Rozniecić ogień. Rozdział dziesiąty

Doktor Cosmas de Saraiva był nieco podpity, kiedy wchodził na pokład Santiago, a kompletnie pijany, gdy statek majestatycznie sunął Tagiem.

– To najlepsza metoda na pokonanie choroby lokomocyjnej – wyjaśnił ojcu Xavierowi. – Mogę tylko radzić, byś poszedł za moim przykładem, ojcze.

Franciszek z niesmakiem popatrzył na grubego mężczyznę o czarnej brodzie. Milczał.

Lekarz się uśmiechnął.

– Nigdy dotąd nie pływałeś, racja?

– Nie.

– Tak podejrzewałem. – Lekarz nadal się uśmiechał. – Daję ci dwa dni. Nie, powiedzmy: tydzień. Potem przyjdziesz prosić o poradę, a raczej przyślesz kogoś po mnie. Na morzu, ojcze, nogi nie uginają się za sprawą alkoholu.

Franciszek zacisnął usta. Trafił do zupełnie nieznanego sobie świata, świata samego w sobie. Przebywał na maleńkiej wyspie, pływającej i zatłoczonej. Na dodatek wyłącznie przez mężczyzn, o ile zauważył.

– Zdaje się, że na pokładzie nie ma kobiet – zauważył swobodnie.

– Powinieneś się z tego cieszyć, ojcze – oznajmił lekarz. – Gdyby były, musiałbyś od rana do wieczora wysłuchiwać spowiedzi. Teraz jest dostatecznie źle, tak uważam. Na tego typu statkach nigdy nie pojawiają się kobiety i wszyscy są zadowoleni: władze, załoga i pasażerowie. Członkowie załogi cieszą się, bo mogą wyrwać się od żon. Pasażerowie do Indii bez wyjątku zamierzają się wzbogacić, a ktoś, kto jeszcze poszukuje bogactw nie oczekuje, by senhoritas obdarowywały go swymi wdziękami. Na dodatek władze nie wspierają wyjazdów żonatych mężczyzn do Indii. Niech tam biorą ślub – jeśli mają ochotę. Niektórzy tak czynią. Nawet wielu. Polityka, ojcze. Rozpowszechnianie portugalskiej krwi. W trakcie tego procesu dochodzi do jej wymieszania, ale to nieuniknione, prawda?

Franciszek zmarszczył brwi. Nie miał pewności, czy lekarz usiłuje go zszokować, czy też jest zbyt pijany, aby rozumieć, co mówi.

– Słyszałem o tobie, ojcze – ciągnął doktor. – Zasiądziesz przy kapitańskim stole, wraz z gubernatorem i jego świtą. Poznałeś już nowego gubernatora, ojcze?

– Owszem.

– Szczęściarz. Pięć lat temu świetnie sobie poradził w Brazylii, teraz został wicekrólem Goi. Będzie miał z tego średni dochód rzędu pół miliona sztuk złota. Tak, tak. Indie. Nieprawdopodobnie bogata kraina. Worek ze skarbami. Sprzedaje się stanowiska, miejsca pracy, tytuły, wszystko. Zbiera się podatki. W domu nikt nie zadaje kłopotliwych pytań, pod warunkiem, że dostarczasz odpowiednio wysoką sumę. De Sousa zna swój fach. Jedyny problem polega na tym, by bezpiecznie wrócić do domu ze wszystkim, co się zgromadziło. Santiago to dobra jednostka – trzeci raz płynę na jej pokładzie. Tym razem przewozi wicekróla. Z tym, że morze nie ma szacunku dla dostojników…

– Także morze jest Bożym sługą – zauważył Franciszek cicho. Lekarz wzruszył ramionami.

– Osobliwy z niego sługa – mruknął. – Kapryśny, chciwy, zmienny…

– Nie gorszy od nas – podkreślił Franciszek.

– Jeszcze go nie znasz, ojcze. Spotkałem ludzi tak zepsutych, że za sztukę srebra, za kielich wina zabiliby własną matkę. Żaden z nich nie był jednak tak okrutny, jak morze. Na domiar złego, budzi ono w ludziach najgorsze instynkty… – Zaśmiał się krótko. – Lepiej dam spokój tym opowieściom, bo pomyślisz, że chcę cię przerazić.

– Nie przestraszyłeś mnie – zapewnił Franciszek z uśmiechem.

Lekarz ponownie się roześmiał.

– Zapamiętaj, co powiedziałem. Za kilka dni będziesz miał wszystkiego dość. Wtedy zjawisz się u mnie. Miłego dnia, ojcze.

Odszedł nieco sztywnym, ale całkiem stabilnym krokiem.

Franciszek odetchnął głęboko. Powietrze wydało mu się świeższe, kiedy ten pijak przestał je zatruwać oddechem.

Piękny, kwietniowy dzień roztaczał swój urok wszędzie dookoła. Także on był podarunkiem od Boga, oznaką Bożej łaskawości. Franciszek wyruszał do Indii tego samego dnia, w którym po raz pierwszy nabrał w płuca powietrza trzydzieści pięć lat temu. Ogarnęła go złość, gdy przełożono wypłynięcie statku, pierwotnie przewidziane na ostatni tydzień marca. Decyzję podjęto zapewne ze względu na sztorm, szalejący w Zatoce Biskajskiej. Wówczas dał się ponieść irytacji, gdyż cały czas miał w pamięci słowa ojca Ignacego: „Jedź i roznieć ogień”. Najchętniej dałby się wystrzelić z gigantycznego łuku, wycelowanego w Indie. Bóg jednak robił wszystko we własnym, najodpowiedniejszym tempie, i dlatego Santiago ruszył w podróż w dniu urodzin Franciszka.

Duchowny patrzył na setki mężczyzn zgromadzonych na pokładzie, chaotyczną gromadę żołnierzy, marynarzy, kupców, dostojników, awanturników i służących. Wśród podróżnych niejeden miał kryminalną przeszłość. Przez wiele najbliższych miesięcy ci ludzie będą jego trzódką, złożoną z niemal siedmiuset dusz. Tak wyglądał początek.

Wielki statek niespiesznie sunął w dół rzeki, a jego takielunek malował łagodne cienie na pokładzie. Z cumujących na lewo i prawo statków dobiegały radosne okrzyki. Galeony, galeasy i galery, karaki, karawele i kromstery, hojery, slupy, zabie, kantery, kabotażowce witały dużego brata, który wyruszał w podróż nad podróżami, ku ziemi złota i niewolników, kamieni szlachetnych i kobiet o migdałowych oczach. Do kraju, w którym nieprzeliczone miliony ludzi nie miały pojęcia o narodzinach, śmierci i zmartwychwstaniu Pańskim.

Z fortu przy ujściu Tagu padł armatni wystrzał.

Działo nazywano szczęśliwym. Cienka smużka niebieskawego dymu uniosła się nad ujściem zatoki, przysłaniając potężną wieżę Belém, klasztor, kościół i wszystko inne.

Nagle w tłumie wybuchło zamieszanie. Jak na zawołanie, zgromadzeni się rozstąpili i ustawili wokół dwóch mężczyzn. Wśród okrzyków i śmiechów Franciszek usłyszał szczęknięcie stali. Momentalnie pognał ku zbiegowisku z taką energią, że wszyscy się rozstąpili.

Dwóch potężnie zbudowanych mężczyzn biło się na trzydziestocentymetrowe noże.

Franciszek wpadł pomiędzy osiłków i chwycił ich uzbrojone pięści. Popatrzyli na niego wzrokiem żądnym krwi, pełni nienawiści i wściekłości.

– Jak się nazywasz? – spytał jednego z nich. Mówił łagodnym tonem, ale uścisk miał żelazny.

– Oliveira, ojcze – sapnął indagowany.

– A ty?

– Ortao, do usług, ojcze.

– Wyruszyłeś do Indii. Po co?

Oliveira uśmiechnął się nieśmiało.

– Ależ ojcze, przecież po to, by zbić fortunę, jeśli podołam.

Chrząknięcie, które dobiegło z otwartych ust Ortao, potwierdziło, że i on ma takie plany na przyszłość.

– A najlepszym sposobem na osiągnięcie tego celu jest poderżnięcie sobie nawzajem gardeł pierwszego dnia podróży, czy tak? – spytał Franciszek, cały czas zaciskając palce na dłoniach krewkich podróżników.

– Ale ojcze, on powiedział, że jestem…

– Mniejsza z tym, jakich słów użył. Dlaczego powiedział to, co cię uraziło?

– Bo mnie popchnął – wykrzyknął Ortao z wściekłością. – Celowo mnie pchnął tak mocno, że niemal wypadłem za burtę i…

– Wcale nie, ja…

– Stójcie nieruchomo – przykazał Franciszek i jeszcze bardziej zacisnął dłonie, aby uniemożliwić mężczyznom oswobodzenie się z uścisku i ponowne rzucenie się sobie nawzajem do gardeł. – Jeśli dalej będziecie pokazywali, jak niewiele macie rozumu, dowiedziecie swej głupoty i nie zbijecie majątku nawet, jeżeli brylanty i rubiny będą się walać u waszych stóp. To, co pozbawione rozsądku, jest nie tylko głupotą, lecz również grzechem przeciwko Bogu. Pogódźcie się natychmiast. Podajcie sobie dłonie… Uściśnijcie dłonie, mówię! Teraz lepiej. Pójdziecie ze mną, wysłucham waszej spowiedzi.

Puścił obu zatrzymanych i energicznie ruszył na pokład rufówki, mniej zatłoczony niż pozostałe części statku. Podążyli za nim powoli. Najwyraźniej nie wątpił, że pójdą, bo nawet nie odwrócił głowy.

Doktor Cosmas de Saraiva z oddali obserwował cały incydent. W dłoni trzymał na wpół opróżniony kielich, a po jego ustach błąkał się uśmiech rozbawienia.

***

– Osobliwe to maniery przy stole, na mą wiarę – burknął Senhor Diego Pereira. – Nie wiem, czy Wasza Ekscelencja zwrócił uwagę, ale przed chwilą byłem świadkiem, jak zakonnik, czy też inny duchowny, wstawał od stołu z większością obiadu zawiniętą w serwetę.

Wicekról zaśmiał się wyrozumiale.

– Musisz mu to wybaczyć, Senhor Pereira. Słyszałem, że tak samo zachował się podczas bankietu u króla.

– Czyżby poprzysiągł jadać na osobności?

– Nie, po prostu niezwykle upodobał sobie motłoch na dziobówce. Dokarmia biedotę przy każdej sposobności – a jak widzisz, jest mistrzem w wypatrywaniu sposobności. To dobry człowiek.

Pereira opróżnił kielich i otarł wąsy.

– Tak czy owak żałuję, że waszej ekscelencji nie towarzyszy staranniej dobrany duchowny. Ten dobry ojciec prawie wcale nie zabiera głosu, a jego dwaj kompani…Ojciec Paweł z Camerino jest niewiele lepszy, ten jegomość zaś, który z wyglądu przypomina ogromnego elefasa, nie został nawet księdzem. Przyznał się do tego, gdy go spytałem.

Dom Martim Affonso de Sousa posłał kupcowi zagadkowe spojrzenie.

– Przykro mi, Senhor Pereira, że towarzystwo przy moim stole ci nie odpowiada.

Kark kupca ponad gigantyczną krezą nagle poczerwieniał niczym indycze korale.

– Nie ma większego zaszczytu od możliwości zasiadania przy stole wicekróla – wybełkotał pospiesznie. – Z pewnością jednak towarzystwo Waszej Ekscelencji powinno się składać z duchowych doradców wyższych rangą od paru mnichów albo zakonników. Krążyły pogłoski, że nuncjusz apostolski we własnej osobie będzie podróżował na pokładzie Santiago…

– Nuncjuszem apostolskim jest ojciec Franciszek Xavier – wyjaśnił wicekról i przez chwilę rozkoszował się wrażeniem, jakie jego słowa wywarły na wszystkich biesiadnikach.

– Ojciec Święty najwyraźniej musi być w trudnej sytuacji finansowej – westchnął Pereira. – Nie może nawet odpowiednio wyposażyć swojego nuncjusza, ani też zapewnić mu służby godnej jego rangi. To smutne, że musiało do tego dojść.

Dom Martim pogłaskał brodę, starannie przyozdobioną drobnymi perełkami.

– Nie jestem pewien – oświadczył po namyśle. – Możesz mieć rację, Senhor Pereira, ale nie mam pewności. Prosiłbym tylko o nie wykorzystywanie informacji, które właśnie ci przekazałem. Jego Wysokość okazał mi zaufanie, dzieląc się ze mną tą wiadomością, lecz ojciec Franciszek najwyraźniej pragnie pozostać ojcem Franciszkiem, przynajmniej na czas trwania rejsu.

– Rozumiem, rozumiem… – Senhor Pereira energicznie pokiwał głową. – Nuncjusz apostolski podróżuje incognito, podobnie jak to dawniej miał w zwyczaju kalif Harun ar-Raszid.

– Wstyd, Senhor Pereira. Nie godzi się porównywać dobrego, bogobojnego człowieka z niewiernym – nawet jeśli jest to kalif niewiernych. – Wicekról wychylił kielich.

– Mea culpa. – Kupiec skłonił głowę. – Rzeczywiście, nie powinienem był tego mówić.

– Incognito – powtórzył wicekról powoli. – Przynajmniej trafnie dobrałeś słowo. Incognito. Stanowiska, które piastuję, nie można uzyskać bez pewnej wiedzy o ludziach, o ich mocnych i słabych stronach, o ich osobowości. Powiem wam, przyjaciele, że nowy nuncjusz pozostaje dla mnie zagadką, której nie potrafię rozwikłać. Nie, błagam, nie każcie mi domyślać się jej treści. Gdybym ją zrozumiał, poznałbym również odpowiedź.

***

– Jeden, dwa, trzy… cztery… – liczył Mansilhas, potrząsając ogromnym palcem w powietrzu. – A gdzie piąty?

– Co robisz? – zainteresował się Franciszek.

– Rzecz jasna, liczę nasze statki i jednego mi brakuje. Na początku płynęliśmy pięcioma, a teraz zostaliśmy na czterech, zgadza się? Jeden, dwa, trzy, cztery.

– Zapomniałeś o naszym statku, tym, którym podróżujemy – przypomniał Franciszek i uśmiechnął się niepewnie.

Mansilhas otworzył usta.

– Racja – przyznał zaskoczony. – Chwała Bogu. Zatem wszystkie statki są bezpieczne.

Franciszek wcisnął solidnie napełnioną jedzeniem serwetę w wielkie ręce przyjaciela.

– Zanieś to starcowi ze złamaną nogą – polecił. – Powiedz mu, że dostanie jeszcze trochę wina. Gdzie jest ojciec Paweł?

– Nadal w konfesjonale, ojcze.

– Dobrze. Ruszaj.

Mansilhas odszedł sztywnym krokiem. Nadal nie znał Kredo na tyle dobrze, by wyrecytować je bez popełnienia kilku błędów, jąkania się i dukania. Na szczęście podróż dopiero się rozpoczęła.

Franciszek popatrzył na zachodzące słońce. Nadszedł czas na wieczorną modlitwę.

Poszedł w kierunku rufówki, po drodze mijając kilka ognisk, otoczonych przez grupki mężczyzn, którzy przyrządzali kolację. Późno się zabierali do jedzenia, więc zapewne byli słabsi od innych pasażerów i musieli czekać, aż wszyscy pozostali skończą jeść. Duchowny postanowił na razie zostawić ich w spokoju.

Wspiął się po drabinie na rufówkę. Żagle czterech statków, sunących za Santiago zdawały się rozkwitać na powierzchni oceanu niczym niespotykane, morskie kwiaty, białe, żółte i złociste w promieniach znikającego za horyzontem słońca. Pięć statków – tylko tyle Portugalia ekspediowała przez cały rok i często tylko dwa lub trzy z nich docierały na miejsce przeznaczenia. Dobrze jednak było widzieć inne jednostki. Bez nich, Santiago byłby samotnym, małym światkiem w bezkresie błękitu i szarości oceanu.

Franciszek otrząsnął się z rozmyślań.

Przez moment modlił się w milczeniu, bez świadków, aby biedacy przy ogniskach mieli czas na zjedzenie skromnych kolacji. Potem podniósł rękę i płynnym ruchem wykonał znak krzyża. W powietrzu zabrzmiał jego dźwięczny głos:

– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti…

Dziesięć, dwadzieścia, pięćdziesiąt głów obróciło się ku niemu i tyle samo rąk nakreśliło znak krzyża. Przeżegnali się wspólnie pasażerowie i członkowie załogi, a Franciszek przystąpił do recytowania Litanii Loretańskiej, która kończyła dzień na każdym statku królewskiej floty indyjskiej.

– Panie zmiłuj się nad nami…

– Panie zmiłuj się nad nami… – odpowiedzieli wierni.

– Chryste zmiłuj się nad nami…

– Chryste zmiłuj się nad nami…

Ludzie skierowali na niego wzrok lub podeszli bliżej, z dziobówki, pokładu rufówki, drugiego, trzeciego i czwartego pokładu, ze złożonymi dłońmi, wzniesionymi twarzami.

– Święta Maryjo…

– Módl się za nami.

– Święta Boża Rodzicielko…

– Módl się za nami.

– Święta Panno nad pannami…

– Módl się za nami.

Kupcy i dostojnicy, awanturnicy i rzezimieszki, oficerowie w brokatowych kubrakach, marynarze ze złotymi kolczykami, zwisającymi z jednego ucha, dżentelmeni z orszaku wicekróla, z dłońmi złożonymi na rękojeściach mieczy, wreszcie wicekról we własnej osobie, samotna postać w czarnym aksamicie, nieruchoma na progu kajuty.

– Matko nieskalana…

– Módl się za nami.

– Matko najczystsza…

– Módl się za nami.

Wielu z nich rzadko kiedy lub nigdy nie okazałoby litości wrogowi. Wielu nie nosiło czystości w sercu i nie znało cnotliwości. Przynajmniej jednak mieli świadomość własnych ułomności. Przynajmniej wiedzieli, że brak im miłosierdzia, że powinni uczynić pierwszy kroku ku dostrzeżeniu cudzych potrzeb. Przynajmniej wiedzieli, że w niebie czuwa nad nimi duchowa matka. Uwielbiali ją i chwalili.

– Matko dobrej rady…

– Módl się za nami.

Cały statek pogrążył się w modlitwie. Inwokacje zdawały się wypełniać jego żagle, nieść go swą mocą przez bezkresny błękit, tworzyć żywy ornament na niebieskiej szacie Madonny.

***

Błękitna szata zniknęła. Statek chwiejnie tańczył po górach i dolinach, które nagle wypełniły krajobraz. Wzniesienia piętrzyły się i zapadały, a ich grzbiety pokrywała zdradziecka, pienista szarość.

Pozostałe cztery statki znikły. Nie zachodziła jednak potrzeba, by Capitana, statek flagowy, strzelał ostrzegawczo. Dowódca wydawał taki rozkaz, kiedy któraś jednostka znikała z pola widzenia, lecz tym razem nie zachodziło niebezpieczeństwo, że jakiś śmiały korsarz z Wybrzeża Berberyjskiego nagle zaatakuje marudera. Nawet gdyby okręt piracki podpłynął dostatecznie blisko, przy takim morzu żadną miarą nie mógłby dokonać abordażu, a strzelanie do napastnika równałoby się marnotrawieniu cennej amunicji.

Franciszek chorował, a wraz z nim ojciec Paweł i Mansilhas, którego gwałtowny powiew wiatru strącił z drabiny. Potężny mężczyzna nie krył irytacji.

– Nie jestem pewien, czy człowiek powinien pływać statkiem po morzu – jęczał i rozcierał sobie ogromnego guza na głowie. – Gdyby Bóg oczekiwał od nas, że wyruszymy na ocean, wygładziłby go i uspokoił, jak ziemię.

Ojciec Paweł miał ochotę przypomnieć mu o istnieniu trzęsień ziemi, lecz zabrakło mu sił na dyskusję. Franciszek na czworakach przyniósł dzban wody, lecz ani on, ani jego towarzysze nie dali rady wypić choćby kropli. Przez iluminator widzieli nieskończoną nawałę fal wielkich jak góry, roztańczonych, wirujących, które nagle się zapadały w doliny pełne migotliwej piany, a zaraz potem znowu wybrzuszały na oszałamiające wysokości. Cały świat zdawał się poddawać szaleństwu. Statek, druga arka, trzykrotnie frunął do nieba i spadał w czeluście piekielne, zanim zdążyło się odmówić Ojcze nasz. Drżał jak istota ludzka, trzeszczały i skrzypiały grube bale, z których zbito kadłub, a ocean niezmordowanie atakował. Przepierzenie u boku Franciszka uniosło się i zmieniło w sufit. Ten ostatni zapadł się i stał podłogą. Prycza Franciszka dała nura i nagle poszybowała w górę z taką mocą, że rozbolały go wszystkie kości. Nie istniał rytm, symetria, ani porządek tych piekielnych podrygów; podróżnicy mieli wrażenie, że nawet ich oddech jest wciągany przez wir, rozrywany na dwoje i niemal tłumiony.

Nie tylko nowicjusze, także stare wilki morskie nabrali przekonania, że koniec jest już bliski. Ludzie na przemian klęli i wznosili modlitwy, a ich głosy były zagłuszane przez wrzaski rannych, przygniatanych przez spadające belki, kufry i beczki, wcześniej spętane sznurami, a teraz uwolnione przez sztorm.

Franciszek centymetr po centymetrze poczołgał się na pomoc mężczyźnie, którego nogi zmiażdżyła pokaźna skrzynia. Gdy wreszcie dotarł na miejsce ujrzał, że nieszczęśnik ma rozbitą głowę i nic mu już nie pomoże. Z jego twarzy odpłynęła krew, oddech stał się chrapliwy. Dogorywał młody człowiek, jeden z wielu, którzy wyruszyli na Wschód w poszukiwaniu bogactw. Na kilka chwil odzyskał świadomość i zdążył poprosić o rozgrzeszenie, którego Franciszek mu udzielił. Nie mógł jednak ofiarować mu Wiatyku, ani namaścić świętymi olejami ostatniego namaszczenia. Wichura z szatańską siłą uniemożliwiła mu wykonanie ostatniej posługi, a wiatr wył z ponurą satysfakcją.

Krzyki ludzi, pragnących się wyspowiadać, dobiegały ze wszystkich miejsc na statku, a Franciszek pełzał na czworakach od jednego człowieka do drugiego. Jeszcze dwukrotnie musiał na zawsze zamykać oczy ofiarom nawałnicy.

Sztorm trwał przez całą noc, a potem jeszcze przez dwanaście dni i nocy. Rozpalanie ognia wewnątrz statku było surowo zakazane, a rozniecanie ognisk na pokładzie nie wchodziło w grę. Nawet ci, którzy byli w stanie coś przełknąć, musieli zadowolić się zimnymi posiłkami: soloną rybą, sucharami, wodą.

Spadająca beczka przygniotła i zabiła niejakiego da Silvę, który znajdował się w odległości zaledwie trzech kroków od skulonego ojca Pawła oraz Mansilhasa. Mężczyzna, notoryczny pijak, zginął na miejscu. Zmówili modlitwę za jego duszę, a następnie Mansilhas, nie zważając na obolałą głowę, zajął się owijaniem ciała w całun.

– Zabiła go beczka kanaryjskiego wina – wyjaśnił Franciszkowi. – Mówił mi, że wielokrotnie go ostrzegano, że prędzej czy później wino doprowadzi go do zguby. Drwił sobie, a teraz Bóg zażartował z niego.

Franciszek otworzył usta, żeby ostro upomnieć towarzysza, ale powstrzymał się od komentarza. W ustach każdego innego człowieka takie słowa zabrzmiałyby niemal świętokradczo, lecz Mansilhas był całkowicie niezdolny do świętokradztwa.

Kilka razy widział, jak pokładowy lekarz zajmuje się chorymi i rannymi. Doktor de Saraiva najwyraźniej był odporny na potworne kołysanie statku, chociaż on również musiał pełzać na czworakach od jednego pacjenta do drugiego. Niewykluczone, że znowu był pijany. Nie istniała możliwość stwierdzenia tego jednoznacznie, gdyż ruchy statku były tak silne, że nikt nie mógł samodzielnie stanąć na dwóch nogach. Wyglądało na to, że lekarz zaleca tylko dwa rodzaje kuracji: upuszczanie krwi oraz przeczyszczenie. Obie formy leczenia przeprowadzał z niezwykłą pieczołowitością.

Trzynastego dnia po południu burza ucichła.

Całe zapasy drewna na pokładzie przemokły i nadal nie dawało się rozpalić ognia. Cała załoga i wszyscy pasażerowie padali z głodu. Na każdym kroku wybuchały awantury i kilka razy osobista straż wicekróla – tuzin mężczyzn uzbrojonych po zęby – musiała interweniować z mieczami i halabardami.

Kiedy pierwsze kawałki drewna wyschły już dostatecznie, silniejsi pasażerowie rzucili się na gotowane jedzenie niczym wygłodniałe tygrysy. Jeden niemal zabił Franciszka, który spokojnie podszedł po trochę ciepłej strawy dla chorych i najuboższych.

Kapitan rozkazał zakuć hultaja w łańcuchy, ale Franciszek żarliwie poprosił, by go wypuścić. Dowódca przychyli się do prośby duchownego, „pod warunkiem, że niegodziwiec poniesie taką karę, jaką wyznaczy mu dobry ojciec”. Ksiądz postanowił, że winowajca przez tydzień powstrzyma się od jedzenia gorących posiłków, a należne sobie porcje osobiście zaniesie biednym.

Wkrótce wyszło na jaw, że pięciu mężczyzn skorzystało z ogólnego zamieszania podczas sztormu i ukradło kosztowności innych pasażerów. Kapitan zwołał posiedzenie sądu, wysłuchał zeznań świadków i skazał każdego z piątki złodziei na sto batów. Franciszek na próżno błagał o litość dla przestępców. Kapitan pozostał nieugięty.

– Ojcze, statek bez dyscypliny jest stracony – wyjaśnił. – Moim zadaniem jest pilnowanie porządku na pokładzie. Muszę cię prosić, byś podczas podróży powstrzymał się od składania tego typu próśb.

Czterech łotrów przetrwało. Piąty zmarł w nocy, z Franciszkiem u boku. Kilka dni później królewska flota indyjska wpłynęła w Rejon Śmierci.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.