Rozniecić ogień. Rozdział czwarty

W sali chorych klasztoru klarysek w Gandíi dwie zakonnice leżały jedna obok drugiej. Pierwszą z nich była matka Agnes, kobieta sześćdziesięciopięcioletnia, wysoka i koścista, z pochodzenia wieśniaczka. Drugą była przeorysza, Magdalena de Jassu y Azpilcueta. Obie umierały.

Zebrane zakonnice odmawiały modlitwy za konające, przywoływały moce niebieskie, aby zapewnić ochronę dwóm duszom, bliskim opuszczenia ziemskiej powłoki. Ojciec Lamberto, kapelan klasztoru, prowadził modlitwy.

Starsza siostra zakonna wiła się w agonii ostatniego stadium raka, którego objawów ówczesna nauka nie potrafiła w żaden sposób złagodzić. Kobieta oddychała płytko, a każdy wydech kończył się przyciszonym jękiem, przypominającym wycie obolałego zwierzęcia.

Gasnąca Magdalena ledwie rozumiała, co się wokół niej dzieje. Ona również znosiła męczarnie, lecz nadal była w stanie odmawiać pacierze. Modliła się za matkę, która odeszła cztery miesiące wcześniej, a także za braci, Juana i Miguela, oraz za młodego Franciszka, samego jak palec w Paryżu. Życzyła mu, by został sługą Bożym, rumakiem Bożym i dopuścił Boga do serca, umysłu i życia. Nadal ją niepokoił, więc modliła się o to, by mogła mu pomóc z tamtej strony, zawsze, gdy zajdzie taka potrzeba.

Czuła, że taka prośba jest niezwykle wygórowana i nagle ogarnęła ją przemożna potrzeba poprowadzenia posługi po raz ostatni w życiu.

W tej samej chwili dotarły do niej rozdzierające krzyki matki Agnes. Czyż Chrystus nie powiedział, że cokolwiek się czyniło drugiemu, nawet najmniejszemu z jego braci, czyniło się to Jemu?

Skupiła się i zmówiła modlitwę za to, by móc przejąć ból matki Agnes.

Sekundę potem poczuła się tak, jakby tysiąc sztyletów przeszyło jej ciało. Wydała z siebie długi, donośny jęk.

Starsza siostra obok niej nagle znieruchomiała, jej krzyki ustały.

Głos ojca Lamberto i wtórujące mu głosy zakonnic wypełniały pomieszczenie, lecz Magdalenę otoczył mur przenikliwego bólu, który pochłonął ją od stóp do głowy, napotykając drugą falę bólu, promieniującego z głębi jej ciała.

Potworne cierpienie okazało się nie do wytrzymania. Choć nie powinno trwać dłużej niż jedno uderzenie serca, ciągnęło się godzinami.

Na krótko przed północą obie zakonnice zmarły w tym samym czasie. Na twarzy przeoryszy malował się spokojny uśmiech.

Kiedy jednak przygotowywano ją do pogrzebu, okazało się, że pogryzła język na miazgę, aby zakonnice nie wiedziały, jakie męczarnie towarzyszyły jej konaniu.

***

– Na miłość Najświętszej Panny, powiedz mi, Laynez, co w nim widzisz? – nalegał Franciszek. – I dlaczego tak się uśmiechasz?

Diego Laynez promieniał.

– Co takiego skłoniło cię do zadawania mi takich pytań? – zainteresował się.

Franciszek tupnął nogą.

– Ani trochę nie pociąga mnie krąg twoich znajomych, czy też twoje magiczne bractwo. Wszystko jedno, jak nazwiesz grono swoich towarzyszy. Wręcz przeciwnie. Te osoby budzą we mnie zniecierpliwienie oraz irytację.

– Doskonały znak – oświadczył Laynez radośnie. – Zniecierpliwienie to gorące uczucie. Pamiętaj, że Chrystus nie chciał wyrzucić ze swych ust ani zimnych, ani gorących, tylko letnich.

– Jakbym słyszał jego słowa! – wykrzyknął Franciszek. – Z tym, że on podaje tylko rozdział i werset, każąc słuchaczowi sięgnąć po Biblię. Dobrze wie, jak trudno oprzeć się zwykłej ciekawości. Chodzi sobie i zarzuca ludzi cytatami z Pisma Świętego. Kształtuje nas na własne podobieństwo. Tylko dlaczego, dlaczego wszyscy chcielibyście zostać świętymi żebrakami? Wiem, że na uniwersytetach zawsze pojawiają się silne osobowości, każda z grupą entuzjastów. Taką wyrazistą postacią jest García, ze swoim wyrazistym – choć raczej niegodziwym, przyznaję – charakterem. Jednak to, co wyprawia Don Iñigo, jest czymś więcej. Wy… Wy wszyscy go przypominacie, i ty, i Favre, i Bobadilla, i Salmerón…

– Salmerón przeszedł ze mną przez wszystko – oświadczył Laynez. – To prawdziwy cud, zmienił się nie do poznania. Powiadają, że ja również się zmieniłem na lepsze, ale trudno oceniać samego siebie.

– O czym ty mówisz? Jakie wszystko? Jaki cud?

– Może któregoś dnia nadejdzie twój czas – odparł Laynez wymijająco. – Na razie nie ma sensu o tym rozmawiać. Zaczekajmy, aż to się zdarzy.

– Czy to ma coś wspólnego z książką, którą trzyma w chlebaku? – drążył Franciszek.

– Co o niej wiesz? – spytał Laynez.

– Zatem jakiś związek istnieje, prawda? – Może Landivar nie był jednak aż tak głupi.

– Cóż, rzeczywiście. Nigdy dotąd nie zaistniało nic podobnego. Oczywiście, musisz być odpowiednio przygotowany, a tylko on może zadecydować, czy już nadszedł stosowny moment.

– A jeśli nadszedł, wówczas należy rozdać wszystko, co się posiada, przywdziać żebracze łachy i wywołać skandal, jak Peralto, Castro i Amador.

– Może jeszcze nie całkiem dojrzeli – przyznał Laynez. – Zresztą, oni, podobnie jak García, stworzyli własny krąg zwolenników, którzy niezwykle hałaśliwie wtrącali się w sprawy, o czym ci wiadomo. Biedny rektor musiał znowu najeść się wstydu. Tym razem nie wybuchł skandal, prawda?

– Podobno w sprawę wmieszała się Inkwizycja.

– To prawda, Franciszku. Jakiś durny osioł postanowił wystosować skargę i, rzecz jasna, Inkwizycja musiała sprawdzić jej zasadność. Don Iñigo spotkał się z inkwizytorem i wszystko zostało wyjaśnione. W przeszłości przytrafiały mu się takie rzeczy.

– Tak, też o tym słyszałem, i wcale mi się to nie podoba, Laynez. To niedobry sygnał, kiedy ktoś ma kłopoty z Inkwizycją, dokądkolwiek dotrze.

Laynez zmarszczył brwi.

– Pochodzę z Alcali – wyjaśnił. – Uczyłem się tam, kiedy przybył Don Iñigo i zaczął głosić kazania. Słuchałem go. Został oskarżony i zamknięty w więzieniu. Wszyscy przychodzili go odwiedzać, także arcybiskup. Pewien uczony napisał list do zaprzyjaźnionego księdza, wyznając, że widział świętego Pawła w łańcuchach.

– Proszę, proszę…

– Moim zdaniem miał rację. Świat nie zmienił się tak bardzo, jak powinien, Franciszku. Nadal nie lubimy, gdy ktoś głosi słowo Chrystusa, a jeśli nie możemy go ukrzyżować ani spalić, przynajmniej próbujemy wsadzić za kraty. Im lepszy człowiek, tym więcej jego wrogów. To nieuchronne, jak sądzę.

– Nie rozumiem, czemu nie można być chrześcijaninem i jednocześnie nie biegać za Don Iñigiem de Loyolą – wykrzyknął Franciszek ze złością.

– Można – zapewnił go Laynez z uśmiechem. – Podobnie jak można być chrześcijaninem, nie będąc księdzem. Po prostu niektórzy ludzie czują, że Bóg potrzebuje ich tylko dla siebie. Ta refleksja z początku wydaje się dość straszna. Pamiętam, że przeraziłem się nie na żarty. Potem jednak… – Zamilkł, lecz po chwili dodał: – Dowiesz się więcej, gdy nadejdzie pora.

– Wątpię – odparł Franciszek sztywno.

Laynez wyszedł, a za progiem minął Miguela Landivara. Służący posłał mu wrogie spojrzenie.

– Więc teraz przysłali jego – zauważył, gdy tylko Laynez znalazł się poza zasięgiem słuchu.

– Jak to? – zdziwił się Franciszek. – Co masz na myśli?

– Jest najinteligentniejszy spośród nich, prawda, panie? A przecież wiedzą, że nie lubisz rozmawiać z samym świętym żebrakiem. Dlatego wysłali jego oficera.

– Po co?

– Aby przekonać cię do swojej sprawy, panie. Chcą z ciebie uczynić żebraka, podobnego sobie.

Franciszek podniósł wzrok, zdumiony nienawiścią w głosie służącego.

– Ta myśl najwyraźniej nie jest ci miła – zauważył żartobliwie.

– Mój pan jest wielkim człowiekiem – powiedział Landivar. – Za kilka tygodni będzie profesorem i czeka go wspaniała przyszłość… Kto wie, może z czasem zostanie diukiem albo księciem Kościoła. Przed moim panem świat stoi otworem. Tymczasem ci żebracy nie mają żadnych perspektyw. Dlatego usiłują sprowadzić ciebie, panie, do swojego poziomu. Chcą zrobić z ciebie żebraka.

– Wystarczy – nakazał Franciszek i zmarszczył brwi. – Jeśli będę ponownie potrzebował twojej rady, sam o nią poproszę. Jesteś wolny.

Miguel Landivar odszedł bez słowa, lecz jego bunt był wręcz wyczuwalny.

Franciszek pomyślał, że służący bardziej przejmuje się jego przyszłością, niż on sam. Może nie całkiem: czasami także Franciszek myślał o mieczu diuka, lasce marszałkowskiej lub kardynalskiej piusce. Czasami. Kapituła kanoników pampeluńskich wydawała się zbyt spokojna i cicha. W najbliższych dniach będzie musiał podjąć ostateczną decyzję.

***

– Czasami myślę o mieczu diuka, lasce marszałkowskiej lub kardynalskiej piusce – wyszeptał Franciszek. – A kapituła kanoników pampeluńskich wydaje mi się zbyt cicha i spokojna.

– Znam to uczucie – odszepnął mężczyzna na sienniku, oddalony zaledwie o dwa metry. – Pragnąłem dla siebie tego samego, a nawet więcej, gdy byłem w twoim wieku.

– Tego samego? Nawet więcej? Czego więcej można chcieć?

– Snułem plany podboju nowych krain dla króla, a także rządzenia nimi w jego imieniu. Chciałam zyskać miłość królowej, a w tym celu zamierzałem mieczem wywalczyć sobie dostojeństwo i zaspokoić ambicje.

Blady mężczyzna o drobnej, ostro zakończonej brodzie, łysiejący. Człowiek, któremu łagodny Pierre Favre miał udzielać lekcji z podstaw filozofii arystotelesowskiej. Kulawy, niski inwalida, który przerwy w nauce poświęcał na żebraninę: w prowincjach, w Holandii, w Anglii, aż nagle płacił złotem, by szlachcic nie musiał sprzedawać konia.

– Miałeś wspaniałe marzenia. Dlaczego z nich zrezygnowałeś?

– Bo nie były dość wspaniałe.

– Co takiego? – krzyknął Franciszek, niemal zbyt głośno. Rozejrzał się i nadstawił uszu, ale nikt się nie poruszył. Favre i de Peña spali jak zabici.

– Nie dość wspaniałe – powtórzył mężczyzna na sąsiednim sienniku. – Diuk jest niższy rangą od króla, więc król może go niesprawiedliwie traktować. Królowa to wspaniała dama, lecz może ofiarowywać i cofać łaski zależnie od humoru. Tymczasem człowiek, który służy Królowi królów oraz Królowej niebios, nie musi obawiać się niczego z wyjątkiem własnych ułomności. Wartość jego nagród przewyższy wszystkie ludzkie ambicje.

– Ale czy w związku z tym musi do śmierci żyć jak żebrak?

– Gdy ludzkiej ambicji brak kresu, człowiekowi nie wolno ograniczać się do błahostek. Niepotrzebna mu własność, bo wszystko posiada w Bogu. Niepotrzebne mu godności, bo w Bogu ma najwyższą godność. Służyć Bogu to rządzić.

Franciszek pokręcił głową.

– To nie brzmi po arystotelesowsku. Nie jest to także Piotr Lombard ani święty Tomasz z Akwinu…

– Odkryłem to w sypialni domu Loyolów, kiedy po raz trzeci połamano mi nogę i ponownie nastawiono. Odkryłem to podczas czuwania na Montserrat oraz w małej jaskini nieopodal Manresy, gdzie napisałem książkę.

Książkę. Magiczne claviculum, którego tak bardzo obawiał się Landivar i o którym Laynez powiedział, że nie ma lepszej pozycji, jeśli ktoś dojrzał do lektury.

– Czemu połamano ci nogę?

– Zostałem ranny podczas oblężenia Pampeluny – wyjaśnił mężczyzna na sienniku. – Najpierw francuscy lekarze źle leczyli moją nogę, potem hiszpańscy nie okazali się lepsi od nich. Musiałem ją łamać jeszcze raz, i ponownie, bo fragment kości wystawał na rzepce i fatalnie się prezentował, zwłaszcza podczas jazdy konnej. Chodziło wyłącznie o moją próżność. Mimo niej postanowiłem wówczas służyć Bogu, nie królowi. Rozpocząłem nowe życie, a każde nowe życie ma swój okres niemowlęcy i dzieciństwo. Spędziłem je w Manresie. Potem pojechałem do Ziemi Świętej.

– Przecież zrezygnowałeś z dóbr doczesnych. Jak ci się udało pokonać tę długą drogę?

– Bóg miał mnie w swojej opiece. Wszystko jest w Kazaniu na Górze. Z Bożą pomocą powrócę do Ziemi Świętej, tym razem z innymi, i będziemy Mu służyli w taki sam sposób.

– Jako żebracy?

– Początek jest tylko maleńką cząstką całości. Przede wszystkim musimy nauczyć się pokory, a inni powinni odnaleźć ofiarność w swoich sercach. Ubóstwo czyni człowieka wolnym. Ludzie mu nie zazdroszczą, z wyjątkiem niewielkiej grupy osób, które łatwo zaspokajają zazdrość poprzez naśladownictwo. Człowiek, który nie nosi ze sobą przedmiotów, ma wolny umysł i swobodne ręce. Ludzie służący mamonie zwą nas szaleńcami. Zapominają, że obłąkaniec ma więcej mocy niż człowiek zdrowy, nie tylko z powodu potężniejszych mięśni, lecz również dlatego, że nie myśli o obronie samego siebie. Może wykorzystać całą swą potęgę do zmiażdżenia wroga.

– Mówisz jak żołnierz – zauważył Franciszek.

– Jestem żołnierzem – odparł mężczyzna na sienniku. – Podobnie jak ludzie, którzy idą za moim przykładem. Dobrej nocy, Franciszku.

– Dobrej nocy – powtórzył Franciszek. Dopiero teraz uświadomił sobie, że rozmówca uprzejmie, lecz nieoczekiwanie zakończył dyskusję. Jego „dobrej nocy” zabrzmiało niczym szkolny dzwonek, który obwieszcza koniec zajęć.

Tak się zakończyła pierwsza lekcja.

Pragnął czuć irytację, lecz nie było na nią miejsca.

Potem usłyszał miarowy, spokojny oddech śpiącego mężczyzny na sienniku.

***

– Profesor – oznajmił Landivar i wyszczerzył zęby w triumfalnym uśmiechu. – Członek władz kolegium Dormans-Beauvais. To wspaniały dzień, profesorze. Pierwszy z wielu wspaniałych dni. Teraz zawsze będę mógł pożyczać pieniądze dla mojego pana, lecz on nie będzie ich potrzebował, bo zacznie otrzymywać wynagrodzenie w dobrych, zacnych dukatach od kwestora.

– Dukaty są najważniejsze, prawda? – spytał Franciszek z uśmiechem.

– Kiedy zamieszkamy z innymi profesorami kolegium? – wypytywał Miguel.

– Czemu chcesz to wiedzieć?

Miguel przestąpił z nogi na nogę.

– Z pewnością nie ma takiego obyczaju, by profesor sypiał z trzema studentami w tym samym pokoju… – zauważył.

– Zapominasz, że oni również zdali egzaminy – przypomniał Franciszek. – A twój ulubiony wróg, Don Iñigo, poradził sobie lepiej od nas wszystkich. Został magistrem.

Miguel ściągnął usta.

– To nie zmieni jego sposobu myślenia. – Wzruszył ramionami. – Nic go nie odmieni.

– Miguelu – westchnął Franciszek dobrodusznie. – Obawiam się, że moje słowa cię rozczarują. Nie podejmę pracy w Dormans-Beauvais.

– Nie? – Miguel zrobił wielkie oczy, a jego dłonie zadrżały. – Mój pan zmienił zdanie?

– Owszem – przyznał Franciszek cicho. – Zamierzam zrobić coś, co nie przypadnie ci do gustu. Obawiam się, że nasze drogi się rozchodzą, Miguelu.

Landivar unikał jego spojrzenia.

– Święty żebrak – mruknął pod nosem. – To z powodu świętego żebraka, zgadza się, panie?

– Z powodu Don Iñiga de Loyoli – podkreślił. – Również zostanę żebrakiem. Dlatego nadeszła pora rozstania.

Landivar pokiwał głową.

– Jutro przypada święto, panie – przypomniał po chwili.

– Tak, święto Wniebowzięcia.

– W tym dniu święty… chciałem powiedzieć Don Iñigo i jego uczniowie złożą śluby, prawda?

– Zgadza się – potwierdził Franciszek. Zdumiewało go, że jego służący potrafi ł tak sprawnie uzyskiwać wszystkie istotne informacje. Jako szpieg byłby nieoceniony. Dlaczego jednak interesował się planem Don Iñiga? Nagle zrobiło mu się żal człowieka, który przez wiele lat wiernie mu służył i pokładał większe nadzieje w swoim panu, niż jego pan w sobie. – Nie bierz sobie tego do serca, Miguelu. Idź do domu i wróć jutro po południu. Będę miał dla ciebie trochę pieniędzy.

– Dziękuję, panie – powiedział Miguel chrapliwie. – Dobranoc, panie.

– Dobranoc.

Chwilę później Franciszek przestał myśleć o Landivarze. Jutro jego życie miało się rozpocząć na nowo. Nie będzie ono przyjemne w jego dotychczasowym rozumieniu tego słowa. Zapowiadało się jednak jako największa ze wszystkich wielkich przygód. Franciszek miał wrodzone zamiłowanie do przygód. Być może właśnie to sprawiło, że coraz bardziej wątpił, czy może być szczęśliwy pośród czcigodnych kanoników pampeluńskich. Mimo to jego entuzjazm, choć ogromny, wydawał się znikomy w porównaniu z niecierpliwym wyczekiwaniem Favre’a, Layneza, Salmeróna, Bobadilli oraz Rodrígueza. Przynajmniej Bobadilla również od zawsze uwielbiał przygody. Był impulsywnym zapaleńcem, jak jego przyjaciele. Z kolei Favre wskoczyłby do płonącego wulkanu, gdyby mógł w ten sposób pomóc sprawie Chrystusa na ziemi. Mało kto charakteryzował się tak ogromnym poświęceniem i miłością. Tymczasem choćby Laynez – intelektualista, od którego należało by oczekiwać wyłącznie chłodnej logiki – promieniał niczym kochanek. Jak to możliwe? A Salmerón i Rodríguez, obaj w wieku, w którym umysł mężczyzny jest nadal psotny niczym kocię? Co sprawiło, że ogarnął ich zapał i żar, każdego w odmienny sposób? Czemu tryskali energią i entuzjazmem? Dlaczego, pomimo całej swej skromności i pokory byli tak absolutnie pewni celu, który zamierzali osiągnąć?

Rzecz jasna, wszyscy oni spędzili miesiąc z Don Iñigiem oraz jego książką. Wszyscy. Tylko w jego wypadku Don Iñigo tak długo zwlekał i nadal nic nie robił.

Coś się zmieniało w ludziach, którzy przechodzili ten specyficzny sprawdzian. Po trzydziestym dniu człowiek najzwyczajniej nie był już tą samą osobą, co na początku.

Dziwne, że on, Franciszek, będzie jutro składał śluby, choć nie zdał jeszcze sprawdzianu.

Z drugiej strony nie było to takie zaskakujące. Może w jego wypadku nie istniała potrzeba przemiany. Żaden z uczniów nie opowiadał o tym, co się z nim stało w ciągu tych trzydziestu dni, a przynajmniej nie zagłębiał się w szczegóły. Franciszek wiedział jednak, że chodziło o coś w rodzaju wojskowej musztry. Może właśnie w tym tkwiło rozwiązanie zagadki. Don Iñigo sam podkreślił, że uważa się za żołnierza Chrystusa. Żaden członek małej grupy jego zwolenników nie był jednak żołnierzem, ani jeden nie pochodził nawet z żołnierskiej rodziny. Musieli więc przejść przez odpowiednie ćwiczenia. On, Franciszek Xavier, wywodził się z rodu, w którym całe pokolenia mężczyzn służyły w wojsku. Dla niego taki stan rzeczy był jak najbardziej naturalny. Don Iñigo, człowiek obdarzony zdolnością subtelnego pojmowania ludzkiej wrażliwości, od razu się w tym połapał. Zatem w wypadku Franciszka nie zachodziła potrzeba przeprowadzania żadnego konkretnego sprawdzianu czy ćwiczenia.

Zaledwie trzydzieści dni! Jak to możliwe, żeby w tak krótkim czasie ukształtować człowieka? Promieniujący zapał, wola działania, energia, która z nich teraz biła – czy nie osłabnie w zetknięciu z przeciwnościami losu? Mężczyzna, wywodzący się z wojskowej rodziny…

Nagle zamarł. Coś się nie zgadzało. Mylił się! Dobry Boże! Aby poznać odpowiedź, wystarczyło pomyśleć o tym, czy Don Iñigo mógł zastanowić się nad tym samym problemem, który od kilku minut męczył Franciszka. Te przemyślenia nie były grosza warte. Franciszek po prostu nie chciał przyjąć do wiadomości, że jeszcze nie jest gotowy do sprawdzianu. Młody Salmerón, kochany, prosty Favre zdali egzamin, a wspaniały, mężny, szlachetny, cudowny, pompatyczny, dumny, próżny, nierozsądny Franciszek – nie.

Cokolwiek to było, zapewne potrzebował tego bardziej niż ktokolwiek inny…

***

Miguel Landivar poszedł do domu. Raz i drugi, kiedy mijał winiarnię, przystawał na moment i bawił się kilkoma monetami w kieszeni. Za każdym razem odwracał się jednak i ruszał dalej. Gdy dotarł do mieszkania – nieopodal szpitala świętego Jakuba – rzucił się na łóżko. Nie spał. Patrzył na zapuszczony, szary sufi t. Po chwili zaczął cicho nucić smutną, krótką piosenkę, monotonną niczym skrzypienie koła. Wstał, sięgnął do chlebaka, pogrzebał w nim i znalazł to, czego szukał. Był to nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu. Wyrwał z głowy pojedynczy włos i wypróbował na nim ostrze. Nóż był ostry. Miguel uśmiechnął się i odłożył go na miejsce. Potem rozebrał się i położył do łóżka.

***

Tamtej nocy Franciszek fatalnie spał. Kiedy przyszła mu do głowy myśl, że nie jest godzien wstąpić do bractwa, nie potrafi ł skupić się na niczym innym. W czasie snu nękały go koszmary, przebudził się przed biciem dzwonu, i cały czas toczył batalię ze swoim problemem.

Blady i wyczerpany, postanowił iść do Don Iñiga i zdać się na jego decyzję, nim nadejdzie pora spotkania.

Mógł spytać go w nocy – nadal spali w tym samym pokoju, wraz z Favrem i de Peñą – lecz nie pozwalała mu na to etykieta. Pewnych decyzji nie należało podejmować w łóżku. Poza tym Don Iñigo nie czuł się najlepiej. Raz czy dwa w nocy Franciszek słyszał jego głębokie westchnienia. Albo był pogrążony w medytacjach, albo też, co mu się niekiedy przytrafiało, cierpiał z powodu ostrego bólu w boku, który lekarze bezskutecznie usiłowali zdiagnozować.

Nagle Don Iñigo wstał i cicho opuścił pokój. Każdego ranka, przed dzwonem i na długo przed Mszą świętą, miał zwyczaj spędzać pół godziny w kolegialnej kaplicy.

Franciszek wstał i podążył za nim.

W mroku korytarza nagle wpadł na jakiegoś człowieka i od razu się zorientował, że z pewnością nie jest to Don Iñigo, który wówczas musiał się znajdować w odległości kilkunastu kroków od niego. Nieznajomy zaklął dosadnie. Franciszek instynktownie wyciągnął rękę, aby chwycić obcego za ramię. Metalowy przedmiot brzęknął na podłodze.

– Kim jesteś? – warknął Franciszek, ściskając napastnika za gardło. – Czego chcesz?

– Matko Przenajświętsza – wykrztusił obcy. – To ty, panie…

– Miguelu! Postradałeś rozum?

Obaj usłyszeli cichy odgłos kroków i dostrzegli migotanie płomyka. Don Iñigo odwrócił się i zapalił ogarek świecy.

Jego ciemnym oczom ukazała się następująca scena: Franciszek trzymał sługę w niedźwiedzim uścisku, Landivar stał nieruchomo z miną pełną rozpaczy, a na podłodze leżał długi, ostry nóż.

– Nie ty, panie – sapnął Miguel. – On… Bałamutnik.

– Puść go – zabrzmiał cichy głos Don Iñiga.

– Ależ…

– Wypuść go.

Franciszek spełnił polecenie. Zdawało się, że Landivar utracił całą siłę. Opuścił głowę, rozluźnił ręce i lekko kołysał całym ciałem. Wyglądał jak uosobienie bezradności.

– Wybaczam ci – oznajmił Don Iñigo łagodnie. – Odejdź w pokoju.

Landivar padł na kolana i mamrotał coś niezrozumiale.

– Nie mów do mnie – zaprotestował Don Iñigo. – Mów do Boga. Chodź ze mną, Franciszku.

Obaj modlili się w kaplicy. Kiedy powrócili do pokoju, nie zastali już Landivara.

Zadzwonił dzwonek, Favre i de Peña się obudzili.

Dopiero kiedy Laynez, Rodríguez, Bobadilla i Salmerón stanęli u drzwi, Franciszek nagle przypomniał sobie, że nie zadał Don Iñigowi zasadniczego pytania.

cdn.

Louis de Wohl

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louisa de Wohla Rozniecić ogień.