Rozniecić ogień. Rozdział dwunasty

Przez pewien czas wszystko wskazywało na to, że Franciszek nie wyzdrowieje.

Ojciec Paweł oraz Mansilhas kilka razy dziennie chodzili do pomieszczeń, zajmowanych przez lekarza, aby dowiadywać się o stan zdrowia chorego. Za każdym razem lekarz wzruszał ramionami i oświadczał, że niczego nie może obiecać – poza tym, że przyśle posłańca, jeśli nastąpi wyraźne pogorszenie się stanu chorego.

Spoza cienkiego, bambusowego przepierzenia od czasu do czasu dobiegał ich głos Franciszka, bełkoczącego coś niezrozumiale.

Kiedyś obaj weszli do jego pokoju.

– To mu nie zaszkodzi, ale i nie pomoże – zapewnił lekarz. – Jest w stanie delirium.

– Zepsute – odezwał się Franciszek. – Jak wolisz, Magdaleno, nie musisz tego jeść. Mniejsza z tym, mniejsza z tym, dam sobie radę.

– Widzicie? – powiedział. – Możecie mówić, jeśli macie ochotę. I tak was nie usłyszy. Stracił świadomość.

– Zupełnie nie rozumiem, czemu Bóg na to pozwala – mruknął ojciec Paweł cicho.

Franciszek nagle usiadł na łóżku.

– Czyżbyś usiłował oceniać, na co Bóg powinien pozwalać, a na co nie? – warknął ostro. – Jak to, powinieneś mieć więcej rozumu.

Zauważyli, że ani na moment nie otworzył zaciśniętych oczu. W następnej chwili ponownie opadł na plecy.

– Rozniećcie ogień – wybełkotał. – Wszędzie rozniećcie ogień.

– Od dwóch dni i dwóch nocy tak się zachowuje – westchnął de Saraiva. – Nawet nie mogę mu zrobić okładu z lodu. Przeklęta wyspa! Nie chcę mu już upuszczać krwi, i tak stracił jej zbyt dużo.

– Maurowie są przegrani, nic z nimi nie zrobię, Magdaleno – wyjaśnił Franciszek pokornie. – Niech inni przyjadą, jeśli chcesz, oni wszyscy.

– Biedny ojciec Franciszek – powiedział Mansilhas. W jego oczach rozbłysły łzy i pociekły mu po policzkach.

– Nie ma powodu, by żywić do mnie współczucie dlatego, że jestem biedny – zapewnił Franciszek całkiem wyraźnie. – Pan pobłogosławił biednych. – Ponownie zaczął mamrotać. – Nie wolno zapominać starego łotrzyka… Nie wolno zapominać starego łotrzyka…

– Tak określał pewnego starego marynarza na pokładzie statku – wytłumaczył Mansilhas. – Nazywał się Misopoulos. Był Grekiem. Zmarł dwa dni przed naszym przybyciem tutaj.

De Saraiva pokręcił głową.

– Nie potrafi ę go zrozumieć. Rzecz w tym, że jest nieprzytomny. Z całą pewnością utracił świadomość. Wygaduje niedorzeczności, lecz za każdym razem, gdy wspomina o Bogu lub o sprawach związanych z Bogiem, przemawia wyjątkowo trzeźwo.

– U większości ludzi jest dokładnie na odwrót – zauważył Mansilhas.

– A niektórzy nigdy nie mówią trzeźwo – podsumował lekarz nieuprzejmie.

***

Dwa dni później stało się jasne, że Franciszek najgorsze ma już za sobą. Po dalszych trzech dniach postanowił wrócić do obowiązków. Doktor nie posiadał się z oburzenia. Kiedy wszystkie perswazje i apele okazały się nieskuteczne, oświadczył, że ksiądz jest jego więźniem, zamknął go w pokoju, a klucz zabierał ze sobą, kiedy szedł na obchód do szpitala.

Pierwszego dnia był górą, lecz następnego zakonnik wyciął otwór w ścianie i uciekł. Pomaszerował prosto do szpitala. Widząc go tam, de Saraiva wpadł w szał, ale był na tyle rozsądny, by zauważyć, że praca wcale nie osłabia Franciszka, przeciwnie, dodaje mu sił.

Ksiądz miał tyle zajęć na Mozambiku, że minęły trzy miesiące zanim znalazł czas na wysłanie sprawozdania ojcu Ignacemu.

***

Nowy wicekról Jego Wysokości króla Portugalii, Dom Martim Affonso de Sousa, miał znacznie mniej obowiązków. Konieczność spędzenia pełnych ośmiu miesięcy na zapomnianej przez Boga wyspie Mozambik była w jego opinii najgorszym, co mogło mu się przytrafić. Przygnębiała go strata tak długiego czasu, który wolałby przeznaczyć choćby na przeorganizowanie sposobu zarządzania kolonią Goa. Rzecz jasna, bezczynność oznaczała opóźnienie oraz znaczne straty finansowe. Życie na Mozambiku okazało się nieznośnie nudne. Władzę sprawował „gubernator”; choć ten tytuł brzmiał śmiesznie w odniesieniu do kapitana setki ludzi, Dom Affonso był człowiekiem, który upierał się przy jego stosowaniu. „Pałac gubernatora” był niewiele lepszy niż kurnik, ale na wyspie nie istniał bardziej wystawny budynek. Można by oczekiwać, że gubernator pozostawi go do dyspozycji wicekróla, uwięzionego na wyspie w wyniku zbiegu nieprzewidzianych okoliczności. Rzecz jasna, de Sousa odrzuciłby propozycję zamieszkania w tak mizernym domu, ale przeklęty kapitan powinien był ją najpierw złożyć.

W zaistniałych okolicznościach, de Sousa nadal mieszkał na Santiago, aż wreszcie, po kilku tygodniach, jego marynarze wznieśli dom dla niego i jego orszaku. Na wyspie brakowało mu rozrywek. Nie było też ładnych kobiet – no, może z paroma wyjątkami. Dopóki przebywał na tak ciasnej wysepce, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich, musiał zachowywać się stosunkowo dyskretnie. Młodsi oficerowie – a jakże – nawet nie próbowali być dyskretni. W ich gronie znajdował się Dom Alvaro d’Ataide da Gama, niech Bóg wzgardzi jego zgniłą duszą, najmłodszy brat poprzednika nowego wicekróla, Dom Edevama da Gamy, o którym wiadomo było powszechnie, że całą swoją kadencję spędził na rabowaniu ludzi na prawo i lewo, a teraz dostał jeszcze osiem ponadplanowych miesięcy na kontynuowanie kradzieży.

Bambusowa chatynka zamiast pałacu w Goi. Żadnych kobiet – no, praktycznie żadnych. Rzecz jasna, brak wieści z domu i ani jednej wiadomości z Indii.

Jak można się było spodziewać, Jego Ekscelencja nuncjusz apostolski doskonale się czuł, mogąc pielęgnować chorych, ucząc dzieci katechizmu, wygłaszając kazania w kościele i ogólnie urabiając się po łokcie. Miał tyle zajęć, że prawie należało mu zazdrościć. Prawie… Niezwykły był z niego człowiek, z pewnością zasługiwał na miano najbardziej osobliwego spośród wszystkich nuncjuszy apostolskich. Kogoś takiego warto byłoby mieć po swojej stronie, kiedy na horyzoncie pojawią się kłopoty. Rzecz jasna, po dotarciu do Goi wicekról zamierzał korzystać z życia, podobnie jak jego poprzednik… ale to jego sprawa. Tymczasem uznał, że w jego interesie jest pomagać duchownemu na wszelkie możliwe sposoby, nawet jeśli trzeba spełnić tysiąc i jedną prośbę księdza: tuzin dodatkowych łóżek w szpitalu, lekarstwa, wino, żywność, pozwolenie na budowę szkoły dla mieszanych dzieci, od których roiło się na całej wyspie. Skąd się one brały, te dzieci? „Gubernator” – absurdalny tytuł – kierował zaledwie setką mężczyzn.

Jego Ekscelencja ojciec Franciszek miał szansę przekształcić Mozambik w idealną kolonię i zdecydowanie dobrze sobie radził na tym polu.

Jego Ekscelencji wicekrólowi pozostało tylko picie, gra w kości i plotkowanie. Rozrywki te należały do nader przyjemnych, pod warunkiem, że istniały jeszcze inne. Mozambik nie miał jednak nic więcej do zaoferowania – no, może prawie nic więcej – przez osiem długich miesięcy.

Tak wyglądała sytuacja i w takim nastroju pozostawał Dom Martim Affonso de Sousa, kiedy otrzymał doniesienie, że w kierunku wyspy płynie statek.

Statek? Teraz? W lutym? Dwa miesiące przed początkiem pory południowo-zachodniego monsunu? Na dodatek nie jednostka przybrzeżna, nie feluka, lecz trójmasztowiec z prawdziwego zdarzenia?

Wicekról zarządził powszechny alarm. Nikłe, wyjątkowo nikłe było prawdopodobieństwo, że nadpływał turecki korsarz, chociaż te diabły zdawały się wszechobecne. Zresztą, dobrze by się zastanowił przez zaatakowaniem pięciu dobrze uzbrojonych statków królewskiej floty indyjskiej, nawet jeśli stały na kotwicy. Wicekról nie zamierzał jednak ryzykować.

Na czterech z pięciu jednostek wytoczono działa, a na pokładach zgromadzono amunicję. Nie miało sensu powtarzanie tego samego na Santiago, zacumowanym w głębi portu. Armat jednostki nie dało by się ustawić pod odpowiednim kątem i wycelować w nieznany statek.

Wkrótce z San Pedro nadeszła wiadomość, że przybysz jest z portugalskich stoczni, a zaraz potem przekazano informację, że do Mozambiku zbliżał się Coulam.

Wieści były znacznie bardziej interesujące niż pogłoski o szalonym tureckim korsarzu. Coulam należał do statków kupieckich, na dodatek niezbyt dużych. Stacjonował w Goi. Co go mogło tutaj sprowadzić o tej porze roku?

***

Coulam nie mógł wpłynąć do portu, zajętego przez pięć dużych jednostek, dlatego zarzucił kotwicę na pełnym morzu, wykonując przy tym sporo skomplikowanych manewrów.

Dom Martim Affonso de Sousa czekał na raport od kapitana Coulama, z pewnością świadomego już, że na Mozambiku zatrzymał się wicekról. Niewykluczone, że nowo przybyły dowódca wiedział o tym jeszcze przed opuszczeniem Goi.

Dobrą godzinę po przypłynięciu Coulama, zjawiła się łódź z dwoma mozambickimi wioślarzami oraz pasażerem, dżentelmenem w eleganckim ubraniu, który energicznie gestykulował i od czasu do czasu oglądał się za siebie, jakby uciekał i oczekiwał, że jego prześladowcy zjawią się lada moment.

– Niech ten człowiek wejdzie na pokład i zbliży się do mnie – rozkazał Dom Martim.

Kilka minut później witał się uniżenie i nieskrywaną ulgą. Przedstawił się jako Dom Suárez de Mello. Zgadza się, Coulam płynął z Goi. Kapitanem był Luiz Méndez de Vasconcellos. Nie, nie wiedział, czemu kapitan jeszcze nie przybył, aby pokłonić się wicekrólowi, ale miał pewne podejrzenia. Czy mógłby porozmawiać z Jego Ekscelencją na osobności?

Dom Martim spojrzał ostro na mężczyznę. Nie był to typ człowieka skorego do sięgania po sztylet lub pistolet chyba, że miałby gwarancję bezpiecznej ucieczki. Wcale nie wyglądał na uzbrojonego, a tymczasem Dom Martim miał miecz i dwa pistolety pod ręką. Skinął twierdząco głową.

– Wasza Ekscelencjo – przemówił Dom Suárez, kiedy tylko zamknęły się drzwi za ostatnim mężczyzną z otoczenia wicekróla. – Przybywam oddać ci przysługę największą z możliwych.

– Niebywale obiecujący początek – mruknął Dom Martim sceptycznie. – Zamieniam się w słuch.

– Byłym wicekrólem Goi jest człowiek, którego nie nazwałbym swoim przyjacielem – ciągnął Suárez de Mello. – Nie mógłbym go zaliczyć do przyjaciół z tego względu, że jest wrogiem wszystkich uczciwych ludzi na Goi, a za swoje czyny niemal na pewno zostanie aresztowany natychmiast po powrocie do Lizbony, jeśli nie wcześniej.

– Ważkie oskarżenia – ocenił Dom Martim, starannie dobierając słowa. – Takie rzeczy się zdarzają, lecz zwykle niesłychanie trudno poprzeć je dowodami.

– Wasza Ekscelencjo, zawiązano spisek przeciwko twojej osobie – kontynuował Suárez, nie zniechęcony powątpiewaniem w głosie rozmówcy. – Pewne sprawy mają zostać wyciszone zanim dotrzesz do Goi. Wszyscy wiedzą, że nie opuścisz tej wyspy przed nastaniem pory południowo-zachodniego monsunu, zatem winowajcy mają jeszcze sporo czasu. Mogą uczynić wiele niedobrego, a przede wszystkim usunąć najbardziej niebezpiecznych świadków. Dom Estevam da Gama uważa, że kiedy to się stanie, nikt nie będzie miał śmiałości występować przeciwko niemu. Wierzy, że nazwisko jego zmarłego ojca ochroni go przed oskarżeniami, których zasadności nie da się dowieść.

– Dom Vasco da Gama był wybitnym człowiekiem i wielkim Portugalczykiem – zauważył wicekról ostrożnie. – Niestety, synowie wielkich ojców nie zawsze biorą z nich przykład. Wspomniałem jednak o dowodach…

– Dowodami są listy napisane ręką samego Dom Estevama da Gamy, przeznaczone dla jego młodszego brata, Dom Alvaro d’Ataide’a da Gamy, obecnie pasażera na jednym z twoich statków, Wasza Ekscelencjo – odparł Suárez de Mello stanowczo. – Wiem to na pewno. Kapitan Coulama nie przybył cię powitać być może dlatego, że najpierw zamierza bezpiecznie dostarczyć te listy do rąk adresata, Dom Alvaro d’Ataidego. Tego nie wiem na pewno, lecz tak uważam.

Dłonie wicekróla drgnęły. Z najwyższym trudem ukrywał napięcie.

– Dom Suárezie, jeśli mnie okłamujesz…

Elegancko ubrany mężczyzna uśmiechnął się szeroko.

– Statki mają reje, a na pokładzie nie brakuje lin – zauważył. – Cenię swoją szyję, bo nie mam drugiej.

Nazwisko Suárez de Mello obiło się Dom Martimowi o uszy. Człowiek, z którym rozmawiał, słynął z bogactwa i braku skrupułów.

– Czy kapitan Luiz Méndez de Vasconcellos uczestniczy w tym… spisku, Dom Suárezie?

– Tak, Wasza Ekscelencjo. Za dostarczenie tych listów otrzymał pięć tysięcy sztuk złota.

– Dom Suárezie, jesteś niebywale dobrze poinformowany…

Mężczyzna ponownie się uśmiechnął.

– Nie ośmieliłbym się przychodzić do Waszej Ekscelencji z tego typu historią, gdybym zawczasu nie sprawdził jej prawdziwości – zapewnił.

– Jeżeli twoje słowa znajdą potwierdzenie w rzeczywistości, nie ominie cię hojna nagroda – zapowiedział wicekról.

Dom Suárez nie przestawał się uśmiechać.

– O nic nie proszę – oświadczył. – Zależy mi wyłącznie na utrzymaniu przywilejów, należnych mojemu przedsiębiorstwu. Dom Estevam zamierza mnie z nich ograbić.

– Nie zostaniesz ograbiony, Dom Suárezie – mruknął dostojnik i zawołał służbę.

Jego ludzie błyskawicznie wpadli do pomieszczenia. Było jasne, że również brali pod uwagę możliwość napaści na wicekróla i zamierzali go bronić.

– Dom Marcello – przemówił Dom Martim. – Chcę, byś zebrał trzydziestu mężczyzn i wszedł z nimi na pokład Coulama. Aresztujesz kapitana – Dom Luiza Méndeza de Vasconcellosa – i tymczasowo obejmiesz dowodzenie statkiem. Dom Luiz zostanie przetransportowany tutaj, w razie konieczności z użyciem siły. Jego kajuta będzie bardzo starannie przeszukana. Zabezpieczysz każdy skrawek papieru, który tam znajdziesz. Chcę je mieć wszystkie. Coulam w żadnym razie nie może opuścić portu.

Dom Suárez odchrząknął.

– Dom Luiz mógł zejść ze statku – zwrócił uwagę. – Niewykluczone, że…

– Jestem świadomy wszelkich ewentualności, Dom Suárezie – przerwał mu arystokrata. – Dom Henrique, udasz się na pokład San Pedro. Przekażesz kapitanowi moje pozdrowienia i powtórzysz mu, że ma umożliwić ci aresztowanie lub wykonanie innych czynności prawnych na pokładzie swojej jednostki. Niech wyznaczy dziesięciu ludzi, nad którymi obejmiesz dowodzenie. Z taką strażą aresztujesz Dom Alvaro d’Ataide’a da Gamę, przeszukasz jego kajutę, zgromadzisz wszystkie znajdujące się tam papiery oraz ich skrawki i przyniesiesz je do mnie. Gdybyś na pokładzie San Pedro zastał kapitana Dom Luiza Mendéza de Vasconcellosa z Coulama, aresztujesz go również i przyprowadzisz tutaj. Więźniom nie udzielaj żadnych wyjaśnień z wyjątkiem tego, że wykonujesz moje rozkazy. Panowie, do dzieła.

***

– Od trzech dni przebywają w odosobnieniu – mruknął de Saraiva dyskretnie. – Podobno wicekról od rana do wieczora siedzi w kajucie, przegląda stertę dokumentów i dyskutuje z doradcami oraz Pereivą, najbogatszym kupcem na Santiago. Mówi się, że bezustannie kipi wściekłością. Na pokładzie statku ludzie boją się oddychać.

– Co takiego się stało? – zdziwił się Franciszek i potrząsnął głową.

De Saraiva wybuchnął śmiechem.

– To, co zawsze – wyjaśnił rozbawiony. – Najbrudniejsze zajęcie na świecie: polityka. Każdy nowy gubernator chce zabłysnąć na urzędzie i za jedną z najważniejszych spraw uważa udowodnienie, że jego poprzednik fatalnie sobie radził. Jeśli po pewnym czasie musi odejść i pozostawia kraj w byle jakim stanie, zawsze może powiedzieć, że na początku jego urzędowania było jeszcze gorzej. To podstawa sukcesu politycznego.

– Dom Martin był dla mnie wyjątkowo dobry pod każdym względem i nigdy nie zauważyłem, by był takim człowiekiem, jakiego opisujesz, doktorze. Nie wyobrażam sobie…

– To jasne, że sobie nie wyobrażasz, ojcze – zauważył de Saraiva dobrotliwie. – Jesteś bodaj ostatnią osobą, która mogłaby to sobie wyobrazić. Tak to jednak jest, uwierz mi na słowo. Tak na marginesie, Dom Estevam z pewnością nie miał specjalnych zahamowań podczas pełnienia swoich obowiązków. Nie rozumiem tylko, w jaki sposób doszło do przecieku. Chodzą słuchy, że Dom Estevam napisał listy do młodszego brata, w których opisał, co zrobił, a wicekról je przechwycił. Zatem ktoś musiał mu o nich powiedzieć. To zdarzenie samo w sobie nie byłoby szczególnie dziwne, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto jest gotów odgrywać rolę Judasza. Wszystko jednak rozegrało się zdumiewająco szybko. Ledwie Coulam przypłynął na wyspę, a już aresztowano d’Ataide’a oraz Vasconcellosa.

– Ogromnie się cieszę, że nie jestem dostojnikiem – westchnął Franciszek. – A co z chorym spod ósemki? Lepiej się dziś miewa?

– A jakże. To dość zaskakujące. Wczoraj udzieliłeś mu Wiatyku, prawda?

– Zgadza się – potwierdził Franciszek. – Chorzy często po tym zdrowieją.

Lekarz potarł brodę.

– Zastanawiam się…

– Nad czym?

Mężczyzna sprawiał wrażenie zakłopotanego.

– Może do zabrzmi jak bełkot szaleńca, ojcze, ale czasami przychodzi mi do głowy, że istnieje pewna… współzależność między umysłem i ciałem. Kiedy wyspowiada się jakiegoś nieszczęśnika, nabiera on pewności siebie, prawda? Spływa na niego nowa odwaga. Nie czuje, że wszystko stracone. Przeciwnie. Gdyby to uczucie mogło tchnąć świeżą siłę w organizm, dopomóc mu w walce z chorobą… Ech, pewnie wymyślam bzdury. Zaraz, a kogo tutaj mamy?

Do pokoju wszedł jeden z sekretarzy wicekróla, elegancko ubrany, z mieczem u boku. Taki widok należał w szpitalu do rzadkości.

– Ojcze Franciszku – oznajmił, składając niski ukłon. – Jego Ekscelencja wicekról pragnie cię widzieć na pokładzie Coulama.

– Coulama? – powtórzył Franciszek zdumiony. – Z pewnością masz na myśli Santiago, panie.

– Nie, ojcze, chodzi mi o Coulama. Jego Ekscelencja chce, byś zabrał ze sobą rzeczy osobiste. Dzisiaj po południu Coulam wyrusza w drogę do Indii.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.