Rozdział trzynasty. Wspaniały sen i okropna pokusa

Nadszedł czas Wielkiego Postu roku 1896. W Karmelu odmawiano wówczas wiele dodatkowych modlitw i składano mnóstwo ofiar Bogu. Często byłam dość zmęczona po długim dniu, ale czułam się wciąż wystarczająco silna, więc nie prosiłam o zwolnienie z jakichkolwiek obowiązków. Rzeczywiście najczęściej cieszyłam się doskonałym zdrowiem. Wieczorem w Wielki Czwartek, 3 kwietnia, kiedy kilka zakonnic otrzymało pozwolenie, by czuwać do świtu u Grobu Pańskiego, nieco rozczarowała mnie wiadomość, że nie znalazłam się pośród wyznaczonych sióstr. Najwyraźniej matka Maria Gonzaga sądziła, że nie będę miała wystarczająco siły, by uczestniczyć w obrzędach Wielkiego Piątku, jeśli całą noc spędzę na modlitwie.

Już dawno temu nauczyłam się, na czym polega istota posłuszeństwa, tak więc tuż przed północą bez ociągania wyszłam z kaplicy i udałam się do swojej celi. Zapaliłam lampę i przez kilka minut przygotowywałam się do snu. Potem zgasiłam płomień i położyłam się. Jednak gdy tylko to uczyniłam, doświadczyłam niezwykle dziwnego uczucia. Gorący strumień uderzył do moich ust i poczułam się tak, jakbym umierała!

– Co to jest? – pomyślałam. – Co się ze mną dzieje?

W tej sytuacji całkiem uzasadnione byłoby zapalić ponownie lampę i sprawdzić, ale postanowiłam tego nie czynić. Przecież był Wielki Post, okres, kiedy wszyscy chrześcijanie powinni odprawiać dodatkową pokutę za grzechy.

– Nadarza się okazja, żeby pokonać moją ciekawość – powiedziałam sobie. – Zaczekam aż do rana, żeby przekonać się, co się stało.

Już dłużej nie zastanawiałam się nad tą niespodziewaną sposobnością do ofiary. Ułożyłam się na łóżku i natychmiast zapadłam w głęboki sen. Jednakże kiedy dzwon na pobudkę obudził mnie o piątej, moja pierwsza myśl dotyczyła zaspokojenia ciekawości. Przypomniałam sobie, że mam coś wyjaśnić. Szybko znalazłam chusteczkę, potem uśmiechnęłam się na widok tego, co ujrzałam. Tak, moje podejrzenia z poprzedniej nocy potwierdziły się. Biała chusteczka była splamiona krwią!

– Gruźlica! – pomyślałam. – Mam gruźlicę!

Daleka od uczucia smutku czy przerażenia, postawiłam diagnozę z prawdziwą radością. Gruźlica to bardzo poważna choroba płuc. Wiele osób zdołało się z niej wyleczyć, ale ja czułam pewność, że mnie się nie uda. W ciągu kilku miesięcy, przez rok lub najwyżej dwa, biały kwiatuszek zostanie zerwany dla swojego Stwórcy. W ten Wielki Piątek, rocznicę śmierci samego Chrystusa, usłyszał pierwsze wezwanie na niebiańskie żniwa.

Później tego samego dnia spotkałam się z matką Marią Gonzaga i opowiedziałam jej, co się wydarzyło. Zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów i zapytała, jak się czuję.

– Czuję się doskonale, matko. Ani odrobinę chora.

Po krótkich przemyśleniach matka Maria Gonzaga udzieliła mi pozwolenia, by ukończyć Wielki Post tak, jak go rozpoczęłam. Mogłam żywić się chlebem i wodą przez cały Wielki Piątek. Mogłam udać się do kaplicy wraz z innymi siostrami. A jeśli czułam się wystarczająco silna, by zająć się jakąś pracą…

– Czuję się wystarczająco silna do wszystkiego! – wykrzyknęłam z radością.

Przeorysza przyznała, że wyglądam nadspodziewanie dobrze. Moje policzki były moc – no zaróżowione.

– Sądzę, że nie sprawi ci trudu umycie okien – powiedziała. – Chcemy, żeby na Wielkanoc wszędzie było czysto.

Uczestniczyłam w obrzędach Wielkiego Piątku z ogromną gorliwością, ale po kilku godzinach owładnęło mną zmęczenie. Jedna z nowicjuszek wydała okrzyk trwogi, kiedy znalazła mnie zemdloną podczas mycia okien.

– Ależ ty jesteś śmiertelnie blada, siostro Tereso! Jesteś chora!

Pokręciłam głową.

– Czuję się dobrze – powiedziałam, usiłując posłać jej pocieszający uśmiech. – Siostro, nie wolno fantazjować.

Nowicjuszka wcale nie była przekonana i błagała, żebym pozwoliła jej powiadomić mistrzynię nowicjatu o moim stanie zdrowia. Oczywiście powinnam była znajdować się w łóżku, a nie myć okna! I z pewnością powinnam zjeść pożywny posiłek…

– Proszę nie zawracaj głowy mistrzyni nowicjatu – powiedziałam. – Ani nikomu innemu. Może wyglądam na nieco zmęczoną, ale wszystko ze mną w porządku.

Widząc, że nie udzielę jej upragnionego pozwolenia, nowicjuszka wycofała się. Widziałam, że była zmartwiona i natychmiast postanowiłam, że nie mogę nikogo więcej trwożyć. Jeśli Maria, Paulina lub Celina będą podejrzewać, że jestem chora, bardzo je to zmartwi. W pewnym sensie zepsuje im radosne Święta Wielkanocne.

Przez kilka tygodni udawało mi się ukrywać objawy choroby przed siostrami, ale potem zaczął mnie dręczyć okropny kaszel. Nie byłam w stanie nad nim zapanować i wkrótce matka Maria Gonzaga była poważnie zatroskana. Wysłała po doktora de Cornière’a, który zwykle odwiedzał nas w przypadku choroby, a również po doktora La Néele’a, który kilka lat wcześniej poślubił moją kuzynkę, Janinę Guerin. Obydwaj lekarze byli zgodni, że muszę natychmiast przestać pracować i zacząć leżeć w łóżku. Muszę spożywać dużo dobrego jedzenia i przyjmować lekarstwa, które mi przepisali. Jako że miałam tylko dwadzieścia trzy lata, było bardzo prawdopodobne, że pokonam chorobę.

Chociaż ta diagnoza oznaczała, że moje pójście do nieba może zostać opóźnione, cieszyłam się z jednego powodu. Matka Maria Gonzaga obiecała, że jeśli wyzdrowieję, wyśle mnie na wspaniałą misję. Miałam pojechać do Karmelu w Hanoi, we francuskich Indochinach, gdzie zakonnice potrzebowały pomocy. Oczywiście będzie się to wiązało z pożegnaniem z moimi trzema ukochanymi siostrami i kuzynką Marią, lecz jaka radość popłynie z tej ofiary! Przez całe lata Bóg zalewał moją duszę łaskami różnego rodzaju. W świecie poza klasztorem otaczała mnie miłość i oddanie, ziemski dobrobyt. W Karmelu przypadło mi w udziale jeszcze większe szczęście. Teraz jednak miałam udać się do obcego kraju, gdzie nikt mnie nie znał ani nie kochał. Miałam stać się zesłańcem, z niezliczonymi sposobnościami, by cierpieć za innych.

– Drogi Boże, jeśli taka jest wola Twoja, bym poznała ten nowy rodzaj ofiary – modliłam się – z jakże wielką radością ją przyjmę!

Jakiś czas później, 10 maja, miałam w nocy zdumiewający sen. Wydawało mi się, że idę korytarzem z przeoryszą. Nagle zauważyłam przede mną trzy obce zakonnice, ubrane w habity karmelitanek. Miały opuszczone welony, a ja natychmiast poczułam ogromną ochotę, by przekonać się, kim są.

– Myślę, że te siostry przybyły z nieba – stwierdziłam. – Och, gdybym mogła zobaczyć twarz chociaż jednej z nich!

Tak jakbym głośno wypowiedziała te słowa, najwyższa z trzech zakonnic zaczęła się do mnie zbliżać. Padłam na kolana, potem, gdy uniosła swój welon i spojrzała na mnie z czułością, zabrakło mi ze zdumienia tchu. To był nikt inny tylko matka Anna od Jezusa. Była przyjaciółką świętej Teresy z Avili i to ona pierwsza rozpoczęła karmelitańską reformę we Francji!

Nie mam pojęcia, w jaki sposób rozpoznałam tę świątobliwą mniszkę. Nigdy szczególnie się nią nie interesowałam, chociaż czytałam o jej świętym życiu i wiedziałam, że zmarła w roku 1621. Mimo to jej tożsamość nie budziła we mnie żadnych wątpliwości. Jej twarz promieniowała pięknem nie z tego świata. Gdy przed nią uklękłam, spuściła na mnie welon i przytuliła z wielką tkliwością. Czując się tak bardzo przez nią kochaną, znalazłam w sobie dość odwagi, by przemówić:

– Och, matko! Czy Bóg zamierza zostawić mnie długo na ziemi czy może wkrótce po mnie przybędzie?

Matka Anna uśmiechnęła się.

– Tak, wkrótce… wkrótce… Obiecuję ci…

– Czy nie oczekuje ode mnie niczego więcej, jak tylko moich skromnych drobnych uczynków i pragnień? Czy jest ze mnie zadowolony?

Nagle twarz zakonnicy rozjaśniła jeszcze większa czułość.

– Bóg nie prosi cię o nic więcej – rzekła. – Jest z ciebie zadowolony… bardzo zadowolony…

Gdy to mówiła, ujęła moją twarz w dłonie i ucałowała mnie z taką serdecznością, że żadne słowa nie oddadzą tkliwości jej gestu. Moje serce wypełniała po brzegi radość. Pomyślałam o moich siostrach. Na pewno matka Anna z przyjemnością sprawi, że one także będą szczęśliwe. Być może spełni prośbę… Ześle jakąś łaskę… Jednakże gdy starałam się ustalić, o co powinnam poprosić, sen zniknął, a ja obudziłam się wpatrując w gołe ściany mojej małej celi.

Potem przez długie tygodnie wspomnienie tego snu przynosiło mi radość. Potwierdzał przeczucie, które miałam od niepamiętnych czasów, że pisane mi jest umrzeć za młodu. A jeśli lekarze będą walczyć o to, żebym wyzdrowiała? Jeśli ciepłe wiosenne dni przyniosą znaczną poprawę mojego stanu zdrowia? W głębi serca czułam pewność, że Bóg uznawał mnie za niemalże gotową, by otrzymać wspaniałą nagrodę, którą przygotował dla mnie w niebie.

Początkowo nikt nie podzielał tego zdania. Pozwalano mi wstawać z łóżka i próbować swoich sił przy wykonywaniu lekkich prac, jak na przykład cerowanie, pisanie wierszy i malowanie świętych obrazków. Później jednakże moje siostry zaczęły podejrzewać, jak jest naprawdę, i któregoś dnia we wrześniu Maria poprosiła mnie o przysługę.

– Spisałaś już swoje wspomnienia z dzieciństwa dla Pauliny – powiedziała. – Proszę, napisz coś teraz dla mnie. Wiesz, ja nie rozumiem twojego pragnienia cierpień i upokorzeń. Nie mogę zmusić się do modlitwy o nie. A kiedy słyszę twoje słowa, że chcesz stać się męczennicą… znosić wszystkie rodzaje śmierci dla Chrystusa… och, siostrzyczko, proszę, pomóż mi!

Kiedy matka Maria Gonzaga wyraziła zgodę, zaczęłam pocieszać moją najdroższą matkę chrzestną.

– Moje pragnienie męczeństwa nie ma żadnej wartości – napisałam. – To nie jest powód, dla którego Bogu podoba się moja duszyczka. To, co Go cieszy, to fakt, że kocham moją małość i skromność, i że ślepo ufam Jego miłosierdziu.

Przypomniałam Marii, podobnie jak częstokroć powtarzałam nowicjuszkom, że bogobojne uczucia nie mają większego znaczenia. Bóg wcale nie potrzebuje bogobojnych uczuć, ani nawet bogobojnych uczynków. Pragnie tylko i wyłącznie tego, żebyśmy ufali mu tak, jak małe dziecko ufa swemu ojcu, i żebyśmy kochali Go całym sercem. Potem napisałam zdanie, które opisywało stan mojej duszy od czasu ostatniej Wielkanocy: „Znajduję pocieszenie w myśli, że nie mam nikogo na świecie”.

Mało kto zrozumiałby, co miałam na myśli. Wszyscy widzieli mnie uśmiechniętą, najwyraźniej szczęśliwą pomimo choroby. Słyszeli jak mówię o ufności i wierze, o zdawaniu się na wolę Boga, o nagrodzie oczekującej tych, którzy wolę tę wypełnią. Nie mieli pojęcia o tym, że niedawno poddana zostałam okropnej próbie. Tak, teraz trudno mi było uwierzyć w moje własne słowa. Przytłaczały mnie wątpliwości w kwestii istnienia Boga, nieba, wszystkiego, z wyjątkiem czarnej pustki po śmierci. Czasem wydawało się nawet, że słyszę, jak szatan wyśmiewa się z moich żałosnych wysiłków, by stać się świętą:

– Oby tak dalej – mówił. – Raduj się śmiercią, która wcale nie przyniesie ci radości, na którą masz nadzieję, lecz noc pełną nicości!

Jaka okropna była ta pokusa przeciwko wierze! Czasami zastanawiałam się nad tym, co pchnęło miliony ludzi do wyśmiewania się z istnienia Boga, nieba, życia pozagrobowego. Przeszył mnie dreszcz zgrozy na tę myśl i potem żarliwie odmówiłam krótką modlitwę: „Panie, Twoja córka prosi o wybaczenie braku wiary. Z miłości do Ciebie usiądzie przy tym stole goryczy, gdzie biedni grzesznicy spożywają swój pokarm. Nie wstanie od niego, dopóki Ty dasz znak. Lecz pozwól jej powiedzieć w imieniu własnym i w imieniu grzesznych braci i sióstr: Och, Boże, bądź miłościw nam, grzesznikom! Pozwól nam odejść rozgrzeszonym…”.

Chociaż nie znajdowałam ukojenia w wierze, zmuszałam się do postępowania zgodnie z wiarą. W pierwszym roku choroby dokonałam więcej aktów wiary niż poprzednio przez całe życie. Nadal pisałam o urokach nieba i wiecznym oddaniu Bogu, lecz teraz tylko o tym, w co chciałam wierzyć. Noc, w której pogrążona była moja dusza, stała się nie zasłoną, lecz prawdziwym murem pomiędzy mną a Niebem.

Problem z pokusą przeciwko wierze wyznałam przeoryszy i kapelanowi zakonu, ale nikomu więcej. Tak naprawdę pozostałe siostry byłyby ogromnie zaskoczone, gdyby dowiedziały się, że siostra Teresa od Dzieciątka Jezus cierpiała w taki sposób. Jak to, przecież ta drobniutka zakonnica zawsze radziła innym, by widzieli w Bogu miłosiernego i dobrodusznego ojca. Uśmiechała się i była radosna, chociaż niedawno zachorowała. Codziennie dodawała innym otuchy. Rzeczywiście, zachowywała się jak małe dziecko. Zupełnie oczywiste wydawało się to, że powinny jej zostać oszczędzone wszelkie cierpienia.

Cieszyłam się, że wspólnota nie była świadoma prawdziwego stanu mojej duszy, bo cierpienia znoszone w tajemnicy mają ogromną wartość, jeśli chcemy pomóc innym. Poza tym czy nie modliłam się często o to, by zostać męczennicą? Nawet w wieku czternastu lat, gdy Celina i ja ucałowałyśmy świętą ziemię w Rzymie, poprosiłam o tę łaskę. W dzień moich ślubów wieczystych powtórzyłam tę prośbę.

– Ześlij na mnie męczeństwo ducha lub ciała! – modliłam się. – A najlepiej podaruj mi dwa!

Jednak czasami przychodziła mi do głowy myśl, że okazywałam egoizm, życząc sobie wczesnej śmierci. Czy ja, która polecałam innym, by zatracili się w ramionach Boga Ojca, miałam prawo decydować, co jest dobre, a co nie?

– Może Bóg pragnie mnie uleczyć i pozwolić mi wreszcie na wyjazd do Hanoi – zastanawiałam się. – Może życzy sobie, bym poprosiła o tę łaskę.

W listopadzie 1896 roku rozpoczęłam nowennę do jednego z moich szczególnych przyjaciół, błogosławionego Teofana Venarda. Ten pobożny ksiądz zmarł śmiercią męczennika w Chinach w roku 1861. Przeczytałam opowieść o jego życiu i jego postać mnie wprost zachwyciła. Miał tak prostą i ufną duszę, był osobą tak radosną i przywiązaną do rodziny. Nigdy nie słyszał o mojej małej drodze, ale i tak po niej kroczył. Z pokorą poprosiłam o zaszczyt wyjazdu na Wschód, jeśli taka okaże się wola Boga. Jednak tuż po zakończeniu nowenny ponownie się rozchorowałam. Nowa niemoc zamieszkała w moich kościach i chodziłam z ogromnym trudem. Bóg pobłogosławił moje pragnienie cierpienia, i spowodował, że przeorysza uważała, iż stan mojego zdrowia jest znacznie lepszy, niż naprawdę. Pozwalano mi pracować jak dotychczas w pralni i w innych miejscach. Jako że moja cela była nieco oddalona od pozostałych, nikomu nie przeszkadzały moje nocne ataki kaszlu.

Ależ byłam zmęczona, kiedy w końcu dobiegały końca godziny modlitwy i pracy! Bardzo dużo czasu zajmowało mi wdrapywanie się po schodach do mojej celi, a jeszcze dłużej przygotowania do snu. W mojej małej celi panowało takie zimno i wilgoć! Ponieważ pragnęłam cierpieć, tak bardzo jak tylko mogłam, w intencji innych dusz, nie poprosiłam o dodatkowe koce. Wielokrotnie czułam, że tylko wszechmoc Boga ratuje mnie przed śmiercią z zimna. Odkąd przybyłam do Karmelu, chłód stanowił jedno z moich największych utrapień.

Kilka tygodni później, wkrótce po moich dwudziestych czwartych urodzinach, matka Maria Gonzaga nagle zdała sobie sprawę, w jakim ciężkim byłam stanie. Natychmiast wezwała lekarzy, ale tym razem gdy zapytano ich o opinię, jedynie pokręcili głowami.

– Niewiele możemy uczynić dla siostry Teresy – powiedzieli z powagą. – Pozostało jej bowiem tylko kilka miesięcy życia.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Teresa z Lisieux.