Rozniecić ogień. Rozdział dziewiąty

Dwie obszarpane sutanny w wytwornej sali przyjęć pałacu królewskiego wzbudziły pewną sensację.

W całej Europie nie istniał dostojniejszy dwór niż ten, w którym rezydował król Portugalii. Jego ojczyzna pozostawała wówczas u szczytu potęgi i chwały. Nawet Francja nie mogła rywalizować z portugalskim splendorem. Niesławnej pamięci papież Aleksander VI z rodu Borgiów jednym pociągnięciem pióra podzielił ziemię na dwie strefy wpływów: hiszpańską i portugalską i od tamtej pory łupy z całego świata były mniej lub bardziej pokojowo dzielone pomiędzy te dwa państwa. Bogactwa czterech kontynentów sprawiły, że w królewskiej sali przyjęć panował przepych i zbytek, a syngalescy książęta i hinduscy radżowie prezentowali bezcenne klejnoty na tle skąpanych w złocie dworzan.

Kim, dla porównania, był ubogi cesarz Karol V? Rzecz jasna, królem Hiszpanii, lecz przez większość czasu musiał podróżować po Europie i łagodzić niezliczone waśnie między państwami, którymi rządził tylko nominalnie.

– Zaczynam się przyzwyczajać do tego blichtru – szepnął Rodríguez. – Wielu z tych ludzi zdążyłem już poznać osobiście. Widzisz tamtego księcia? W czarnym, aksamitnym stroju? Pod moim kierunkiem przechodzi ćwiczenia. Cudowny człowiek. – Duchowny się roześmiał. – Bobadilla z pewnością pyszniłby się jak paw, gdyby miał okazję zaznajomić się z niektórymi ludźmi, którym zostałem przedstawiony.

Franciszek nie odpowiedział. Przyjechał zaledwie cztery dni temu, Rodríguez, który podróżował inną trasą, siedział tu od tygodni. Franciszek z trudem znosił upał. O tej porze roku w Lizbonie panował trudny do wytrzymania skwar, było tu znacznie goręcej niż w Rzymie, nie wspominając o świeżej, chłodnej bryzie, która sprawiała mu ulgę w drodze przez ojczyznę. Nie zawitał w starym zamku, gdzie się urodził, nie odwiedził też miejsca spoczynku matki i brata, ani grobowca swojej świętej siostry, przeoryszy. Dom Pedro Mascarenhas, człowiek dobry, lecz niecierpliwy, nieubłaganie popędzał członków wyprawy. Może dobrze, że tak się złożyło. Bliscy Franciszka leżeli pogrzebani na ziemi, lecz żyli w niebie. Lepiej wędrować ku żywym. Poza tym, niech stare marzenia pozostaną pochowane wraz z nimi. Gdyby się ziściły, w najlepszym wypadku zostałby jednym z wielu dworzan, takich jak ci, którzy teraz tłoczyli się wokół niego.

Czemu drogi Simon Rodríguez – podobnie jak brat Bobadilla – nie krył dumy z możliwości poznawania książąt, skoro każdego ranka, podczas mszy, spotykał Boga?

Co za upał! A jak będzie w Indiach?

Lizbona pod wieloma względami stanowiła przedsmak tego, czego powinien oczekiwać. Widział setki czarnych niewolników, sprowadzonych z afrykańskich posiadłości. Miał świadomość, że Portugalia utraciła kwiat swoich synów, którzy wyjechali do odległych krain w poszukiwaniu nieograniczonych możliwości. Część z nich straciła tam życie, część powróciła z duszami wyniszczonymi przez to, co złe w Oriencie lub przez władzę, do której przywykli, rządząc ludami i rasami i nawet nie próbując zrozumieć swych nowych poddanych.

– Dom Pedro Mascarenhas, ambasador nadzwyczajny w Stolicy Apostolskiej, oraz ojcowie Rodríguez i Xavier na audiencję u Ich Wysokości – ogłosił mistrz ceremonii.

Pomaszerowali za ambasodrem, obrzucani uważnymi spojrzeniami ze wszystkich stron. Mascarenhas kroczył lekko jak tancerz.

Ich Królewskie Wysokości, król Joăo oraz królowa Katarzyna przypominali wielkie paczki, owinięte brokatem, jedwabiem i zdobione klejnotami. Zachowywali się przychylnie, mówili cicho i łagodnie. Pomimo swej mizernej portugalszczyzny, Franciszek potrafi ł ich zrozumieć.

Król był zachwycony i bynajmniej tego nie krył. Słyszał mnóstwo dobrego o wielebnych ojcach. Księża takiej mądrości, wiedzy i czystości byli niesłychanie potrzebni na dworze.

– Będziemy zobowiązani, jeśli ojcowie zechcą zostać patres confessores naszych sług – jest ich około stu – i przejmą nadzór nad ich moralnością.

Rodríguez promieniał, lecz Franciszek nie krył zdumienia.

– Wasza Wysokość zamierza skierować nas do Indii, jak sądzę – przypomniał.

– Ach, tak, tak, oczywiście. Przyznam jednak, że to będzie wielka szkoda, bowiem wasza praca jest pilnie potrzebna tu, na miejscu. Tak czy owak, o tej porze roku nie wypływają żadne statki – nie dotarłyby na miejsce. Wiatry w tamtych rejonach bywają niesłychanie niebezpieczne i dlatego nasze jednostki żeglują wyłącznie w określonym czasie. – Król najwyraźniej nie krył dumy ze swej wiedzy marynistycznej. – Statki zawsze wypływają pod koniec marca – uzupełnił. – Jesteśmy pewni, że do tego czasu ojcowie zechcą pomóc nam w najpilniejszych zadaniach. Młodzież naszego kraju jest nam szczególnie droga.

Pod koniec marca! Za niemal dziewięć miesięcy!

Obaj mężczyźni w sutannach złożyli niski ukłon.

– Co mi przypomina – kontynuował monarcha – że życzymy sobie błogosławieństwa dla naszych dzieci. Bóg w swojej łaskawości pozostawił nam tylko dwoje. – Skinął dłonią i do sali wmaszerowały jeszcze dwie paczki z brokatu, jedwabiu i klejnotów, skrywające małą, dwunastoletnią dziewczynkę, infantkę Maríę oraz drobnego, trzyletniego chłopca, na cześć ojca nazwanego Joăo.

Dzieci otrzymały błogosławieństwo, wysłuchały kilku miłych słów i poszły.

– Wielebni ojcowie zamieszkają w pałacu, rzecz jasna – zapowiedział król.

Franciszek zrobił krok przed siebie.

– Za pozwoleniem waszej wysokości – powiedział stanowczo. – Powinniśmy żyć tak, jak nam nakazuje reguła zakonu: w przytułku dla ubogich, żebrząc o codzienny chleb.

Mascarenhas wstrzymał oddech.

– Nikomu nie wolno sprzeciwiać się królowi – wymamrotał. Król jednak się uśmiechnął.

– Mam nadzieję, że mimo wszystko pozwolą nam ojcowie przysyłać żywność z pałacu – zaproponował.

Franciszek się ukłonił.

– Mieszkańcy przytułku ogromnie docenią dobroć Waszej Wysokości – podziękował.

***

Jakiś czas później król oznajmił Rodríguezowi, że zamierza podarować uczonym ojcom z nowego zakonu kolegium w Coimbrze, a także rezydencje w Lizbonie i Évorze. Przepełniony radością Rodríguez napisał list do Ignacego w Rzymie. Wyjaśnił, że portugalski grunt jest wyjątkowo żyzny, a król to cudowny człowiek, który robi co może, by skłonić ich do pozostania i zreformowania całego państwa. Całymi dniami i nocami wysłuchiwali spowiedzi dworzan, tak licznych i tak częstych, że praktycznie brakowało im czasu na wygłaszanie kazań. Poznali wielu młodych mężczyzn, którzy już rozpoczęli ćwiczenia, a część z nich wyraziła wolę przystąpienia do Compañii.

Franciszek sporządził list, utrzymany w podobnym tonie, lecz zawierający szczegółowe i rzeczowe sprawozdanie, w którym starannie ominął wszystko, co mogłoby wskazywać na jego osobiste życzenia i pragnienia. Z listu Rodrígueza przebijała wyraźna wola pozostania w Lizbonie i niechęć do wyjazdu do Indii, chociaż autor nie podkreślił tego jednoznacznie.

Ignacy starannie przemyślał zaistniałą sytuację. Wiedział, że obaj jego synowie są z nim całkowicie szczerzy i żaden z nich nie kłamie. Dostrzegał ogromne korzyści, płynące z pozostawienia co najmniej jednego dobrego człowieka w kraju, którego król darzył Compañię taką życzliwością.

W takiej sytuacji zaproponował kompromis. Rodríguez miał zostać, a Franciszek, o ile było to możliwe bez wzbudzania królewskiego gniewu, powinien pojechać do Indii z Pawłem z Camerino.

Rodríguez, urodzony organizator, z miejsca zabrał się do wprowadzania w życie królewskich pomysłów i poszukiwania odpowiednich, młodych mężczyzn do kolegium w Coimbrze.

***

Podczas odwiedzin w rozmaitych szpitalach w mieście, Franciszek aż trzykrotnie napotkał pewnego frapującego z wyglądu mężczyznę w długiej, szarej szacie, nasuwającej skojarzenia z sutanną. Był to ogromny jegomość o pełnej, pogodnej twarzy, zadartym nosie i niebieskich, dziecinnych oczach. Miał gigantyczne dłonie i stopy; trudno było określić jego wiek. Może skończył dwadzieścia sześć lat, może trzydzieści, albo nawet trzydzieści pięć. Poruszał się między łóżkami w nieco niedźwiedziowaty sposób, zarazem niezgrabnie i miękko. Zwracał na siebie uwagę między innymi tym, że grubymi, niezdarnymi paluchami wyjątkowo delikatnie pielęgnował pacjentów. Za każdym razem, gdy podchodził do łóżka, wydawał z siebie niskie pomruki, zupełnie jak niedźwiedź. Pacjenci najwyraźniej go uwielbiali. W jego głębokim pochrząkiwaniu słyszeli coś, co ich uspokajało i poprawiało samopoczucie, zupełnie jakby mówił: „Wszystko będzie dobrze, zaopiekujemy się tobą, więc przestań się martwić”.

Przy trzecim spotkaniu, Franciszek podszedł do nieznajomego.

– Cieszę się, że pracujesz także tutaj, ojcze… – zagadnął wielkoluda.

Mężczyzna poczerwieniał z zakłopotania.

– Nie jestem księdzem… – wyjaśnił powoli.

– Zatem bracie…

Jego rumieńce się pogłębiły.

– Nie jestem nawet bratem pracującym, ojcze… Zwykły ze mnie człowiek.

– Ale z oddaniem troszczysz się o chorych – zauważył Franciszek.

– Robię, co w mojej mocy – chrząknął olbrzym. – Hmmm… Usiłowałem zostać księdzem… Hmmm…

– Naprawdę? I co?

Potężny mężczyzna powoli pokręcił głową.

– Jestem za głupi – wyznał. – Chodzi o czasowniki…

– Czasowniki?

– Nieregularne. Łacińskie. Z regularnymi miałem mnóstwo kłopotów, ale nieregularne mnie przerosły. – Nadal kręcił głową. – Nie chcieli mnie – dodał ze smutkiem. – Próbowałem. Przepraszam. – Odwrócił się ku starcowi, który potrzebował nowych bandaży na owrzodzoną nogę.

Franciszek patrzył, jak jego nowy znajomy wiąże wąskie pasmo płótna.

– Dobra robota – pochwalił, kiedy niedoszły ksiądz zakończył pracę. – Czy twoja łacina naprawdę była tak fatalna?

Mężczyzna na nowo zaczął kręcić głową.

– Dramatyczna, dobry ojcze. Potrafię powiedzieć Pater noster i Ave Maria, także Glorię i Credo… Ale nawet w Credo zacinam się przy Duchu Świętym, Spiritum Sanctum, Dominem et vivicantum…

– Dominum et vivificantem… – poprawił Franciszek.

– Sam widzisz, ojcze – vificantem. Wiedziałem, że coś pokręciłem.

– Łacina to nie wszystko – zauważył Franciszek łagodnie. – Z pewnością dobrze sobie radzisz w czym innym.

Ogromny mężczyzna uśmiechnął się szeroko lecz nieśmiało.

– Gdzie tam – zaprzeczył. – Nie umiem nic, z wyjątkiem tego, co można zrobić rękami. – Ponownie się zakłopotał. – Ojcowie w kolegium powiadali, że Bóg zapomniał włożyć mi rozum do głowy – wyznał. – Czy to może być prawdą, ojcze?

– Wątpię – oznajmił Franciszek poważnie. – Moim zdaniem Bóg nie zapomina o nikim i niczym. Możliwe jednak, że ojcom coś wyleciało z głowy: zwykłe, chrześcijańskie miłosierdzie.

– Och, nie! – zaprotestował człowiek. – Powiedzieli, że każą mi odejść, bo są miłosierni. Mówili, że tylko traciłbym czas w kolegium. Ich zdaniem nadawałem się tylko do przenoszenia ciężarów. Tak więc poszedłem pomagać w szpitalach. Tutaj potrzeba ludzi, którzy potrafi ą dźwigać ciężary. Podnoszę wszystkich pacjentów przed posłaniem im łóżek.

– Dlaczego wybrałeś pracę w szpitalach? – wypytywał go Franciszek. – Przecież całkiem niezłe pieniądze można zarobić w porcie, gdy wpływają statki.

– Beczki – mruknął mężczyzna pogardliwie. – Skrzynie. Pacjenci są ludźmi. Lubię ludzi.

Franciszek się uśmiechnął.

– Jak się nazywasz?

– Mansilhas – padła odpowiedź. – Franciszek Mansilhas.

– Też mam na imię Franciszek. Franciszek Xavier.

– Zatem mamy wyjątkowo wspaniałego patrona – uradował się Mansilhas, a na jego ogromnej twarzy wykwitł uśmiech. – Święty Franciszek z Asyżu. Podobno potrafi ł rozmawiać z ptakami. Co za człowiek! I z wilkiem – rozmawiał też z wilkiem. Coś podobnego! – Nagle jego oblicze pochmurniało. – Powinienem bardziej oddawać mu cześć – mruknął.

– Według mnie jest z ciebie ogromnie zadowolony – ocenił Franciszek i odszedł.

Wkrótce dowiedział się więcej o dobrodusznym olbrzymie. Mansilhas faktycznie usiłował studiować, by zostać księdzem, ale po upływie zaledwie kilku tygodni wyrzucono go z kolegium. Spróbował sił w innej szkole, z takim samym rezultatem. Najwięcej trudności sprawiała mu łacina, lecz kiepsko sobie radził również z innymi przedmiotami. Nauczyciel filozofi i dał za wygraną po drugich zajęciach. Mansilhas tylko siedział i patrzył w niego wielkimi oczami jak u wołu. W pewnej chwili spytał: „Czy znajomość tego wszystkiego jest konieczna? Wolałbym raczej nauczyć się na pamięć tego, co powiedział Nasz Pan”.

Podczas następnego spotkania, Franciszek zapytał go wprost, czy ma ochotę wybrać się z nim do Indii.

Mansilhas zrobił wielkie oczy.

– Indie… – powtórzył. – Stamtąd pochodzą ci brązowi ludzie, z głowami zawiniętymi w bandaże, obwieszeni kamieniami na ubraniach?

– Tak – przyznał Franciszek. – Są jednak także tacy, którzy nie mają żadnych kamieni. To biedacy, jak ci tutaj, w szpitalu. Na dodatek są poganami. Jadę tam, by zawieźć im Pana Boga. Pomożesz mi?

– Świętemu Franciszkowi pewnie by się to spodobało… – Mansilhas mocno zmarszczył brwi. – Ale co miałbym robić? Nie mam rozumu. Nie wiem, co mówić.

– Spróbuję trochę cię poduczyć – zaproponował Franciszek. – Jeśli będziesz uważnie słuchał i włożysz w naukę trochę serca, może za kilka lat zrobimy z ciebie księdza.

Oczy Mansilhasa zalśniły.

– To byłby cud! – wykrzyknął przepełniony radością. – Taki, jak rozmawianie z ptakami.

***

Na początku marca Franciszek poznał nowego gubernatora Goi, który na pokładzie tego samego statku wyruszał do Indii, aby objąć tam przyznane mu stanowisko.

Dom Martim Affonso de Sousa był poczciwym, dobrodusznym człowiekiem, który od dwudziestu lat pełnił służbę na terytoriach kolonialnych.

– A jakże, ojcze, byłem już w Indiach – oznajmił. – Podobnie jak w Brazylii. To dopiero prawdziwe życie: życie w naturze. Każdy może siedzieć w Lizbonie i poprawiać aksamitne poduszki. Taka podróż, jak nasza, nie przypomina tkwienia w klasztorze i uczenia chłopców katechizmu, chociaż chłopcom na pokładzie nie zaszkodziłaby odrobina katechizmu. Będzie mi miło, jeśli o to zadbasz, ojcze. Bardzo miło.

Franciszek zapewnił, że nigdy nie traktował wyjazdu jak wakacyjnej przygody.

– Czy kiedykolwiek byłeś na pokładzie statku, ojcze? – zapytał gubernator. – Nie? Zatem czeka cię kilka nieprzyjemnych niespodzianek. Płyniemy dużą jednostką – Santiago ma niemal pięćset ton wyporności – ale to i tak niewiele. Pamiętaj, że każdy musi zabrać własną żywność i dopilnować, by nikt jej nie ukradł. W równikowym skwarze większość jedzenia się psuje. Chleb zielenieje i legną się w nim wołki. Często sobie myślę, że czart stworzył wołki. Wybacz, ojcze, ale nie wyobrażam sobie, by te okropne owady były dziełem Boga. Muszę staranniej dobierać słowa. Jego Wysokość zwraca na to wyjątkową uwagę. Nie dopuszcza mocnych słów nawet na pokładzie statku. Także w tej kwestii liczę na twoją pomoc, ojcze. Jesteś benedyktynem?

Franciszek wyjaśnił, że należy do nowo stworzonego zakonu, a podstawowym celem jego wyjazdu jest krzewienie wiary.

Gubernator pokiwał głową.

– Doskonale, doskonale – powtórzył. – Na południe od Indii leży wyspa, zwana Cejlonem. Nie znajdziesz tam muzułmanów ani żydów, tylko pogan, a król to rozsądny człowiek. Zbierzesz tam obfite żniwo. Przyszło mi do głowy, ojcze, że właściwie nie powinieneś kłopotać się jedzeniem. Sam o nie zadbam, wystarczy dla ciebie i dla twoich towarzyszy. Będziesz jadał przy moim stole. Czy ktoś już powiedział ci, co powinieneś zabrać? Jakie ubrania i inne przedmioty?

Franciszek wyjaśnił, że król poprosił go o spotkanie się z jedną z ważnych osobistości dworu, Conde de Castanheira.

– Bardzo dobrze – pochwalił gubernator. – On będzie wszystko wiedział. Conde jest szlachetnym i wykwintnym człowiekiem. Zawsze podróżuje w wielkim stylu – kiedy podróżuje. Wkrótce z pewnością będziemy mieli okazję częściej się spotykać, ojcze…

Franciszek pomyślał, że jego nowy znajomy jest wyjątkowo życzliwy. Miał szczęście, że gubernator był wcześniej w Indiach. Dzięki temu mógł przekazać duchownemu mnóstwo bezcennych rad i wyjaśnić sporo wątpliwości, które spędzały Franciszkowi sen z powiek. Poznał wszystkie typy chrześcijan, od niepoprawnych grzeszników po ludzi pełnych wszelkich cnót. Co jednak będzie musiał zrobić, jeśli ci niewierni rozumują zupełnie inaczej niż on, odczuwają w odmienny sposób? Jaką taktykę obrać, by się z nimi porozumieć? Napisał w tej sprawie do ojca Ignacego, ale nie otrzymał odpowiedzi. Nie powinien był tego robić: ostatecznie, ojciec Ignacy miał styczność wyłącznie z muzułmanami, nie z poganami. Franciszek czuł, że miał szczęście, spotykając człowieka na wysokim stanowisku, z wieloletnim doświadczeniem, któremu mógł zadawać najrozmaitsze pytania, który rozwieje wszelkie jego wątpliwości.

Franciszek nie wiedział, że Dom Martim Affonso de Sousa, podobnie jak większość Portugalczyków, miał okazję poznać Hindusów tylko w dwóch okolicznościach: kiedy ich atakował i zabijał oraz wtedy, gdy kłaniali mu się w pas i wysłuchiwali jego rozkazów.

Odwiedziny Franciszka u szlachetnego Conde’a de Castanheira przebiegły odmiennie, niż jego rozmowa z gubernatorem de Sousą.

Castanheira pełnił funkcję marszałka na królewskim dworze, był niebywale elegancki, dostojnie ubrany i wyperfumowany kosztownymi zapachami. W jego mowie słychać było afektację, typową dla dworskich elegantów.

– Jestem zachwycony, mogąc cię poznać, wielebny ojcze – zapiał marszałek. – Szczerze zachwycony. Jego Królewska Wysokość napisał do mnie w twoim imieniu, oto list. Odczytam ci go. „Conde, przyjacielu…” Jego Wysokość jest doprawdy, zbyt łaskawy i wyrozumiały, zwracając się do mnie w taki sposób. Przenigdy nie ośmieliłbym się mówić o tym fakcie, lecz w tym wypadku mam obowiązek odczytać list in extenso, czyż nie? „Conde, przyjacielu, jak wiesz, Mestre Franciszek oraz Micer Paweł, klerycy z zakonu świętego Piotra – to nowy zakon, jak rozumiem, ojcze?

– Nasz zakon powstał niedawno – potwierdził Franciszek, nie wiedząc, czy poprawiać królewski błąd, czy nie. Postanowił wstrzymać się z uwagami. Ostatecznie, król nie miał obowiązku znać nazwę zakonu, który formalnie jeszcze nie istniał.

– Och, cudownie – zawołał Conde z egzaltacją. – Wybornie. „…klerycy z zakonu świętego Piotra, jadą w tym roku do Indii. Z całej mocy polecam ich Twojej uwadze i oczekuję, że wydasz wszelkie stosowne rozkazy, związane z ich zaokrętowaniem i przychylnym przyjęciem na statku. Dopilnuj, by obydwaj otrzymali dwa komplety ubrań, jeden na podróż, jeden do użytku w Indiach. Udostępnij im także książki, których zażądają i potrzebują, jak również przekaż wskazówki, odnośnie do zaopatrzenia w lekarstwa i wszystko inne, co potrzebne w podróży”. Jak widzisz, Jego Wysokość pomyślał praktycznie o wszystkim.

– Jego Wysokość jest niebywale życzliwy – potwierdził Franciszek szczerze.

– Masz dobrego moço de camara, jak mniemam? – zapytał Conde.

– Tylko tego, który najbardziej mi odpowiada – wyjaśnił Franciszek z uśmiechem. – Siebie.

Conde odwzajemnił uśmiech, lecz było jasne, że nie jest zadowolony.

– Zdecydowanie musisz mieć lokaja w przyzwoitej liberii – oświadczył. Przemawiał tonem matki, która usiłuje przekonać syna do jedzenia nożem i widelcem, nie palcami. – Osobiście tego dopilnuję – dodał.

– Na miłość Boską – westchnął Franciszek błagalnie. – Senhor Conde, oszczędź mi tego kłopotu.

Elegancki dostojnik z desperacją wzniósł ręce.

– Lokaj to kłopot! – zawołał. – Przecież to konieczność! Skoro jednak tak uważasz, ojcze, nie będę cię… kłopotał. Dostaniesz zwykłego służącego.

– Nie będę miał żadnego służącego – oznajmił Franciszek niezłomnie.

Conde odsunął krzesło.

– Drogi ojcze, to wykluczone. Może nie zdajesz sobie sprawy, jak my, mieszkańcy Portugalii, podchodzimy do tego typu spraw. Podczas podróży nie możesz wykonywać ręcznie wszystkich niezbędnych czynności. W ten sposób ogromnie podkopałbyś wiarygodność i autorytet w oczach współpasażerów.

– Ależ…

– Pasażerów, których duchowość będziesz rozwijał! Mam dreszcze na samą myśl o tym, co mogliby poczuć, widząc, jak pierzesz swoje ubranie przy burcie lub gotujesz posiłki. Cokolwiek powiesz, jesteś księdzem, nie kucharzem i obieżyświatem.

Franciszek wyraźnie się wyprostował.

– Senhor Conde – przemówił ostro. – Właśnie tego typu wiarygodność i autorytet, które masz na myśli, doprowadziły Kościół i jego prałatów do obecnej, trudnej sytuacji. Dobrym sposobem wyjścia z niej jest pranie własnych ubrań i gotowanie sobie jedzenia. Nikt nie musi na to patrzeć. Poza tym można jednocześnie dbać o rozwój ludzkich dusz.

Conde de Castanheira od dzieciństwa nie słyszał reprymendy. Z trudem udawało mu się złapać oddech.

Zanim doszedł do siebie, Franciszek złożył uprzejmy ukłon i wyszedł z pokoju.

Na ulicy, przepełnionej zwykłymi, prostymi zapachami cebuli, czosnku, wina i potu, złość Franciszka powoli się ulotniła. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Cieszył się, że nie wspomniał o liście w prawej kieszeni nędznej, połatanej sutanny, ani w rozmowie z wysoko urodzonym Conde z Castanheira, ani podczas audiencji u dobrego króla Joăo, który być może i tak o nim wiedział. Nigdy nie wiadomo, jakimi informacjami dysponują królowie.

List, spisany na bardzo sztywnym pergaminie, dotarł właśnie z Rzymu, wraz z kilkoma linijkami, skreślonymi przez ojca Ignacego.

Dla ścisłości, nie był to zwykły list, tylko bulla, papieska bulla, mianująca ojca Franciszka Xaviera: „Nuncjuszem apostolskim na wyspach Morza Czerwonego, Zatoki Perskiej i Oceanu Indyjskiego, a także w prowincjach i miastach Indii po tej stronie Gangesu, na cyplu zwanym Przylądkiem Dobrej Nadziei i za nim”. W przesyłce znajdował się także osobisty list od papieża do „książąt i władców”.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.