Rozniecić ogień. Rozdział ósmy

Zima przełomu lat 1538–39 należała do najgorszych w historii. Ludzie setkami ginęli z zimna i głodu. Wielu zamarzało na ulicach. „Iñigiści”, niepielgrzymujący pielgrzymi, skupili się na przeciwdziałaniu tragedii.

Przede wszystkim porzucili nawiedzony domek w pobliżu Trinitá dei Monti i zamieszkali w dużym, choć zaniedbanym, budynku nieopodal Torre Melangolo. W niedługim czasie zmienili go w szpital i schronisko dla najuboższych z ubogich. Ofiarowywali biedakom własne łóżka, żebrali dla nich i otaczali opieką. Niekiedy gościli u siebie trzystu, czterystu nieszczęśników, a każdemu zapewniali taką miłość i szacunek, jakby mieli zatroszczyć się o samego Chrystusa. Dla dodatkowych dwóch tysięcy ludzi warzyli strawę, a przecież całe bractwo nadal liczyło ledwie dziesięciu mężczyzn.

Odkąd papież napomknął, że Rzym nadaje się „równie dobrze jak Jerozolima”, w umysłach dziesięciu księży pojawiła się nowa myśl. Postanowili stworzyć nowy zakon.

Za sprawą rozentuzjazmowanego Salmeróna oraz swego ogólnego uwielbienia dla Ignacego nazwali się „iñigistami”. Rzecz w tym, że Iñigo został ojcem Ignacym, a na dodatek wiedzieli, że nigdy nie aprobował pomysłu, by ich bractwo nosiło jego imię.

Podczas wędrówek po wielokroć pytano ich kim są. Gdy nie musieli już wyjaśniać, że są „studentami z Paryża”, zaczęli mówić: „Jesteśmy towarzyszami Jezusa” lub: „Nie mamy się czego obawiać – Jezus nam towarzyszy”.

Te słowa zapadły ojcu Ignacemu w pamięć.

– Jezus nam towarzyszy, to pewne – powiedział któregoś razu, kiedy o tym rozmawiali. Mówił wolno, z wahaniem. – Ale także my jesteśmy dla niego towarzystwem. Jego żołnierzami.

Franciszkowi zalśniły oczy. Dla niego, potomka wielu pokoleń żołnierzy, słowa te brzmiały jak wezwanie do boju.

– La compañia de Jesús – powtórzył po hiszpańsku.

Ignacy uśmiechnął się do niego. Nagle zrozumiał, że znaleźli już nazwę dla nowego zakonu.

***

Nie tylko nazwa ich zakonu okazała się śmiałą innowacją. Zaplanowali stworzenie zakonu bez chóru, co było dotąd rzeczą niesłychaną. Poza tym, oprócz trzeciego ślubu – posłuszeństwa – zamierzali dodać do swojego statutu także czwartą przysięgę: „całkowitego posłuszeństwa Ojcu Świętemu”. Papież miał więc prawo natychmiast, bez wcześniejszego uprzedzenia, wysłać każdego członka zakonu wszędzie tam, gdzie uzna za stosowne. O niektórych z tych założeń wcale nie dyskutowali. Jak zalecił Ignacy, starannie powstrzymywali się od wpływania na siebie nawzajem, „zachowywali spokój duszy oraz byli całkowicie zależni od Boskiej woli”. Tylko podczas spotkania ogólnego prowadzili debatę, a potem jednomyślnie podejmowali decyzje. Zaakceptowali jeszcze jedną, rewolucyjną myśl: zakon będzie miał przełożonego generalnego, piastującego swoją funkcję dożywotnio.

Skumulowany w pięciu zwięzłych rozdziałach statut Compañii de Jesús, zwanej też z łacińska Societas Iesu, Ignacy przedłożył ojcu Tomaszowi Badii, Mistrzowi Świętego Pałacu, dominikaninowi. Ojciec Badia przekazał następnie statut papieżowi i w zrujnowanym domu przy Torre Melangolo zapanowała ogromna radość, gdy kardynał Contarini poinformował Ignacego, że dokument spotkał się z życzliwym przyjęciem Ojca Świętego. Mimo to wiadomo było – przynajmniej Ignacemu – że to za mało. Wkrótce usłyszeli, że pierwszy człowiek, Ghunucci, który miał spisać niezbędną, papieską bullę aprobującą, stanowczo odmówił wykonania tej czynności. W jego ślady poszedł nie kto inny, tylko kardynał Guidiccioni, o którym wiadomo było, że nie aprobuje żadnych nowych zakonów religijnych, a istniejące najchętniej zredukowałby do czterech: benedyktynów, cystersów, dominikanów i franciszkanów.

Spośród dziesięciu osób, zebranych przy skromnej kolacji, dziewięć miało zachmurzone czoła. Nie potrafiły pojąć, czemu Ignacy pozostaje spokojny i uśmiechnięty. Sprawa pozostawała w rękach kardynała Guidiccioniego, co najprawdopodobniej oznaczało kres ich planów, może wręcz koniec zakonu jeszcze przed jego powstaniem.

Ignacy powiedział później w rozmowie z Laynezem:

– Gdyby wszystkie moje plany legły w gruzach, moje zamierzenia spełzły na niczym, a zmagania okazały się bezcelowe, wówczas wystarczyłby mi kwadrans modlitw, bym znalazł pociechę i odzyskał pogodę ducha.

***

Zakon funkcjonował, choć go nie założono. Papieska bulla jeszcze nie istniała, ale Ojciec Święty w pełni korzystał z nowej zasady, stanowiącej o tym, że każdy członek zakonu pozostaje do jego dyspozycji i może zostać z miejsca wysłany wszędzie tam, gdzie go skieruje papież.

Paweł III wyekspediował ojca Broëta do Sieny, gdzie miał wykonać specjalne zadanie.

Layneza i Favre’a posłał do Parmy.

Bobadilla na jego życzenie pojechał do Kalabrii.

Coduremu i Salmerónowi powiedział, że ich pomoc będzie potrzebna w Irlandii.

Tylko Franciszek Xavier i Rodríguez pozostali przy Ignacym w domu bractwa.

***

Ambasador Portugalii w Rzymie otworzył list, przed chwilą dostarczony przez specjalnego posłańca.

Dom Pedro Mascarenhas, mój przyjaciel.

Ja, król.

Jak wiesz, moim podstawowym celem, podobnie jak mojego ojca, niech go Bóg wynagrodzi, związanym z Indiami oraz innymi miejscami, które podbiłem i utrzymałem mimo licznych niebezpieczeństw, ogromnego wysiłku i wysokich nakładów, zawsze było szerzenie naszej świętej wiary katolickiej. Dla tej idei ochoczo zniosłem wszystko i na bieżąco dbałem o to, żeby w podległych mi rejonach działali wykształceni i pełni cnót księża, aby przekonywać i instruować nowo nawróconych na prawdziwą wiarę.

Z Bożą łaską dotąd potrafiłem tego dokonywać, lecz teraz, kiedy moje dzieło się rozrasta, czuje się w obowiązku znaleźć nowych ludzi do pracy. Mestre Diego de Gouvea poinformował mnie, że pewna grupa ofiarnych i cnotliwych duchownych opuściła Paryż, złożywszy śluby służby Bogu. Ci młodzi ludzie wyruszyli, by głosić kazania i czynić wiele dobrego, żyjąc wyłącznie z datków wiernych.

23 listopada jeden z tych duchownych napisał do Mestre Diega, do Paryża, deklarując, że mogą wyruszyć do Indii, jeśli to zadowoli Ojca Świętego, któremu poprzysięgli służyć. Załączam kopię listu… i zobowiązuję cię z całą stanowczością do zapoznania się z życiem tych ludzi, ich naukami, obyczajami, zamierzeniami. Poinformujesz mnie o wynikach swojej pracy, abym miał pewność, że ich celem jest szerzenie i pogłębianie wiary modlitwą oraz przykładem.

Zważywszy, że w tym wypadku niezbędna jest aprobata Ojca Świętego, poproś go w moim imieniu, by zechciał łaskawie wydać stosowne polecenie.

Mestre Pedro de Mascarenhas westchnął z ulgą. Podstawowym celem jego pobytu w Rzymie było wywieranie nacisku na papieża, aby uznał Inkwizycję, samodzielnie stworzoną przez króla Joăo. Póki co, wysłannik nic nie osiągnął na tym polu. Mimo kilkunastu audiencji ani o krok nie zbliżył się do spełnienia misji. Wyglądało na to, że papieżowi niespecjalnie odpowiadają żadne energiczne poczynania, wymierzone we wszystkich, którzy zagrażają wierze, choć, rzecz jasna, oświadczenie tego na głos nie wchodziło w grę.

Tak czy owak, Mestre Pedro z radością przyjął nowy rozkaz, w dodatku łatwy do wykonania przez odpowiednio sprytnego człowieka o właściwych kontaktach. Zbyt długo pracował w służbie dyplomatycznej króla, by nie wiedzieć, że pierwszym i podstawowym zadaniem ambasadora jest odnosić sukcesy w imieniu swego suwerena.

***

Ignacy na pewien czas wysłał Rodrígueza do Sieny, przez co tylko on i Franciszek Xavier utrzymywali przyczółek w Rzymie, jeśli nie liczyć kilku księży, z których niektórzy pragnęli dołączyć do bractwa.

– Miasta, diukowie oraz książęta zasypali Ojca Świętego prośbami o przysłanie wyszkolonych ludzi – zauważył Ignacy. – Teraz odezwał się król. Gdybym w miejsce jednego człowieka miał dziesięciu, i tak nie starczyłoby ich do wykonania wszystkich pilnych zadań.

– Nadal brak wieści od kardynała Guidationa – westchnął Franciszek.

– Guidiccioniego – poprawił go Ignacy machinalnie.

Sprowadził Rodrígueza ze Sieny i Bobadillę z Kalabrii.

Rodríguez był Portugalczykiem; król Joăo uznał, że ten fakt daje mu prawo do pewnych roszczeń w stosunku do kapłana. Ojciec Paweł, młody ksiądz z Camerino, również miał ochotę ruszać w drogę. Jako człowiek pogodny, powinien dobrze się dogadywać z energicznym Bobadillą.

***

Bobadilla powrócił z Kalabrii blady, chory i dramatycznie chudy. Ignacy również miewał się fatalnie. Dwadzieścia godzin pracy i cztery godziny snu nie sprzyjają zachowaniu dobrego zdrowia, a obaj się nie oszczędzali. Na domiar złego Ignacy cierpiał na ostre bóle w boku, które nie ustępowały już od dawna, Bobadilla zaś miał ostry atak rwy kulszowej.

Także dla Franciszka nastały ciężkie czasy. Większość jego przyjaciół wyjechała i na nim spoczął obowiązek wykonywania pracy sekretarskiej. Łatwiej byłoby mu wędrować pieszo i znacznie chętniej wziąłby ponownie udział w zawodach sportowych, tak, jak za dawnych czasów. Ojciec Ignacy wymieniał coraz więcej korespondencji; przez ręce Franciszka przewijały się sterty listów tak wielkie, że nie potrafi ł sobie z nimi poradzić. Poza tym, pod jego ręką wszystkie nazwiska miały zwyczaj zmieniać się nie do poznania. Co więcej, kiedy utrwalił sobie w umyśle własną wersję nazwiska jakiejś osoby, z niezrozumiałych powodów nie potrafi ł już mówić poprawnie. Nieszczęsny kardynał Guidiccioni na zawsze został Guidationem. Doktora Ortiza Franciszek definitywnie przemianował na doktora Orkusa, a energiczna matrona Fausta Jancolina, która postanowiła ofiarować im dom, lecz prezent obwarowała połową setki zastrzeżeń, przez co praktycznie nie mogli ani do niego wejść, ani z niego wyjść, miała szczęście, bo jej nazwisko skrócił o pierwszą literę i mawiał o niej: nasza droga Ancolina.

Posłuszeństwo, którego jeszcze nie poprzysiągł, kazało Franciszkowi wiernie wykonywać przydzielone mu zadanie, chociaż od wielu miesięcy dniami i nocami marzył o wyjeździe do Indii. Na długo zanim na scenie pojawiła się ważna postać Dom Pedra Mascarenhasa, Franciszek opowiedział Laynezowi, że przyśnił mu się ciężki, niemożliwy do podźwignięcia Hindus, którego musiał nieść na plecach.

– Co, do kroćset, sprawiło, że przyśnił ci się Hindus? – myślał na głos Laynez.

Skromność nie pozwalała Franciszkowi wyjaśnić, że pragnie zostać posłany w samo serce dzikiej Azji. Z czasem zapanował nad sobą do tego stopnia, że nawet nie przygryzał warg, gdy Ignacy wysyłał na specjalne misje jednego towarzysza za drugim, a jego trzymał w siedzibie, zupełnie jakby… Jakby Franciszkowi nie można było powierzyć takiej misji.

Serce zabiło mu szybciej, kiedy Mascarenhas, za przyzwoleniem papieża, zażądał skierowania do Indii dwóch towarzyszy, ale mimo to nie poszedł do Ignacego z deklaracją chęci wyjazdu. Nie powiedział ani słowa, kiedy Ignacy wybrał dwóch innych księży, nawet nie biorąc go pod uwagę. Obydwaj duchowni musieli wrócić z innych misji, on był na miejscu. Nie ulegało wątpliwości, że Ignacy nie zamierza go wysyłać, a Ignacy, cokolwiek czynił, zawsze miał swoje powody, istotne i mądre.

Rodríguez miewał się całkiem nieźle, a Bobadilla, z Bożą pomocą, wkrótce powinien dojść do siebie. On także doskonale nadawał się do nowego zadania, ze swoją niespożytą energią i głęboką, w pełni uzasadnioną wiarą we własne siły.

Ostatecznie, czym były Indie? Odległym, mrocznym krajem pogańskim, w którym mówiono niezliczonymi językami i czczono nieprzeliczonych bogów. Nie było powodu, by właśnie tam jechać z dobrą nowiną, nie gdzie indziej. Jak powiedział Ignacy, Jerozolima i Ziemia Święta są wszędzie tam, gdzie trzeba pracować dla większej chwały Boga, w Sienie i w Kalabrii, w Irlandii i w Parmie, w Lizbonie i w Indiach. Nawet przy tym zniszczonym biurku w starym pokoju.

Powtarzał to sobie wielokrotnie, ale nigdy nie przekonał się do końca. Bardziej niż większość towarzyszy ubolewał, że zrezygnowano z pielgrzymki do Jerozolimy.

Co do Indii… Indie oznaczały bezpośredni szturm na bastion pogaństwa, walkę w pierwszym szeregu, a nie przesiadywanie z nosem w papierach jako sekretarz.

W wypadku Ignacego było inaczej, rzecz jasna. Generał musi pozostawać w kwaterze głównej, skąd wszystko widzi i wydaje stosowne rozkazy.

Zresztą, Laynez powiedział Franciszkowi, co się zdarzyło Ignacemu w małej kapliczce w La Storta, w drodze do Rzymu. Laynez, surowy, odarty z emocji człowiek, potrafił mówić o tym wypadku wyłącznie szeptem.

– Ojciec miał wizję, zaraz po przekroczeniu progu kaplicy – wyjaśnił. – Od tego czasu zna prawdę: będzie wyróżniony w Rzymie.

Miejsce Ignacego było w Rzymie; tam także musiał pozostać Franciszek, do czasu, kiedy Ignacy wyda inne polecenia.

Tymczasem w tej sprawie Ignacy milczał.

***

Od portugalskiego ambasadora przybył posłaniec w liberii na spotkanie z Ignacym – nadal obłożnie chorym – i wyszedł kilka minut później.

Niedługo potem Franciszek został wezwany do łóżka chorego.

– Portugalski ambasador nie może dłużej czekać – powiedział Ignacy cicho. – Wyjeżdża jutro. Rodríguez jedzie, ale Bobadilla nie może podróżować.

Zapadło chwilowe milczenie.

– To zadanie przechodzi na ciebie – oznajmił Ignacy krótko. Mówił po hiszpańsku.

– Rozumiem – odparł Franciszek, nieco chrapliwym głosem. – Jestem gotów.

– Wyprawa wyrusza jutro, o dziesiątej rano, spod ambasady – ciągnął Ignacy. – Oczywiście, będziesz jechał, żeby nie spowalniać tempa podróży.

– Rozumiem – powtórzył Franciszek. Promieniał, nic na to nie mógł poradzić.

Wrócił do pokoju i szybko się spakował. Kilka książek. Bielizna na zmianę. Przypomniał sobie, że ma podarte spodnie, a w sutannie zrobiło się kilka dziur. Usiadł i zajął się cerowaniem.

***

Obudził się rankiem, kiedy jeszcze panował mrok. Zmówił modlitwę. Umył się, ubrał i poszedł do kaplicy społeczności, aby odprawić Mszę świętą. Zjadł śniadanie. Potem usiadł i napisał trzy krótkie listy o poufnej treści. W pierwszym wyrażał pełną aprobatę dla wszystkich decyzji, podejmowanych przez towarzyszy pod jego nieobecność. W drugim oddawał głos na ojca Ignacego w przyszłych wyborach dożywotniego przełożonego. W trzecim prosił ojca Layneza o złożenie w jego imieniu ślubów przed nowo wybranym przełożonym.

Na krótko przed dziewiątą poszedł pożegnać się z ojcem Ignacym.

Ignacy już się obudził i zdążył ubrać. Objął młodszego towarzysza ramieniem i pokuśtykał z nim do drzwi.

– Rodríguez wyszedł kwadrans temu – wyjaśnił.

Ranek był wyjątkowo piękny.

– Kto teraz zatroszczy się o korespondencję? – spytał Franciszek nieoczekiwanie.

Ignacy uśmiechnął się w milczeniu.

Franciszek nagle pojął, że już nigdy nie ujrzy tego niezwykłego człowieka, którego kochał bardziej niż kogokolwiek innego na świecie. Zrozumiał, że zbliżyła ich szczególna miłość, silniejsza niż więzy, jakie połączyły go z innymi towarzyszami. Miłość zrodzona z powietrza, ziemi i krwi ich kraju, zbudowana na trudach bitwy, którą stoczył Ignacy, aby zjednać go do siebie podczas długich lat pobytu w Paryżu.

Dla Franciszka stało się jasne, że brama do nieba mogła przybrać postać drobnego, kruchego, łysiejącego człowieka, który był na ziemi tym dla Chrystusa, kim w niebie był dla Boga święty Michał.

– Ruszaj – polecił Ignacy. – Jedź i roznieć ogień.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.