Rozniecić ogień. Rozdział drugi

Pierre’a Favre’a jak zwykle obudziło przenikliwe bicie uczelnianego dzwonu o czwartej nad ranem, a Franciszek Xavier jak zwykle w najlepsze spał dalej.

Pierre cieszył się, że noc dobiegła końca, przynajmniej dla niego. Na dworze panowały jeszcze nieprzeniknione ciemności i słychać było dudnienie deszczu o okno.

Od niedawna źle sypiał i choć doskonale znał tego przyczynę, nie chciał jej dopuścić do świadomości. Był zaniepokojony, a powód jego poruszenia spał na sienniku obok i ciężko oddychał przez nieco opuchnięte usta. Franciszek znowu wychodził. Innymi słowy, jego służący, Miguel Landivar, pożyczył od kogoś pieniądze. Człowiek ten dysponował wrodzoną umiejętnością zdobywania funduszów dla pana, który niezmiennie przeznaczał je na jeden i ten sam cel. Dziwne, że człowiek o niebywale silnym charakterze, dla którego godność i szlachetność tak wiele znaczyły, pozostawał pod tak wyraźnym wpływem służącego. Być może jednak nie chodziło o wpływ Landivara, tylko profesora Garcíi. Tajemnicą poliszynela było to, że García zabierał niektórych studentów na nocne eskapady. Odźwierny, hojnie przekupiony, nie puszczał pary z ust, lecz studenci ochoczo przechwalali się swoimi wyczynami.

Czy takie życie naprawdę dostarczało tyle radości? A jeśli tak – czy był głupcem, nie czerpiąc z niego garściami?

Jako dwunastolatek, Pierre Favre złożył śluby dożywotniej czystości. Uczynił to z własnej woli, w małej górskiej kapliczce. Czy naprawdę musiał ich dotrzymywać? Przecież była to tylko przysięga dziecka, które nie miało pojęcia o świecie.

Niewiele wiedział wtedy o świecie, ale całkiem sporo o Bogu. Kto wie, może więcej niż teraz, po długotrwałej nauce.

Zapalił świecę.

– Franciszku, obudź się.

Franciszek gwałtownie usiadł na materacu.

– Zabierzcie ją – polecił ze złością. – Nie chcę jej więcej widzieć.

– O czym ty mówisz? Dzwonił dzwon…

– Dzwon? – Franciszek ziewnął. – Następny dzień, tak? Wspomnienia poprzedniego nadal przygniatają mi czaszkę. – Zerwał się na równe nogi i przeciągnął. – Szczęściarz z ciebie, Pierre. Długo spałeś. García pokazał nam nowy lokal. Właściwie wszystkie są takie same. Chyba muszę spasować. Dzisiaj wtorek, zgadza się? Na Île-aux-vaches odbędą się zawody w skoku wzwyż, a ja mam za sobą tylko dwie godziny snu. Niech licho porwie tego Garcíę. Zobaczysz, w tych zawodach nie mam szans.

Przystąpił do porannej toalety, rozchlapując wodę na wszystkie strony.

– Czy… czy miałeś dobre towarzystwo? – spytał Pierre i zastanowił się: Dlaczego muszę o to pytać przyjaciela? Czemu chcę poznać całą historię, którą mógłby opowiedzieć? Dlatego, że wysłuchiwanie opowieści o tym, o czym nie mogę myśleć, sprawia mi upiorną przyjemność. Samo pytanie to pierwszy krok ku…

– García może to nazywać dobrym towarzystwem – prychnął Franciszek krótko. – Nie ma nic do stracenia.

– Jak to? (Po co go wypytuję? Dlaczego?)

– Od pewnego czasu nosi za długie rękawy, zauważyłeś? Podejrzałem, co ukrywa. Ma francuską chorobę, Pierre. Kiłę. Okropnie kiepsko to wygląda. Na jednej z kobiet zauważyłem świeży wrzód. – Gwałtownie potrząsnął głową. – Równie dobrze ja sam… Poczułem taką odrazę, że za dużo wypiłem. Pierre, jeśli nie wygram w dzisiejszych zawodach, już nigdy nie pójdę z Garcíą.

– Mam nadzieję, że przegrasz – oznajmił Pierre porywczo.

Franciszek przestał się wycierać, popatrzył uważnie na przyjaciela i wybuchnął śmiechem.

– Nie wszyscy możemy być tacy święci jak ty, Pierre.

– Święci… – powtórzył Pierre Favre i rozpłakał się, ku całkowitej konsternacji Franciszka.

***

Ten dzień był fatalny od początku do końca. Franciszek zwyciężył w zawodach w skoku wzwyż, ale tylko dlatego, że nie przyszedł jego najgroźniejszy konkurent, długonogi Anglik. Franciszek skakał znacznie poniżej możliwości.

– Do naszego pokoju dokwaterowali dwóch studentów! – poinformował go Pierre szeptem, gdy Franciszek powrócił na popołudniowe wykłady.

– Dwóch! Nasz pokój jest dwuosobowy, czterech ludzi się tam nie zmieści. Mamy spać jeden na drugim? To szaleństwo!

W tej samej chwili do sali wszedł nauczyciel, więc zamilkli.

Natychmiast po zakończeniu wykładu, Franciszek ponownie zaatakował przyjaciela.

– Kto to taki? – spytał. – Znamy ich? Hiszpanie?

– Tak, Hiszpanie.

– To już nie najgorzej. Kim są?

– Jeden to Juan de Peña…

– Da się przeżyć. Pochodzi z przyzwoitej rodziny. A drugi?

Pierre zamrugał oczami.

– Powiedziano mi… że to ten, który przeniósł się z Montaigu.

– Nic nie wiem o nikim, kto przenosi się z Montaigu. Kto to taki? Nie znasz jego nazwiska?

– Nie. Ale go widziałem. Podobnie jak ty, kilka miesięcy temu. Może nawet przed rokiem. Pamiętasz żebraka z osłem?

– Niemożliwe! Jak to się stało? Co się dzieje z Saint Barbe? Ten obszarpany strach na wróble? Matko Przenajświętsza, tego już za wiele. Nie chcę go widzieć w swoim pokoju.

– Dobrze wiesz, że nic na to nie poradzisz – zmitygował go Pierre Favre. – Zresztą, to całkiem miły jegomość, naprawdę.

***

Miły jegomość został przedstawiony Franciszkowi wieczorem tego samego dnia przez rektora kolegium, Diega de Gouveę we własnej osobie.

– Iñigo de Loyola – oznajmił Gouvea – jest twoim ziomkiem. Potrzebuje wsparcia naukowego, zwłaszcza w kwestii filozofii arystotelesowskiej. Ufam, że w wolnej chwili poświęcisz nieco czasu na jego dokształcanie.

Na szczęście wyszedł, zanim Franciszek zdążył odpowiedzieć.

Franciszek ze źle skrywaną pogardą popatrzył na bladego, łysiejącego człowieczka.

– Przykro mi, że narobiłem ci tyle kłopotów, Franciszku – przemówił Iñigo de Loyola łagodnie. – Postaram się, byś był zadowolony.

Franciszek był jednak zbyt wściekły, aby zwracać uwagę na powagę i kurtuazję słów starszego mężczyzny.

– Rektor dokonał błędnego wyboru – oświadczył. – Jestem najgorszym nauczycielem na świecie. Powinien był przekazać cię pod opiekę dobrego uczonego, takiego jak tu obecny Pierre Favre. Z pewnością będzie sobie radził lepiej ode mnie. Spróbujesz, Pierre, prawda? A teraz żegnam, na mnie pora. – Wyszedł chichocząc.

– Don Iñigo, nie przejmuj się nim – Pierre Favre pocieszył dobrodusznie nowego kolegę. – Niekiedy bywa w gorącej wodzie kąpany, ale ma dobre serce. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie rozwieję twoje wątpliwości.

– Bardzo miło mi to słyszeć – odparł starszy mężczyzna pokornie. – Pozostaję do twojej dyspozycji.

Później, kiedy Franciszek spotkał się sam na sam z Pierrem, postanowił przeprosić go na swój sposób.

– Wybacz, Pierre, ale najzwyczajniej nie mogłem stawić temu czoła – wyznał. – Poza tym sam powiedziałeś, że to miły jegomość. Tak więc pomyślałem: ty się lepiej do tego nadajesz. Osobiście nie przepadam za naszym nowym współlokatorem. Jest w nim coś niezdrowego.

– On jest żądny wiedzy – zauważył Pierre. – Widziałeś jego oczy?

– Co takiego dostrzegłeś w jego oczach?

– Są piękne. Ten człowiek jest niesłychanie skromny i bardzo łagodny. Zważywszy, że prawie mógłby być moim lub twoim ojcem…

– Nie, dziękuję – odparł Franciszek wstrząśnięty i dodał uszczypliwie: – Powinien być mi wdzięczny. Sprawiłem mu nowego osła.

***

– Jest Don Iñigo? – spytał student Bobadilla.

– Tak – odparł Franciszek. – Wrócił godzinę temu.

– Doskonale. Mamy dziś piękny dzień!

– Czemu? – chciał wiedzieć Franciszek, ale student Bobadilla nie słyszał: gnał po schodach, skacząc po trzy stopnie naraz.

Miguel Landivar zbliżył się eleganckim, kocim krokiem.

– Panie…

– Co się stało?

– Profesor García mówi, że dzisiaj w nocy znowu wychodzi.

– Beze mnie – mruknął Franciszek ponuro.

– Przepraszam, że tym razem nie potrafiłem zdobyć pieniędzy – ciągnął Landivar. – Profesor kazał powtórzyć, że to nie jest problemem, bo tym razem uważa siebie za gospodarza.

– Czy jest Don Iñigo de Loyola? – spytał student Salmerón z entuzjazmem.

– Tak – potwierdził Franciszek. Student Salmerón uśmiechnął się od ucha do ucha i wbiegł po schodach na górę.

– Nie chcę wychodzić z Garcíą – oświadczył Franciszek ze znużeniem.

– Jestem niewyspany.

– Ależ panie, profesor García mówi…

– Tak, Don Iñigo jest u siebie – burknął Franciszek, zanim student Laynez zdołał otworzyć usta.

Laynez wyszczerzył zęby w pogodnym uśmiechu.

– Nareszcie wiem, co takiego studiujesz, Franciszku – wykrzyknął. – Czytanie w myślach to nie lada sztuka. Do zobaczenia.

– Ten człowiek to Żyd – zauważył Landivar z pogardą.

– W jego żyłach chyba rzeczywiście płynie odrobina krwi żydowskiej – przyznał Franciszek i skinął twierdząco głową. – Poza tym to najinteligentniejszy student, jakiego znam. Zupełnie nie pojmuję, czemu…

– Profesor García mówi…

– Przestań wreszcie powoływać się na Garcíę! Powiedziałem wyraźnie: nie chcę iść i moja decyzja jest nieodwołalna. Jak przy takim trybie życia mam zdać te przeklęte egzaminy? Muszę wreszcie wziąć się do pracy.

– Profesor Gracía mówi, że bez najmniejszego trudu zdasz wszystkie egzaminy, panie. Chodzą pogłoski, że szykuje się dla ciebie profesura w kolegium Dormans-Beauvais…

Franciszek uniósł wzrok.

– Miguel, jesteś nieoceniony, a twoje informacje bezcenne – pochwalił służącego. – Powinieneś mieć uszy wielkie jak słoń. Mimo wszystko, odrobina pracy z pewnością nikomu nie zaszkodzi.

– Zupełnie jak biedny Seńor Favre. – Landivar pokiwał głową i zaprezentował olśniewająco białe zęby. – W kółko praca, praca, praca… Jest łasy na pracę, podobnie jak wszyscy uczniowie świętego żebraka…

Franciszek zmarszczył brwi.

– Uczniowie! Jesteś o krok od bluźnierstwa, ty stary łotrze.

– Niech Bóg broni! – zaprotestował Landivar, cały czas uśmiechnięty od ucha do ucha. – Powiedzenie prawdy żadną miarą nie może być uznane za bluźnierstwo. Uczniowie siadają wokół świętego żebraka i pochłaniają każde jego słowo. Dwa razy w miesiącu idą wraz z nim do spowiedzi i przyjmują Komunię…

– To, o czym mówisz, nie jest zdrowe. – Franciszek potrząsnął głową z dezaprobatą.

– Gdybyś pytał mnie o opinię, panie, to moim zdaniem wygląda to trochę podejrzanie – ocenił Landivar.

– Twoim zdaniem oni się popisują?

– Powiem tyle, że moje wielkie uszy słyszały pewne opowieści o świętym żebraku. Otóż miał on przejścia z Inkwizycją.

– Dobry Boże! Zatem…

– Dwukrotnie, choć zdaniem niektórych nawet trzy razy. W Salamance trafi ł do więzienia za głoszenie herezji.

– Co? – wykrzyknął Franciszek. – Skazano go na karę więzienia? Zatem był winny, prawda?

Landivar wzruszył ramionami.

– Nie jestem teologiem, skąd mam wiedzieć – mruknął. W jego głosie zadźwięczała nuta zakłopotania, która nie umknęła Franciszkowi.

– Mów, Miguelu – zażądał. – Był winny, czy nie?

– Gdyby naprawdę był winny, gdyby słusznie postawiono mu najpoważniejsze zarzuty, może nie byłby teraz tutaj – przyznał Miguel. – Niemniej jego nauki są bardzo podejrzane.

– Przy tym niemożliwym człowieku wszystko jest możliwe – ocenił Franciszek.

– To nie wszystko – ciągnął Landivar. – Ukrywa coś w chlebaku: książkę, którą sam napisał.

Franciszek wybuchnął śmiechem.

– Książkę! – chichotał. – On! Jego łacina jest zbyt kulawa. Przyznaję, ten człowiek dużo nad sobą pracuje, lecz powinieneś był go posłuchać, kiedy przybył. Nawet Pierre Favre kręcił głową. A teraz mówisz, że napisał książkę!

– I nikomu jej nie pokazuje – dodał Landivar.

– Czego zatem dotyczy? Jak myślisz? – Franciszek nie krył ciekawości. – Traktat o magii?

– Sam nie wiem – wyznał Landivar.

– Pierre Favre nie wplątałby się w takie sprawy – oświadczył Franciszek i zmarszczył brwi. – Absurd, Miguelu. Ten człowiek jest chory, zdziwaczały, wszystko jedno jaki, ale na tym koniec. Zresztą, cały czas mówi o religii, zupełnie jakby ktoś mu za to płacił.

– Tacy są najgorsi – podsumował Landivar posępnie.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.