – ocenił Franciszek. – Wtedy zaopiekujesz się dużym stadem dwunożnych owieczek. Wątpię jednak, czy odkryjesz w nich podobną łagodność. Widzisz, ja też mam doświadczenie w pracy przy owcach. Pomagałem ojcu i braciom w zaganianiu stad, kiedy ich właściciele usiłowali przemycać je przez naszą posiadłość bez płacenia należności.

– Myślałem, że przywilejem króla…

– W tym rzecz, nie rozumiesz? Dokładnie pół wieku temu mój ojciec uzyskał królewski patent, dla siebie i spadkobierców. Zgodnie z jego literą, miał prawo sprawować cywilną władzę sądowniczą nad Ydocin w dolinie Ybargoiti. Mógł orzekać w sprawach o zabójstwa, półzabójstwa, obrzucanie kalumniami, nieprzestrzeganie praw obywatelskich. Ponadto mógł mianować burmistrzów, sędziów, pracowników sądu i innych urzędników.

– Ho, ho – westchnął Pierre, wyraźnie pod wrażeniem. – Cóż to takiego półzabójstwa, do diaska?

– Grzywny – wyjaśnił Franciszek zwięźle. – Zasądzane rodzinom morderców, oszczerców i im podobnych. Zresztą, ja ścigałem owce, ty je pasłeś.

– Skoro twój ojciec dysponował takim patentem, to czemu się martwisz?

– Och, to drobiazg. Kapituła Pampeluny nie zaakceptuje mnie tylko dlatego, że potrafi ę okazać jakiś dokument. Trzeba być hidalgiem, Pierre, człowiekiem z czwórką szlachetnie urodzonych dziadków. Co prawda, spełniam także ten warunek, ale musi on uzyskać potwierdzenie Jego Wysokości.

– Łatwiej być prostym człowiekiem – podsumował Pierre Favre. – Skoro to dla ciebie tak ważne, to czemu nie dokończysz listu?

– Powiedziałem już, że to nie takie proste. Zresztą, tak między nami, nie wiem, czy pragnę zostać członkiem kapituły. Są inne opcje: życie gdzie indziej może być przyjemniejsze. Jeszcze nie potrafię tego ocenić. Mam dużo czasu…

– Na grę w irlandzki handball. – Pierre Favre uśmiechnął się ponownie.

– Nie ma w tym nic złego – padła natychmiastowa odpowiedź.

– Dobrze sobie radzę w tej dyscyplinie. W tym roku zwyciężę w rozgrywkach uniwersyteckich, tak samo, jak zwyciężyłem w ubiegłym roku. Przed egzaminem zdążę zasiąść do studiowania mów staruszka Pikarona, nie bój się.

– Mów Pikarona?

– Tak, tak, przemówień przeciwko Katalinie i Aweroesowi…

Pierre Favre zatrząsł się ze śmiechu.

– Masz na myśli Cycerona – wykrztusił. – I nie chodzi o Katalinę tylko Katylinę. Poza tym pomyliłeś Werresa z Aweroesem…

– Niech ci będzie, dobrze wiesz, że mam słabą pamięć do nazwisk…

– Bez trudu zapamiętujesz te najbardziej skomplikowane. Ydocin i jeszcze jakieś… Ybargoiti oraz…

– To co innego. Te nazwy są baskijskie. Prawdziwe. Nie obchodzi mnie, czy Pikaron napisał mowę przeciwko Aweroesowi, czy też Werresowi. Teraz wybacz, ale muszę pędzić. Na łące Pré-aux-clercs odbywają się zawody…

– Znowu irlandzki handball?

– Nie, zapasy i szermierka. Ci Francuzi żyją w przekonaniu, że wszystko wiedzą o tych dyscyplinach, więc muszę iść i udowodnić im, że jest inaczej. Miguel! Gdzie on się podziewa?

– Pan mnie wzywał? – Służący miał głęboko osadzone oczy i wystające kości policzkowe, typowe elementy urody baskijskich górali.

– Przyprowadź konia, Miguel. Wyjeżdżamy na całe popołudnie.

***

Kulejący mężczyzna z obłożonym książkami osłem był żebrakiem. Mimo to nie domagał się jałmużny od odźwiernego kolegium Montaigu. Poprosił za to o możliwość dopisania swojego nazwiska do listy studentów. Odźwierny przez chwilę myślał, że nieznajomy jest trochę chory na umyśle. Kto słyszał o trzydziestosiedmioletnim studencie, który w dodatku wygląda pięć, sześć lat starzej. Brak mu także było pieniędzy na opłacenie bursy. Na wszelki wypadek odźwierny podał żebrakowi adres przytułku dla ubogich, gdzie nikt nie żąda pieniędzy za nocleg. Obcy człowiek podziękował uprzejmie i z powagą godną arystokraty. Na bladym obliczu nieznajomego pojawiło się jednak gorzkie rozczarowanie, kiedy odźwierny wyjawił, że regulamin przytułku zakazuje wychodzenia przed świtem i po zmroku. Żebrak natychmiast się zorientował, że będzie musiał opuszczać dwa wykłady dziennie.

Nic na to nie mógł poradzić.

Odźwierny zacisnął wargi i odczytał nazwisko, zapisane przez przybysza. Iñigo de Loyola. Hiszpan. Z Hiszpanami zawsze były same problemy.

***

Członkowie rady rodzinnej w zamku Xavierów byli równie ponurzy jak kamienne mury budowli. Nawet ptaki nie chciały zatrzymywać się w zamku całkowicie pozbawionym zieleni i niemal prehistorycznym w swojej surowości.

Od śmierci męża, który zszedł z tego świata trzynaście lat temu, oraz chybionego powstania w Nawarze sprzed siedmiu lat, w którym wzięli udział jej starsi synowie i musieli za to słono zapłacić, Doña Maria d’Azpilcueta wyraźnie przywiędła. Jeszcze niezupełnie przypominała własny cień, ale była chuda, koścista, surowa, z wyglądu nieprzystępna i ponura.

Mściwi Hiszpanie pozbawili zamek Xavierów wież i zewnętrznych murów obronnych. Rozebrano też most zwodzony, a fosę zasypano. Matce i jej buntowniczym synom pozostawiono tylko kwatery mieszkalne oraz znikomą ilość pieniędzy.

– Służący – burknęła Doña Maria grobowym głosem. – Koń.

– Bez tych udogodnień niełatwo jest żyć jak na szlachcica przystało, mamo – mruknął Juan Xavier.

– Jeśli masz ochotę płacić za ekstrawaganckie pomysły najmłodszego brata, to bardzo proszę – warknęła Doña Maria.

– Ten człowiek, Miguel Landivar, sam jest studentem, o ile mi wiadomo – wtrącił Miguel Xavier. – Czy to możliwe, że w tych nowoczesnych uczelniach szlachta i służba siedzą w tych samych ławach?

– We Francji wszystko jest możliwe – zauważył Juan Xavier z goryczą. – Król Francji odciął się od sprawy Nawarry, kiedy sytuacja stała się niekorzystna.

– Służący i koń – powtórzyła Doña Maria. – Co potem? Posłanie tego chłopaka do Paryża było niewybaczalnym błędem. Nigdy nie zda egzaminów. Sprowadzę go z powrotem. Ma dwadzieścia dwa lata. Nie jest tak przystojny jak ty, Juanie, niemniej wygląda nieźle i zapewne znajdzie godną szacunku dziewczynę z posagiem, który wystarczy na finansowanie jego zachcianek. Na to liczę. Juanie, to niedorzeczne, że nadal jesteś kawalerem.

– Dziewczęta – westchnął Juan. – W dzisiejszych czasach interesują się wyłącznie pieniędzmi, mamo. Poza tym nie jesteśmy w królewskich łaskach.

Do pokoju wszedł stary służący i szepnął coś do ucha Doñi Marii. Był chudy i kościsty, podobnie jak jego pracodawczyni, a do tego tak podekscytowany, że drżały mu usta.

– Mateo, weź się w garść – upomniała go pani domu ostro. – Kto to taki?

Stary służący ponownie coś wyszeptał.

– Słucham? – zawołała Doña Maria z rozszerzonymi ze zdumienia oczami. Wkrótce jednak odzyskała spokój. – Natychmiast wprowadź Jej Świątobliwość, głupcze. – Mężczyzna odszedł pospiesznie, a ona odwróciła się do synów. – Jej Świątobliwość przeorysza przyjechała na spotkanie ze mną.

Oszołomieni młodzieńcy zerwali się na równe nogi.

Osobą, która narobiła tyle zamieszania, była ich siostra, najstarsza córka Doñi Marii. Sześć lat temu wstąpiła do zakonu klarysek w Gandíi i teraz piastowała stanowisko matki przełożonej.

W tamtych czasach nikogo nie dziwiły wizyty, składane przez przeoryszę zamkniętego zakonu w domu jej rodziców. Magdalena była jednak inna. Od dnia, w którym złożyła śluby zakonne, ani razy nie widziano jej w świecie, a kiedy krewni przybywali do niej z wizytą, musieli rozmawiać z nią przez żelazną kratę chroniącą klasztor.

Gdy do pokoju weszła wysoka, koścista zakonnica, Doña Maria również wstała i ukłoniła się osobie, która przestała być jej córką, a dobrowolnie została służebnicą Boga, podobnie uczynili synowie.

Przeorysza odwzajemniła ukłon. Obie pominęły grzecznościowy pocałunek. Reguła zakonu nie dopuszczała żadnej intymności, nawet symbolicznej.

– Czy Wielebna Matka zechce zasiąść na moim krześle? – zaproponowała Doña Maria.

Przeorysza uprzejmie podziękowała, lecz zajęła inne, niższe krzesło naprzeciwko. Przycupnęła na jego skraju. Juan Xavier, uważny obserwator, zwrócił uwagę, że cały ciężar jej ciała nadal spoczywa na stopach i łydkach. Zakonnica pozostałaby w takiej samej pozycji, nawet gdyby ktoś wysunął spod niej krzesło. Zajęła miejsce z uprzejmości, lecz nie miała zamiaru się odprężać. Pomyślał niespokojnie, że ich gość wygląda jak duch.

Jego matka dostrzegła głębokie bruzdy w kącikach ust Magdaleny oraz fioletowe pierścienie wokół oczu, świadczące o licznych postach i czuwaniach. Pomyślała, że jej córka przesadza i skraca sobie życie. Poruszona do głębi, zapragnęła powiedzieć, co o tym sądzi, przestrzec córkę, błagać ją, by bardziej o siebie dbała. Wiedziała jednak, że w ten sposób przekroczyłaby niewidzialną granicę.

– Jesteśmy niewymownie wdzięczni za to, że Wielebna Matka zechciała nas odwiedzić – wymamrotała.

– Chodzi o Franciszka – oznajmiła przeorysza.

– Franciszka? – powtórzyła Doña Maria oszołomiona. – Przed chwilą o nim mówiliśmy!

Zakonnica z uśmiechem skinęła głową.

– Jakże inaczej – potwierdziła. – Właśnie to mnie zaniepokoiło.

Bracia wymienili niepewne spojrzenia.

– Jego postępowanie także w nas budzi niepokój – ciągnęła Doña Maria. – Najwyraźniej nie traktuje studiów z należytą powagą. Podobno zatrudnił służącego i kupił konia. Poza tym traci czas na uprawianie wszelkiego typu sportów. Naszym zdaniem nie postawił sobie żadnego wyraźnie zarysowanego celu.

Ku bezbrzeżnemu zdumieniu matki, Magdalena znowu się uśmiechnęła. Na jej twarzy wykwitł ciepły, pogodny uśmiech, który rozjaśnił jej woskowe oblicze.

– Kochany Franciszek – powiedziała.

– Wielebna Matka traktuje go z niebywałą łagodnością – upomniała ją surowo matka.

– Trudno dostrzec w nim złe cechy – odparła Magdalena. – Za to wyraźnie widać tyle dobrego, że Bóg z pewnością w pełni to wykorzysta.

– Zatem stanie się to w Nawarze – podsumowała Doña Maria. – Podjęłam decyzję, by go sprowadzić do domu.

– Teraz już rozumiem, dlaczego przyjechałam – oświadczyła zakonnica cicho.

– Wielebna Matka zaznaczyła, że również jest o niego niespokojna…

Magdalena pokręciła przecząco głową.

– To nie on mnie niepokoi – sprostowała. – Tylko ty.

– Wielebna Matka wybaczy, ale nie rozumiem – oznajmiła Doña Maria ostro.

– W głębi serca przeczuwałam, że będziesz mu rzucała kłody pod nogi – wyznała przeorysza łagodnym tonem.

– Żadną miarą nie mogę sobie pozwolić na finansowanie takiego życia, jakie on ma ochotę prowadzić! – krzyknęła Doña Maria. – Bóg świadkiem, jak bardzo dotknęły mnie przeciwności losu i ile rozmaitych trudności muszę pokonywać każdego dnia.

– On to wie i dostrzega każde twoje poświęcenie, matko – przypomniała zakonnica pogodnie. – Nikt nie chce, byś zapewniała Franciszkowi życie pełne luksusów. Błagam cię jednak, nie uniemożliwiaj mu studiów.

– Ależ… ależ… służący! Koń! Nie mogę…

– W stosownym czasie zrezygnuje z tego typu zachcianek – zapowiedziała Magdalena. – Sam zostanie sługą Bożym i będzie niósł słowo Pana. W przyszłości bardzo dużo uczyni dla Jego chwały. Jednak wcześniej należy go stosownie przygotować i z tego względu musi pozostać tam, gdzie jest.

Zapadło milczenie, po dłuższej chwili przerwane przez Doñę Marię.

– Skoro Wielebna Matka wyraża takie życzenie, nie odwołam go z uczelni – zgodziła się niechętnie.

– To nie moje życzenie, lecz Boga – sprostowała zakonnica. Na jej twarzy pojawił się promienny uśmiech. Wstała, skłoniła się matce, braciom i wyszła bez słowa, szybko i lekko, bardziej jak wesoła, młoda dziewczyna niż pełna powagi przeorysza.

Doña Maria ruchem dłoni nakazała synom opuszczenie pokoju.

Bez słowa zastosowali się do polecenia. Za progiem Miguel ruszył prosto do drzwi piwnicy.

– Muszę się napić wina – mruknął gardłowo.

– Ja także – przyłączył się Juan. – Mam też ochotę na dużą porcję mięsa. Zaczekaj na mnie, idę z tobą. Nogi się pode mną uginają.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.