Rozniecić ogień. Rozdział piąty

Dzwony wszystkich paryskich kościołów zagrały radosną melodię, kiedy grupka mężczyzn wspinała się po zboczu Montmartre. Ukoronowaniem wzgórza było benedyktyńskie opactwo pod wezwaniem świętego Piotra, otoczone ogrodami i drzewami.

Niewiele wznosiło się tam domów. Łopaty kilku wiatraków spoczywały nieruchomo; kształtem przypominały o bliskim związku, łączącym krzyż i chleb.

Siedmiu mężczyzn nie podążyło ku rozległemu opactwu. Zniknęli w bocznej kaplicy pod wezwaniem świętego Dionizego, męczennika i patrona Francji.

W ich gronie znajdował się ksiądz: nieco ponad trzy miesiące temu Pierre Favre otrzymał święcenia kapłańskie.

Na spotkanie z nimi wyszła kościelna benedyktynek, matka Perrette Rouillard, która wręczyła ojcu Favre’owi klucze do krypty, aby mogli zejść do podziemia.

Salmerón, najmłodszy w grupie, miał zaledwie osiemnaście lat i pełnił rolę akolity.

Zaledwie długość Mszy świętej dzieliła ich od złożenia ślubów, które nieodwracalnie zwiążą ich ze służbą Bogu i ich sąsiadowi, z ubóstwem, czystością i pielgrzymką do Jerozolimy, gdzie rozważą i postanowią głosem większości, czy zostaną tam i przez resztę życia będą mówili o Chrystusie mahometanom, czy też wrócą do Europy.

Przez wiele tygodni rozmawiali o ślubowaniu. Nic nie pozostawili ślepemu trafowi. Tylko sprawy polityczne mogły powstrzymać ich przed dotarciem do Ziemi Świętej, nawet przed wyruszeniem w podróż. W takim wypadku mieli przez rok czekać w Wenecji. Jeśli w tym czasie nie znalazłby się ani jeden statek, który mógłby ich przetransportować, mieli dotrzeć do Rzymu i powierzyć się papieżowi. Dokądkolwiek by ich skierował, pojechaliby „głosząc dobrą nowinę wszędzie tam, gdzie uzna za stosowne, czy to na ziemi Turków, czy to w kraju innych tyranów, wrogich chrześcijaństwu”, jak to ujął Iñigo.

Po wiekach krucjat, Jerozolima nadal odgrywała wielką rolę w umysłach chrześcijan. Chrześcijanie ją zdobyli i ponownie utracili, tocząc walką podobną do tej, jaką dusza toczy o łaskę.

Ponad osiem wieków wcześniej muzułmanie wszczęli wojnę, kiedy hordy Tarika pokonały cieśninę w pobliżu Słupów Heraklesa i wdarły się do Hiszpanii, zdobyły stromą górę, której potem już nikt nie szturmował. Na cześć swego przywódcy, mahometanie nazwali ją Gibr-al-Tarik, góra Tarika. Najeźdźcy podbili całą Hiszpanię i zostali zatrzymani dopiero we Francji. Chrześcijaństwo przypuściło kontratak i odepchnęło wrogów. Teatr działań wojennych przemieścił się w głąb krajów zielonej flagi proroka, jednak dopiero kilkadziesiąt lat temu Hiszpania wyzwoliła się spod muzułmańskiego jarzma. Nawet teraz Wielki Turek, straszliwy następca Selima, Sulejman Wspaniały, ponownie zagrażał chrześcijaństwu. Żadne państwo nie było bezpieczne w obliczu ataku jego janczarów, licznej kawalerii na szybkich koniach arabskich, a także najlepszej na świecie artylerii.

Na domiar złego, chrześcijaństwo było podzielone, rozbite na trzy obozy: protestantyzm szybko stawał się trwałą potęgą, z którą należało się liczyć. Obóz katolicki również uległ rozpadowi, politycznemu, w którego wyniku Karol V przeciwstawił się Franciszkowi I, królowi Francji.

W takich okolicznościach zbrojna krucjata nie wchodziła w grę, z wyjątkiem takiej, której uczestnicy wyruszali uzbrojeni wyłącznie w Ewangelię. Właśnie taką krucjatę zaplanowało siedmiu mężczyzn. Siedmiu…

– To szaleństwo! – wykrzyknął Laynez, kiedy Iñigo wspomniał o tym po raz pierwszy.

Iñigo skinął głową z powagą.

– Szaleństwo dla krzyża – podkreślił i nagle wszyscy poczuli cień świętego Piotra w ubogim pokoju, który zajmowali. Jednak odkąd wszystkich ogarnęło szaleństwo, jak to ujął Laynez, zdążyli nabrać siły szaleńców, potężniejszych od innych ludzi dlatego, że nigdy nie myśleli o własnym bezpieczeństwie.

Rozpoczęła się Msza święta, celebrowana w dniu święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, obchodzonym przez chrześcijan od piątego wieku.

Wszyscy wiedzieli o szczególnym stosunku Don Iñiga do Królowej Niebios. Nikogo nie zdziwił fakt, że wybrał Jej święto na dzień założenia bractwa. To Maryja nakazała mu wyruszyć w drogę, kiedy spoczywał na łożu boleści w Loyoli. W święto Zwiastowania wyrzekł się świata podczas nocnego czuwania w kościele na Montserrat.

Mimo to byli poruszeni do głębi podczas Lekcji, kiedy zamiast zwykłego fragmentu z listu apostoła usłyszeli wyjątek ze Starego Testamentu, z Mądrości Syracha. „Pomiędzy nimi wszystkimi szukałem gdzie by spocząć… Wtedy przykazał mi Stwórca wszystkiego, Ten, co mnie stworzył, wyznaczył mi mieszkanie i rzekł: «W Jakubie rozbij namiot i w Izraelu obejmij dziedzictwo!» Przed wiekami, na samym początku mnie stworzył i już nigdy istnieć nie przestanę. W świętym przybytku, w Jego obecności, zaczęłam pełnić służbę i przez to na Syjonie mocno stanęłam. Podobnie w mieście umiłowanym dał mi odpoczynek, w Jeruzalem jest moja władza. Zapuściłam korzenie w sławnym narodzie, w posiadłości Pana, w Jego dziedzictwie”.

Potem usłyszeli słowa, jakby wypowiedziane przez Maryję: „Wyrosłam jak cedr na Libanie i jak cyprys na górach Hermonu. Wyrosłam jak palma w Engaddi, jak krzewy róży w Jerychu, jak wspaniała oliwka na równinie, wyrosłam w górę jak platan. Wszystko przepoiłam wonnością jak cynamon i aspalat pachnący, i miłą woń wydałam jak mirra wyborna”.

Ewangelia mówiła o tej innej Maryi, która wybrała dla siebie najlepszą część, której nikt Jej nie odbierze.

Podczas Ofertorium zabrzmiał uroczysty śpiew: Maryja jest wzięta do nieba; radują się Aniołowie, współwielbiąc błogosławią Pana, Alleluja.

Także oni wybrali najlepszą drogę i już nigdy nie zamierzali z niej zejść, cokolwiek się miało zdarzyć.

I Chrystus wstąpił w hostię, i był hostią, a Favre, ksiądz, przełamał ją, jak ciało Chrystusa zostało przełamane na krzyżu, i przyjął jej część, a resztę przekazał pozostałym sześciu, by również ją przyjęli.

Przed przyjęciem każdy wyrecytował słowa ślubowania, zobowiązując się do czynienia tego, co postanowili, a potem pozwolił, by wstąpił w niego Chrystus. Na koniec Favre, z hostią w prawej dłoni i cyborium w lewej, również złożył ślubowanie.

Kwadrans później opuścili kryptę i kaplicę. Poranne słońce sunęło po miejskich dachach. Nadal zewsząd dobiegało dzwonienie dzwonów. Przez chwilę ich serca były zbyt pełne, aby mogli mówić. Usiedli przy małym źródełku, gdzie święty Dionizy miał jakoby ponieść męczeńską śmierć. Nie musieli powracać do kolegium, obchodzili święto. Rozpakowali śniadanie: chleb, jajko, owoce. Potem zaczęli rozmawiać tak, jak rozmawiają ludzie, którzy doświadczyli niespotykanego poruszenia umysłu i duszy.

Wtedy Franciszek przypomniał sobie, że nadal nie wspomniał Don Iñigowi o swoim problemie – problemie, którego zepchnęły na drugi plan rozgrywające się zdarzenia. Wciąż usiłował dobrać odpowiednie słowa, kiedy Iñigo odwrócił się ku niemu.

– Znalazłem cichy kąt dla ciebie – oznajmił. – Jutro tam się udamy, by rozpocząć ćwiczenia.

***

– Chciałbym, żeby przeszedł przez to cały i zdrowy – westchnął Laynez.

Młody Salmerón posłał mu pytające spojrzenie.

– Wszyscy przeszliśmy przez to cało i zdrowo – przypomniał. – Dlaczego w jego wypadku miałoby być inaczej?

Laynez uśmiechnął się krzywo.

– Pościłem przez dwa dni, a potem jadłem tylko chleb i piłem wodę – zauważył. – Podobnie jak ty. Obaj mamy jednak w sobie umiar, którego brak Franciszkowi.

– Ależ ojciec Iñigo z pewnością pozostanie przy nim przez cały czas i…

– Nie przez cały czas – zwrócił mu uwagę Laynez. – Powinieneś o tym wiedzieć. Bez jego nadzoru oraz wskazówek Franciszek z pewnością by sobie nie poradził. Ale Bóg jeden wie, co się zdarzy, gdy nasz przyjaciel pozostanie sam. Pierwszy tydzień jest ciężki, ale trzeci – dość wspomnieć trzecie wprowadzenie i punkt szósty – na zawsze pozostaje w pamięci. Dobrze pamiętam, co się wtedy ze mną działo, i wolę nie myśleć, jakie uczucia zapewne ogarną Franciszka…

– Nie ślubowaliśmy posłuszeństwa – podkreślił Salmerón i pokręcił przecząco głową. – Nie tworzymy przecież zakonu. Iñigo jest jednak naszym Ojcem, naszym Kapitanem. Jeśli Franciszek nie potrafi okazać mu posłuszeństwa…

– Nauczy się. Z pewnością się nauczy. Mimo to wolałbym, aby minął już trzeci tydzień.

***

Zdarzenia trzeciego tygodnia opisał Simon Rodríguez, który był świadkiem tego, jak Franciszek toczył zmagania z aniołami światła i mroku. W wojskowym podręczniku duszy, zatytułowanym Ćwiczenia duchowe, pod hasłem „tydzień trzeci, dzień pierwszy”, mówi w punkcie piątym: „Rozważać, jak Bóstwo się ukrywa, a mianowicie, jak mogąc zniszczyć nieprzyjaciół swoich nie czyni tego, i jak zezwala, aby tak okrutnie cierpiało Jego człowieczeństwo najświętsze”. W punkcie szóstym nakazał: „Rozważać, jak to wszystko cierpi Chrystus za moje grzechy itd. i co ja powinienem czynić i cierpieć dla Niego”.

Co powinien zrobić? Co powinien wycierpieć?

Przecież całkiem niedawno uważał, że będzie lepszy od swych braci, on, członek rodziny wojskowych i najlepszy sportowiec w szkole. Miesiącami trenował organizm. Po co? Aby nie mieć sobie równych w skoku wzwyż, aby pokonywać przeciwników w zapasach i szermierce, aby zyskiwać poklask swymi zwierzęcymi umiejętnościami…

Związał ręce tak mocno, że nie mógł nimi poruszyć. Tak spętany, oddał się medytacjom.

Kiedy znalazł go Iñigo, ręce Franciszka spuchły i skryły postronek tak głęboko, że nie istniała żadna możliwość jego przecięcia.

Próbowali wszystkiego, co im przychodziło do głowy, lecz nic nie skutkowało. Modlili się w obawie, że co najmniej jedną jego rękę trzeba będzie amputować. Po dwóch dniach potwornych cierpień Franciszka, zanurzony w jego ciele postronek nieoczekiwanie pękł.

Simon Rodríguez napisał: „…dzięki wyjątkowej łasce Bożej, w sposób absolutnie wykraczający poza moje zdolności pojmowania, Franciszek całkowicie ozdrowiał”.

***

Rok później, podczas następnego święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, małe bractwo w tej samej kaplicy odnowiło śluby. Przysięgę złożyło trzech nowych członków, Francuzi Claude Le Jay, Paschale Broët i Jean Codure. Jednego członka brakowało. Don Iñigo wyjechał do Hiszpanii, w odwiedziny nie tylko do własnych bliskich, lecz także do rodzin swoich hiszpańskich braci: Layneza, Bobadilli, Salmeróna i Xaviera, którym zamierzał opowiedzieć o nowym życiu ich synów, braci, bratanków i siostrzeńców.

Trzy miesiące później pozostali również wyjechali z miasta.

Ich celem została Wenecja, gdzie mieli nadzieję ponownie zobaczyć duchowego ojca i wraz z nim wyruszyć do Ziemi Świętej.

Wszyscy zdążyli już pozbyć się rzeczy osobistych. Każdemu wystarczał różaniec, skórzany chlebak z Biblią, brewiarzem i osobistymi dokumentami. Zabrali też ze sobą dyplomy magisterskie.

Ubrani byli jak zwykle, w czarne sutanny, i nosili kapelusze z szerokimi rondami, zgodnie z obyczajem paryskich studentów. Pełni dobrych chęci znajomi z kolegium usiłowali powstrzymać ich przed popełnieniem brawurowego głupstwa. Przekonywali, że jeśli ktoś chce poświęcić się pracy Bogu, może to uczynić na miejscu, w Paryżu. Po co ktoś całkowicie bezbronny miałby wchodzić do jaskini lwów? Przewidywali, że z pewnością zostaną zatrzymani przez francuskie wojsko, armię hiszpańską, policję lub tajne służby Franciszka I albo Karola V, ewentualnie książąt, hrabiów, bądź miast. Nie minie tydzień, góra dwa, a wszyscy będą martwi, mówiono.

Członkowie bractwa uprzejmie słuchali tych ostrzeżeń, lecz traktowali je z całkowitą obojętnością.

W dniu wyjazdu przybył specjalny posłaniec, pytając o Don Francisca de Jassu y Xaviera, który właśnie z niezwykłą pieczołowitością czyścił buty.

– Trzeba utrzymywać służących w dobrej kondycji, jeżeli mają odpowiednio wykonywać obowiązki – wyjaśnił z powagą Franciszek, poczuwszy na sobie badawcze spojrzenie nieco zaskoczonego kuriera. Posłaniec wręczył mu list, napisany na grubym pergaminie i zabezpieczony pieczęcią, wielkości dłoni dziecka. Wysłannik skłonił się nisko, z szacunkiem należnym szlachcicowi, a Franciszek odwzajemnił ukłon. Kiedy nieznajomy odszedł, adresat złamał pieczęć i przeczytał:

„My, Cesarz… niniejszym pismem wszem wobec ogłaszamy i obwieszczamy, że Don Francisco de Jassu y Xavier został szlachcicem, hidalgiem i grandem prastarego rodu. Jako takiemu ofiarowuję jemu oraz jego synom i spadkobiercom w prostej linii prawo korzystania i cieszenia się wszelkimi prerogatywami, zwolnieniami, zaszczytami, urzędami, wolnościami, przywilejami, własnościami ziemskimi oraz prawami do pojedynkowania się, przynależnymi grandom, hidalgom i szlachcicom w naszym Królestwie Nawarry i wszędzie indziej”.

Słynny dokument wreszcie dotarł do adresata. Franciszek uśmiechnął się szeroko i wyczyścił drugi but.

Na jego twarzy nadal widniał uśmiech, kiedy przyłączył się do towarzyszy.

– Mam jeszcze jeden przedmiot do zabrania – oznajmił. – Powinienem go zostawić czy spakować?

Laynez zerknął na pergamin.

– Lepiej weź ze sobą – zasugerował pogodnie. – Może się przydać, kiedy napotkamy hiszpańskie wojsko.

Franciszek pokiwał głową. Nie pomyślał o takiej ewentualności. Na szczęście Laynez jak zwykle wykazał się zdrowym rozsądkiem.

– We wszystkim można się dopatrzyć dobrych stron – podsumował z zadowoleniem.

***

Po trzech dniach marszu z Meaux napotkali dwóch studentów. Jednym z nich był Carlos, brat Simona Rodrígueza; drugi również pochodził z Portugalii. Obaj nie kryli przerażenia szaleństwem wędrowców.

– Dokoła wre wojna, kochani wariaci – ostrzegli. – Nie macie broni ani pieniędzy. Bądźcie rozsądni, wróćcie z nami.

– To wy lepiej chodźcie z nami – zaproponował Simon Rodríguez.

– Wielkie dzięki – odparł jego brat i podniósł ręce. – Nie mam ochoty głodować.

– Przegryź rzodkiewkę – zachęcił Simon i wyciągnął ku niemu cały pęk, godzinę wcześniej otrzymany od chłopki, niemal tak grubej jak jej własna krowa.

Pełni dobrych intencji studenci odeszli, z rezygnacją kręcąc głowami.

Kilka dni później na ich drodze stanęło wojsko francuskie i zabawa zaczęła się na poważnie.

Żołdacy zaczepili Franciszka, najwyższego z wędrowców, którego uznali za przywódcę grupy. Nagabywany doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego silnego akcentu baskijskiego, więc tylko uśmiechał się szeroko i milczał jak zaklęty.

Niski Jean Codure pospieszył mu z pomocą.

– Czym możemy ci służyć, mon sergent? – spytał.

– Kim jesteście?

– Studentami z Paryża.

– Skąd przybywacie?

– Z Paryża.

– Ale z jakiego kraju?

Jean Codure zrobił głęboko urażoną minę.

– Nie wiesz, panie, że Paryż leży we Francji?

Oficer obserwował go spode łba.

– Lepiej nie pyskuj, cwaniaku – wycedził. – A twoi kompani? Czy również są dobrymi Francuzami?

Jean Codure wyglądał niesłychanie oficjalnie.

– Wszyscy jesteśmy z Paryża – zapewnił rozmówcę z patosem.

Żołnierze pozwolili im kontynuować marszrutę.

Nieopodal Metz po raz pierwszy napotkali strumienie uchodźców, a za nimi hiszpańskie wojsko. Franciszek machnął swoim certyfikatem przed nosami zdumionych żołnierzy i przemówił do nich płynną hiszpańszczyzną.

W obu wypadkach cudem uniknęli śmierci. Gdyby żołdacy odkryli, że wśród podróżników znajdują się osoby dwóch narodowości, z pewnością rozprawiliby się z nimi na miejscu. Drzewa i sznury widziało się na każdym kroku. Nie przejmowali się taką śmiercią. Czym innym było dla nich umrzeć za wiarę, jako męczennicy, a czym innym dać się powiesić dlatego, że ktoś błędnie uznał ich za szpiegów.

Przy jednej okazji pozwolono im iść dalej, bo sprawiali wrażenie skończonych idiotów.

Trzeba jednak przyznać, że trudno rozpoznać magistrów i profesorów w dziewięciu obdartych i brudnych, młodych mężczyznach, którzy mokli na listopadowym deszczu i grzęźli w błocie północy Francji.

Gdy wkroczyli do Niemiec, trzej Francuzi z ich grona musieli zacząć udawać głuchoniemych. Niemcy sprzyjały cesarzowi wszędzie tam, gdzie nie dominowała wiara protestancka. Ten aspekt ich sytuacji miał jednak zupełnie inne znaczenie. Ani na moment nie ukrywali faktu, że są katolikami.

Pewien sympatyczny, protestancki pastor w średnim wieku wyzwał ich na debatę w jednej z gospód w Konstancji, cytując (jakby nie miał kogo) Wergiliusza i obiecując, że w ramach ciekawostki przedstawi ich swoim dzieciom. Laynez podjął rękawicę i szybko zagwoździł niemieckie armaty. Pastor musiał przyznać, że nie potrafi udzielić odpowiedzi na jego pytania.

– Co takiego? – spytał Laynez surowo. – Jak możesz wygłaszać opinie, których nie potrafisz bronić, panie?

Tego było za dużo. Rozzłoszczony Niemiec zerwał się z miejsca.

– Jutro traficie za kraty, osobiście tego dopilnuję – zagroził. – Wtedy zobaczycie, czy potrafi ę bronić swoich racji.

Tej samej nocy opuścili Konstancję.

– Wygrałeś z nim – zachwycał się Salmerón. – Zwyciężyłeś bezapelacyjnie.

– Może i tak – przyznał Laynez i westchnął. – Niemniej musieliśmy zarządzić taktyczny odwrót.

Przekroczyli granice Szwajcarii, gdzie spotkały ich podobne przygody. Zwingli, Farel i Oecolampadius zrobili swoje w Bazylei, Bernie i innych miastach.

– Naprawdę powinniśmy tutaj zostać – mruknął Franciszek. – Mielibyśmy mnóstwo pracy.

– Trzeba było zatrzymać się w Niemczech – sprostował Broët.

– Mimo wszystko istnieje pewna zasadnicza różnica między tymi dwoma państwami – oświadczył Laynez z powagą.

– Jaka?

Laynez zadrżał.

– Tutaj jest zimniej – wyjaśnił.

***

Gdy po półtoramiesięcznej podróży weszli do Wenecji, powitały ich dzwony, bijące na święto Trzech Króli. Tym razem nie padał ani deszcz ani śnieg.

Zakrystian kościoła świętego Marka przekazał im adres, który znaczył dla nich więcej niż wszystkie wspaniałości cudownego klejnotu Adriatyku, jakim jest Wenecja. Nie zwracali uwagi na laguny, na palazzi, na niewiarygodnie zamożne sklepy, w których sprzedawano najcenniejsze i najdroższe dobra z trzech kontynentów. Nie obchodziła ich wyjątkowa elegancja wenecjan, naśladowana przez wszystkich modnisiów i strojnisie z całego chrześcijańskiego świata. Nie interesował ich Pałac Dożów ani Most Westchnień, prowadzący do słynnych „ołowianych komnat”, więzienia, z którego nie było powrotu. Wypatrywali tylko jednego: należącego do pewnego Hiszpana skromnego domu, usytuowanego w wyjątkowo niemodnej dzielnicy miasta.

Znaleźli tam delikatnego, chudego, bladego mężczyznę, łysego i okulałego, z głęboko osadzonymi oczami o opadających powiekach, który wyciągnął ku nim ramiona. Objęli go i przytulili się do niego niczym dzieci, kiedy po długiej rozłące ponownie spotykają ojca.

Mały pokoik zatętnił życiem. Zaroił się w nim od czarnych sutann i promiennych twarzy. Nawet Laynez, najbardziej powściągliwy z całej grupy, miał łzy w oczach.

Starszemu panu przedstawiono trzech świeżo upieczonych członków: Le Jaya, Broëta oraz Codure’a, a potem wszyscy chcieli wiedzieć, jak ich ojciec radził sobie podczas podróży. Hiszpanie pragnęli usłyszeć wieści od rodzin i co bliscy myślą o ich decyzji. Z kolei Don Iñigo chciał usłyszeć, jak jego przyjaciołom udało się wymknąć Francuzom, Hiszpanom, jak uniknęli rozmaitych niebezpieczeństw, na ile prawdziwe są krążące po Hiszpanii pogłoski o narastającej herezji w Niemczech i w Szwajcarii, a także czy członkowie bractwa wiernie przestrzegali jego zasady dokonywania rachunku sumienia dwa razy dziennie oraz chodzenia do spowiedzi i przyjmowania Komunii świętej raz w tygodniu. W końcu wszyscy zaczęli mówić jednocześnie i biedny, stary Hiszpan, gospodarz Don Iñiga, człowiek dobry i uczony, uznał, że dom wali mu się na głowę.

Wędrowcy stopniowo dowiadywali się, że Iñigo już od dłuższego czasu przebywa w Wenecji, a w drodze z Hiszpanii przeżył mnóstwo przygód. Wyjaśnił, że najbliżsi z jego przyjaciół pozostają w dobrym zdrowiu, on sam zamierza wyruszyć do Rzymu, choć ma pewne powody, by się wahać z podjęciem ostatecznej decyzji.

Było już dość późno, kiedy Franciszkowi udało się zamienić z Don Iñigiem kilka słów na osobności.

Wiedział już wtedy, że jego jedyny żyjący brat, Miguel, poślubił bogatą dziewczynę i opływa w dostatki. Zrozumiał jednak – a raczej wyczuł – że przyjęcie Don Iñiga było dalekie od ciepłego.

Zaczął pojmować, czemu akt nadania szlachectwa, pierwotnie skierowany na adres jego domu w Xavier, został dostarczony mu przez posłańca. W ten sposób Miguel usiłował odwieść go od decyzji o życiu w ubóstwie. Przecież hidalgo nie może być żebrakiem!

– Nie spodobało im się moje postanowienie – zauważył ze smutnym uśmiechem.

Don Iñigo odwzajemnił uśmiech.

– Wyjaśnienie znajdziesz w Ewangelii według świętego Mateusza, rozdział dziesiąty, werset trzydziesty siódmy i trzydziesty ósmy – zapewnił.

Franciszek wieczorem zajrzał do Biblii, w której odszukał wskazany fragment: „Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien”.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.