Rozdział trzynasty. W głębokiej ciszy

Pewnego kwietniowego wieczoru pani Chapdelaine nie chciała usiąść ze wszystkimi do kolacji.

– Coś mnie boli i nie jestem głodna – powiedziała. – Chyba się dziś nadwyrężyłam przy podnoszeniu worka mąki na chleb; coś mi teraz dokucza w plecach… i nie jestem głodna.

Nikt nic nie odpowiedział. Ci, którzy prowadzą łatwe życie szybko niepokoją się, jeśli coś w ich organizmie przestaje działać; jednak ludzie pracujący na roli uważają to za coś prawie naturalnego, że ich ciężka praca czasem jest zbyt męcząca i że czasem coś w ciele przestaje funkcjonować. Podczas gdy ojciec i dzieci jedli, pani Chapdelaine siedziała nieruchomo na krześle koło pieca. Miała lekkie dreszcze, a jej pulchna twarz zmieniała się.

– Pójdę się położyć – rzekła niebawem. – Prześpię się, a jutro rano na pewno wszystko będzie dobrze. Mario, przypilnuj pieczenia.

Nazajutrz, rzeczywiście, pani Chapdelaine wstała o zwykłej godzinie, lecz gdy przyrządziła ciasto na naleśniki, ból powrócił i ponownie musiała się położyć. Jeszcze blisko łóżka zatrzymała się na chwilkę, trzymając się obiema rękami za krzyże i upewniła się, że codzienna krzątanina zostanie wykonana.

– Dasz mężczyznom jeść, Mario. Jeśli chcesz, ojciec pomoże ci w dojeniu. Do niczego się dziś rano nie nadaję.

– Dobrze, mamo – odparła Maria. – Niech mama spokojnie odpoczywa, nic złego się nie stanie.

Pani Chapdelaine leżała przez dwa następne dni, doglądając z łóżka domowego życia i służąc radą.

– Nie przejmuj się – powtarzał jej bez ustanku mąż. – Poza codzienną krzątaniną w domu nie ma właściwie nic do roboty, a na tym Maria dobrze się zna, na reszcie też. Nie jest już małą dziewczynką, umie tyle co ty. Zamiast wiercić się pod kołdrą pogarszając sprawę, leż wygodnie i nie ruszaj się.

Trzeciego dnia przestała myśleć o pracach domowych, a zaczęła jęczeć.

– Och, mój Boże! – pojękiwała. – Boli mnie wszędzie, głowa mi płonie. Umrę!

Pan Chapdelaine usiłował ją pocieszyć żartem.

– Umrzesz, gdy dobry Pan będzie tego chciał, a moim zdaniem jest na to jeszcze za wcześnie. Co On by z tobą zrobił? Niebo jest pełne starych bab, a tu mamy tylko jedną, i może się tu jeszcze przydać nie raz…

Zaczynał się jednak niepokoić i począł naradzać z córką.

– Mógłbym zaprząc i rozglądnąć się w La Pipe – zaproponował. – Może w sklepie mają leki na taką chorobę; albo porozmawiałbym o tym z proboszczem i by mi doradził, co robić.

Zanim podjęli decyzję, zapadła noc i wrócił Tit’Bé wraz z Eutropiuszem Gagnonem, któremu pomagał piłować brzozowe drewno na opał.

– Eutropiusz ma lekarstwo – powiedział.

Wszyscy zebrali się wokół Eutropiusza, który wyjął z kieszeni małe blaszane pudełeczko, po czym wolno je otworzył.

– Oto co mam – rzekł niepewnie. – To pigułki. Gdy mojego brata trzy lata temu bolały nerki, zobaczył w gazecie reklamę tych właśnie pigułek, która mówiła, że to dobry lek. Wysłał więc pieniądze na jedno opakowanie. Mówi, że to dobry lek. Ból mu oczywiście nie przeszedł od razu, ale mówi, że to dobre lekarstwo. Ze Stanów…

Przez kilka chwil wpatrywali się bez słowa na te parę szarych pigułek turlających się po dnie pudełeczka. Lekarstwo… zrobione przez jakiegoś uczonego z dalekiego kraju… Zdjął ich taki sam szacunek, jaki budzi w Indianach wywar z ziół zbieranych nocą podczas pełni księżyca, nad którym szaman plemienia odmawia magiczne formułki.

Maria zapytała niepewnym głosem:

– Na pewno bolą ją tylko nerki?

– Według tego, co mi powiedział Tit’Bé, myślałem, że tak.

Pan Chapdelaine machnął wymijająco ręką.

– Przeciążyła się przy podnoszeniu worka mąki, sama to powiedziała, a teraz wszystko ją boli. W sumie nic nie wiadomo…

– W gazecie, w której była mowa o tym leku – podjął Eutropiusz Gagnon – było napisane, że gdy ktoś na coś chorował i cierpiał, to zawsze chodziło o nerki; a te pigułki są właśnie na nerki. Tak pisali w gazecie i mój brat tak mówi.

– Nawet jeśli to nie jest dokładnie ta sama choroba – wtrącił poważnie Tit’Bé – to wciąż jednak lekarstwo…

– Ona cierpi, to widać: nie można jej tak zostawić.

Zbliżyli się do łóżka, w którym chora pojękiwała ciężko oddychając, wykonując co jakiś czas lekkie ruchy, po których następowały głośniejsze skargi.

– Eutropiusz przyniósł ci lekarstwo, Lauro.

– Nie wierzę w te wasze lekarstwa – odrzekła między jednym jękiem a drugim.

Spojrzała jednak z zainteresowaniem na szare pigułki turlające się bez przerwy w blaszanym pudełeczku, jak gdyby poruszała nimi ponadnaturalna siła.

– Mój brat je zażywał trzy lata temu, gdy nerki bolały go tak potwornie, że właściwie nie mógł pracować, i mówi, że mu bardzo pomogły. To naprawdę dobre lekarstwo, pani Chapdelaine!

Im więcej mówił, znikała jego pierwotna niepewność, czuł się bardzo pewny siebie.

– To lekarstwo panią uleczy, pani Chapdelaine, jak Bóg mi świadkiem. To pierwszorzędny lek: mój brat sprowadził go specjalnie ze Stanów. Takiego leku nie znajdzie się na pewno w sklepie w La Pipe.

– Nie zaszkodzi jej? – spytała bojaźliwie Maria. – Nie ma w tym trucizny, ani nic takiego?

Wszyscy mężczyźni równocześnie zaprotestowali ze swego rodzaju oburzeniem.

– Zaszkodzić, takie małe pigułeczki!

– Mój brat zjadł prawie całe opakowanie i twierdzi, że mu pomogło.

Wychodząc, Eutropiusz zostawił pigułki; chora jeszcze się nie zgodziła, by je zażyć, lecz jej opór malał z każdą chwilą.

Wzięła dwie w środku nocy, dwie następne rano, a potem wszyscy czekali z ufnością, aż lek zacznie działać. Jednak koło południa trzeba było spojrzeć prawdzie w oczy: chora cierpiała tak samo jak przedtem i wciąż się skarżyła. Wieczorem pudełeczko było puste, a wraz z zapadnięciem nocy, jęki chorej wypełniły dom niepokojącym smutkiem, zwłaszcza teraz, gdy lekarstwo, w którym pokładano takie nadzieje, się skończyło.

Maria wstawała dwa lub trzy razy, poruszona coraz głośniejszymi jękami; za każdym razem znajdowała matkę w tej samej pozycji, leżącą na boku, w bezruchu, który zdawał się ją usztywniać i z godziny na godzinę zwiększać cierpienie chorej, która głośno się skarżyła.

– Co się dzieje, mamo? – pytała Maria. – Czy już mamie lepiej?

– Och, mój Boże! Jak ja cierpię. Jak strasznie cierpię – odpowiadała chora. – Nie mogę się już w ogóle ruszać, i ciągle tak samo mnie boli. Daj mi zimnej wody, Mario, mam potworne pragnienie.

Maria kilka razy dawała jej pić, ale w końcu zaczęła się niepokoić.

– To nie może mamie dobrze służyć, tyle pić. Niech mama spróbuje jakoś zwalczyć to pragnienie.

– Nie da się tego wytrzymać, mówię ci… Pragnienie, i ten ból w całym ciele, i płonąca głowa… Och, mój Boże! Ja na pewno umrę.

Zanim wstał dzień, obie zasnęły, lecz Marię wkrótce obudził ojciec, który potrząsał jej ramieniem i mówił cichym głosem.

– Idę zaprzęgać – powiedział. – Pojadę do Mistook po lekarza, a przejeżdżając przez La Pipe, porozmawiam z proboszczem. Strach na nią patrzeć, jak tak cierpi…

Z otwartymi oczyma w bladawym świetle poranka, Maria nasłuchiwała odgłosów odjeżdżającego powozu: drzwi od stajni obijających się o ścianę, stukotu podków na dylach w alejce, zduszonych pokrzykiwań na konia i dzwonków od uprzęży. Potem nastąpiła cisza, w której dwa lub trzy razy rozległo się pojękiwanie chorej, które jednak jej nie obudziło. Maria patrzyła, jak blade światło poranka wypełnia dom i myślała o ojcowskiej wyprawie, usiłując obliczyć odległości.

Od nich do Honfleur, osiem mil. Z Honfleur do La Pipe, sześć. W La Pipe, ojciec porozmawia z proboszczem, po czym ruszy do Mistook. Poprawiła się, i zamiast starej indiańskiej nazwy, wciąż używanej przez miejscowych, użyła oficjalnej nazwy miasteczka, nadanej mu przez księży: Saint-Coeur-de-Marie… Z La Pipe do Saint-Coeur-de-Marie, następnych osiem mil. Osiem i sześć, i jeszcze osiem… Zaplątała się i mruknęła:

– To wciąż daleko. I drogi są niedobre.

Po raz kolejny odczuła bolesne przerażenie na myśl o ich samotności, którą przedtem się nigdy nie przejmowała. Nie było z nią problemów, gdy wszyscy byli silni i radośni i nie potrzebowali żadnej pomocy. Lecz gdy spadła na nich choroba, otaczający ich las zdawał się zaciskać na nich swą nieprzyjazną dłoń, by pozbawić ich ratunku ze świata; las i jego sprzymierzeńcy: złe drogi, na których konie zapadają się aż po pierś, zawieja śnieżna w środku kwietnia…

Matka spróbowała się obrócić we śnie i obudziła się, wydając wysoki, bolesny krzyk, po czym zaczęła bez ustanku pojękiwać. Maria podniosła się i usiadła przy chorej, myśląc o długim dniu, jaki się właśnie rozpoczynał, podczas którego nie otrzyma ani rady, ani pomocy.

Dzień był jedną, długą skargą: niekończący się jęk dochodzący z łóżka chorej, dręczący całe domostwo. Od czasu do czasu dołączały się do tego lamentu dźwięki domowej krzątaniny: brzęk naczyń, skrzypienie drzwiczek od pieca, kroki Tit’Bé, który wchodził do domu cicho, zaniepokojony i niezręczny, by spytać o nowiny.

– Jest coś lepiej?

Maria pokręciła głową. Trwali tak nieruchomo przez kilka chwil, wpatrując się w nieruchomą postać pod przykryciami z brązowej wełny, nasłuchując jęków. Później Tit’Bé wychodził na zewnątrz, by zająć się obejściem. Maria kończyła sprzątać dom i wznawiała swe cierpliwe czuwanie, przerywane co jakiś czas przenikliwymi jękami, przypominającymi czasem wymówki.

Co jakiś czas zabierała się za obliczanie czasu i odległości.

– Ojciec musi być daleko od Saint-Coeur-de-Marie… Jeśli jest tam lekarz, dadzą koniowi odpocząć parę godzin i wyruszą razem. Ale drogi są pewnie niedobre. Na wiosnę, o tej porze, czasem się właściwie nie da przejechać…

Nieco później:

– Musieli już wyjechać. Być może, przejeżdżając przez La Pipe zatrzymają się, by porozmawiać z proboszczem. Lub też, jak tylko się dowie, sam przyjedzie, nie czekając na nich. Może tu być w każdej chwili.

Zmrok jednak zapadł, a nikt nie przyjechał, dopiero koło siódmej dało się słyszeć dzwonki od zaprzęgu. Był to pan Chapdelaine i lekarz. Ten drugi wszedł sam do domu, postawił kuferek na stole i, zrzędząc, zaczął ściągać z siebie wielkie futro.

– Z takimi drogami – rzekł – to nie drobnostka jeździć do chorych. A wy to pochowaliście się w lesie chyba tak daleko, jak tylko się dało. Do diabła! Moglibyście tu poumierać, zanim ktoś by przyjechał z pomocą.

Ogrzał się chwilę przy piecu, po czym podszedł do łóżka.

– No więc, matko, chorujemy sobie troszkę, jak wszyscy ci, których na to stać?

Jednak po pierwszym badaniu przestał żartować.

– Ona jest naprawdę chora…

Mówił jak chłop, w sposób niewymuszony; jego dziad i ojciec uprawiali ziemię, on zaś wyjechał ze wsi tylko po to, by odbyć studia medyczne w Quebecu, wśród innych, w większości podobnych do niego chłopców, wnuków lub chłopskich synów, którzy wszyscy zachowali szorstkie wiejskie maniery i dziedzicznie wolny sposób mówienia. Był wysoki i masywnej budowy, z siwymi wąsami, zaś na jego twarzy nieustannie malował się wyraz nieco zawstydzonej wesołości, wstrzymanej nagle przez cudze cierpienie, które powinno przynajmniej wzbudzać w nim współczucie.

Pan Chapdelaine, oporządziwszy konia, wszedł do domu. Wraz z dziećmi usiadł w pełnej szacunku odległości od lekarza, który zajął się chorą. Wszyscy sobie myśleli:

„Teraz będzie już wiadomo, co jej jest, lekarz da jej dobre lekarstwa…”

Lecz gdy badanie było skończone, medyk, zamiast wyjąć właściwe buteleczki ze swego kuferka, wciąż się wahał i bez końca zadawał pytania. Jak to się zaczęło, na co się najbardziej skarżyła… Czy już ją wcześniej tak samo bolało… Odpowiedzi nie zdawały się mu wiele pomagać. Zwrócił się więc do samej chorej, lecz uzyskał jedynie mgliste wskazówki przeplatane jękami.

– Jeśli to tylko sprawa wysiłku, na jaki się naraziła – powiedział w końcu – to samo jej przejdzie: musi tylko leżeć w łóżku i się nie ruszać. Lecz jeśli jest to uraz w środku ciała, w nerkach lub gdzie indziej, to może być niedobrze.

Czuł niewyraźnie, że wątpliwości, w jakich był pogrążony, rozczarowały rodzinę Chapdelainów, i, chcąc odbudować swój prestiż, wyjaśnił:

– Obrażenia wewnętrzne to poważna sprawa i nic nie można na nie poradzić. Nawet najbardziej uczony człowiek w świecie nie powiedziałby wam więcej niż ja. Trzeba czekać… Ale być może to nie to.

Wznowił badanie i pokręcił głową.

– Zawsze mogę jej coś dać, by tak bardzo nie cierpiała.

Ze skórzanego kuferka wyjrzały wreszcie tajemnicze fiolki: piętnaście kropli żółtawego leku zmieszano z odrobiną wody, którą chora, podtrzymywana, wypiła, głośno się skarżąc na ból. Potem należało znów czekać. Mężczyźni zapalili fajki, a lekarz, oparłszy stopy o piec, opowiadał o swej profesji i lekach.

– Takie choroby – rzekł – w których nie wiadomo, jaką postawić diagnozę, bardziej zbijają lekarza z tropu niż naprawdę poważne schorzenia. Na przykład zapalenie płuc lub dur brzuszny; oprócz tych, którzy umierają ze starości, trzy czwarte tutejszych ludzi schodzi na te właśnie schorzenia. Każdego miesiąca mam przypadki duru brzusznego i zapalenia płuc. Znacie Wiatora Trembley’a, naczelnika poczty w Saint-Henri…

Wydawał się być nieco obrażony, że pani Chapdelaine zapadła na tajemnicze boleści, trudne do zdiagnozowania, a nie na jedną z dwóch chorób, które leczył z największym powodzeniem, i opowiedział szczegółowo, jak uzdrowił naczelnika poczty w Saint-Henri. Potem zaczęli dyskutować o nowinach, tych nowinach, które okrążają Jezioro św. Jana, roznoszone z domu do domu, i które są tysiąc razy ciekawsze niż klęski urodzaju lub wojny, gdyż rozmówcom zawsze uda się je dopasować do któregoś ze swych przyjaciół lub krewnych, w kraju, gdzie więzy krwi są szczegółowo odnotowywane w myślach, mimo znacznych odległości.

Pani Chapdelaine przestała jęczeć i wydawało się, że zapadła w sen. Lekarz uznał więc, że wykonał to, czego od niego oczekiwano, przynajmniej w ten wieczór, opróżnił fajkę i wstał.

– Przenocuję w Honfleur – powiedział. – Wasz koń da radę mnie tam zawieźć, co? Nie musi pan jechać, znam drogę. Przenocuję u Efrema Surprenanta i wrócę jutro przed południem.

Pan Chapdelaine wahał się kilka chwil, myśląc, że jego stary konik i tak już miał ciężki dzień; nic jednak nie powiedział i wyszedł, by ponownie zaprząc. Kilka minut później medyk odjechał i rodzina została sama, jak zwykle.

Wielki spokój wypełnił dom. Każdy myślał z ulgą: „Dobre to lekarstwo, które jej dał! Matka już się nie skarży…”. Lecz minęła zaledwie niecała godzina, gdy chora ocknęła się z odrętwienia, w które wprawił ją zbyt słaby lek, spróbowała się obrócić i krzyknęła. Wszyscy znów wstali, zasmuceni i zebrali się wokół łóżka: matka otwierała oczy, i po kilku jękach zaczęła głośno płakać:

– Och! Samuelu! Ja naprawdę umieram.

– Ależ skąd! Nie! Nawet tak nie myśl!

– Mówię ci, umieram. Czuję to, a ten cały lekarz to zwykły prostak, który nie wie, co ma robić. Nie wie nawet, co to za choroba, a lek, jaki mi dał, nie był dobry; nie uleczył mnie. Powtarzam ci, umieram.

Mówiła to słabym głosem, przerywanym jękami, zaś łzy płynęły po jej pulchnych policzkach. Mąż i dzieci patrzyli na nią, porażeni. Strach przed śmiercią opanował dom. Czuli się odizolowani od reszty świata, bezbronni, nawet bez konia, by udać się na dalekie poszukiwania pomocy i ich oczy też wypełniły się łzami, milczeli jednak, stali w bezruchu, przerażeni i jakby zdradzeni.

Tymczasem nadszedł Eutropiusz Gagnon.

– A ja myślałem, że zastanę ją już prawie zdrową – powiedział. – Więc ten lekarz…

Pan Chapdelaine nie wytrzymał i zaczął krzyczeć:

– Ten lekarz jest do niczego, i ja mu to powiem! Przyjechał tu, dał jej jakiegoś marnego lekarstwa na dnie szklanki i pojechał się wyspać do wsi, jakby mu się należało. Nic tylko zmęczył mi konia; ale nie dostanie ode mnie ani centa, nic a nic…

Eutropiusz pokręcił głową i rzekł z poważną miną:

– Ja też nie wierzę lekarzom. Jeśliby jednak poszukać uzdrowiciela, jak Tit’Sèbe (1) z Saint-Félicien…

Wszystkie twarze zwróciły się ku niemu, a łzy przestały płynąć.

– Tit’Sèbe – rzekła Maria. – Myśli pan, że on się zna na takich chorobach?

Eutropiusz i pan Chapdelaine równocześnie potwierdzili swoje przekonanie:

– Tit’Sèbe leczy wszystkich. Nie kończył żadnych szkół, a leczy wszystkich.

– Słyszeliście zapewne o Nazariuszu Gaudreau, który spadł ze szczytu stodoły i złamał sobie kręgosłup… Przyjechali lekarze i potrafili jedynie powiedzieć łacińską nazwę jego choroby oraz to, że umrze. Posłano wtedy po Tit’Sèbe, i on go uzdrowił.

Wszyscy znali reputację znachora, odrodziła się więc w nich nadzieja.

– Tit’Sèbe to dobry człowiek, który do tego umie leczyć ludzi. Ponadto, nie bierze dużo pieniędzy. Posyła się po niego, płaci mu za czas, a on leczy. To on postawił na nogi małego Romea Boily’ego, po tym, jak przejechał po nim wóz pełen desek.

Chora ponownie zapadła w rodzaj odrętwienia i cicho pojękiwała z zamkniętymi oczyma.

– Ja po niego chętnie pojadę, jeśli chcecie – zaproponował Eutropiusz.

– Ale jak? Lekarz zabrał Karola Eugeniusza do Honfleur.

Pan Chapdelaine wycedził ze złością przez zęby:

– Przeklęty dziad!

Eutropiusz pomyślał przez chwilę i podjął decyzję.

– Nie szkodzi: i tak pojadę. Dojdę do Honfleur i tam znajdę kogoś, kto pożyczy mi konia i bryczkę; poproszę Racicota lub starego Nerona.

– Ale stąd do Saint-Félicien jest trzydzieści pięć mil, a drogi są fatalne.

– I tak pójdę.

Wyszedł od razu, a biegnąc przez śnieg myślał o pełnym wdzięczności spojrzeniu, jakie posłała mu Maria. Reszta przygotowywała się do nocy, obliczając w myślach odległości… Siedemdziesiąt mil w obie strony… Złe drogi… Lampka paliła się do rana, a nocną ciszę przerywał urywany oddech chorej, a czasem jej zduszone krzyki.

Dwie godziny po świcie nadjechał lekarz z proboszczem z Saint-Henri.

– Nie mogłem przyjechać wcześniej – wyjaśnił ksiądz. – Ale w końcu jestem, zabrałem przy okazji doktora.

Usiedli przy łóżku chorej i cicho rozmawiali. Lekarz rozpoczął nowe badanie, lecz to duchowny postawił diagnozę.

– Nic nie możemy tu poradzić – orzekł. – Nie wygląda na to, żeby się jej pogorszyło, ale to nie jest zwykła choroba. Wyspowiadam ją i udzielę rozgrzeszenia. Potem pojedziemy i wrócimy jutro po południu.

Ponownie zbliżył się do łóżka, inni zaś oddalili się i usiedli koło okna. Przez kilka minut słychać było dwa głosy, jeden osłabiony cierpieniem i przerywany jękami, drugi zaś mocny, poważny, nieco obniżony powagą uroczystych pytań. Następnie proboszcz coś niewyraźnie wymruczał, wykonał ręką gest, na widok którego pochyliły się wszystkie głowy w domu, po czym wstał.

Przed odjazdem lekarz powierzył Marii małą fiolkę wraz z zaleceniami.

– Tylko jak będzie tak bardzo cierpiała, że będzie krzyczeć, i nigdy nie więcej, niż piętnaście kropel na raz… I nie dawajcie jej zimnej wody do picia…

Maria odprowadziła mężczyzn do drzwi z fiolką w dłoni. Przy wsiadaniu do bryczki, proboszcz z Saint- -Henri wziął dziewczynę na stronę i powiedział do niej parę słów.

– Lekarze robią, co w ich mocy – powiedział z prostotą – ale tylko dobry Bóg zna wszystkie choroby. Módlcie się gorąco, a ja odprawię za nią jutro Mszę Świętą; tak, ma się rozumieć, Sumę ze śpiewami.

Przez cały dzień Maria starała się powstrzymać swymi modlitwami niezrozumiały pochód cierpienia, i za każdym razem, gdy podchodziła do łóżka chorej, wypełniała ją nieśmiała nadzieja, że może dokonał się cud i że matka przestanie jęczeć, pośpi parę godzin i obudzi się zdrowa. Nic się jednak nie działo: chora wciąż wydawała z siebie jęki, które pod wieczór ucichły i zastąpiło je głębokie, powtarzane bez końca wzdychanie, które zdawało się być protestem wobec ciężaru choroby lub też śmiertelnej trucizny, rozlewającej się powoli po całym ciele.

W środku nocy przyjechał Eutropiusz Gagnon, wraz z Tit’Sèbe, znachorem.

Był to niski, chudy człowiek o smutnej twarzy i niezwykle łagodnych oczach. Jak zwykle, gdy wzywano go do łóżka chorego, założył swe odświętne szaty, z ciemnego, znoszonego płótna, które nosił z niezgrabnością chłopa w niedzielnym ubraniu. Jednak silne, brązowe dłonie, jakie wyłoniły się z rękawów, budziły zaufanie. Znachor niezwykle delikatnie obmacywał członki i ciało pani Chapdelaine, nie sprawiając jej tym żadnego bólu. Gdy skończył, długo siedział w bezruchu koło jej łóżka, wpatrując się w chorą, jakby miał nadzieję, że pomoże mu cudowne przeczucie.

Jednak gdy przerwał milczenie, powiedział:

– Wezwaliście proboszcza? Był już… A kiedy ma wrócić? Jutro: to dobrze.

Po chwili ciszy wyznał z prostotą:

– Nic nie mogę zrobić… To choroba w środku ciała, której nie znam. Gdyby to był wypadek, połamane kości, wyleczyłbym ją. Wystarczyłoby, bym wyczuł jej kości dłońmi, potem dobry Bóg powiedziałby mi co robić i tak bym ją wyleczył. To jest jednak choroba, której nie znam. Mógłbym jej położyć meszki na plecach, które by nieco odciągnęły krwi, co na jakiś czas przyniosłoby jej ulgę. Mógłbym też jej podać napój z nerek bobra, który, jak wiadomo, pomaga na takie choroby. Ale nie sądzę, żeby ją to uleczyło, ani napój, ani meszki.

Mówił z taką szczerością i prostotą, że wszyscy poczuli, czym jest choroba w ludzkim ciele: tajemniczym i strasznym zjawiskiem, dziejącym się za zamkniętymi drzwiami, a ludzie starają się go pokonać nieumiejętnie i po omacku, ufając niepewnym znakom.

– Jeśli tego chce dobry Bóg, chora umrze.

Maria zaczęła cicho płakać. Pan Chapdelaine trwał nieruchomo i milczał, usta miał otwarte, jeszcze nie rozumiał, zaś znachor, wydawszy swój werdykt, pochylił głowę i długo przyglądał się chorej współczującymi oczyma. Jego opalone dłonie chłopa, nieprzydatne, spoczywały na kolanach. Zgarbiony, nieco pochylony, łagodny i smutny, zdawał się prowadzić z Bogiem niemy dialog, mówiąc:

– Dałeś mi dar leczenia połamanych kości i je leczyłem. Ale nie obdarzyłeś mnie darem leczenia takich chorób, jak ta: muszę więc pozwolić umrzeć tej biednej kobiecie.

Pan Chapdelaine i dzieci po raz pierwszy dostrzegli, że głębokie bruzdy, jakie choroba wyryła na twarzy matki to coś więcej niż tylko oznaka bólu: to ostateczne piętno zbliżającego się końca. Głębokie oddechy, przypominające właściwie rzężenie, jakie wydobywały się z jej gardła, stały się nie tylko świadomą oznaką cierpienia, ale także ostatnim, instynktownym protestem organizmu, rozdzieranego przez nadchodzącą śmierć. Nowy strach padł na wszystkich, niemal silniejszy od tego, że ją stracą.

– Myśli pan, że ona umrze zanim przyjedzie proboszcz? – spytała Maria.

Tit’Sèbe nie wiedział.

– Nie umiem tego powiedzieć… Jeśli wasz koń nie jest zbyt zmęczony, dobrze byście zrobili wyruszając po księdza, jak tylko wstanie dzień.

Spojrzenia zwróciły się w stronę okna, które na razie było tylko czarną plamą, po czym wróciły do chorej. Mocna i twarda kobieta, która jeszcze pięć dni temu była w pełni zdrowia i siły. Z pewnością nie umrze tak szybko… Jednak, skoro już wiedzieli, jaki będzie koniec, każde spojrzenie odkrywało niewielką zmianę, jakiś nowy znak, które czyniły tę leżącą kobietę, oszołomioną bólem i jęczącą, kimś zupełnie innym od żony i matki, którą tak długo znali.

Minęło pół godziny: pan Chapdelaine wstał gwałtownie, po kolejnym spojrzeniu przez okno.

– Idę zaprzęgać – powiedział.

Tit’Sèbe pokiwał głową.

– I dobrze pan zrobi, wstaje dzień. Proboszcz będzie tu więc na dwunastą.

– Tak, pójdę zaprzęgać – powtórzył pan Chapdelaine.

Gdy wychodził, sprawiał wrażenie, że nagle zdał sobie sprawę, że przygotowywał się do wypełnienia poważnej i ponurej misji, wyruszając po Przenajświętszy Sakrament, oznajmiający śmierć i zawahał się trochę, jakby stał na progu nieodwracalnego etapu.

– Pójdę zaprzęgać.

Przez chwilę przestępował w nogi na nogę, rzucił ostatnie spojrzenie na chorą i wreszcie wyszedł.

Wstał dzień, a wkrótce potem zerwał się wiatr i zaczął hulać wokół domu.

– No i znowu wieje z północnego zachodu… będzie burza – rzekł Tit’Sèbe.

Maria wyjrzała za okno i westchnęła.

– A dopiero co śnieg padał dwa dni temu: znowu będzie sypać, to pewne! Drogi już były fatalne. Ojciec i proboszcz mogą mieć kłopoty.

Znachor pokręcił głową.

– Być może będą się trudzić po drodze, ale na pewno przyjadą. Ksiądz przynoszący Przenajświętszy Sakrament ma moc!

Jego łagodne oczy pełne były bezgranicznej wiary.

– Ksiądz przynoszący Przenajświętszy Sakrament ma moc – powtórzył. – Trzy lata temu wezwano mnie do chorego w dole rzeki Mistassini. Od razu spostrzegłem, że nie będę mógł go wyleczyć, więc powiedziałem, żeby posłano po księdza. Działo się to nocą, a w domu nie było żadnych mężczyzn – chorym był ojciec, a chłopcy byli jeszcze całkiem mali. Więc poszedłem sam. Żeby wrócić, trzeba było przejść przez rzekę – lód zaczynał się topić (było to wiosną) i nie było jeszcze ani jednego statku na wodzie. Znaleźliśmy dużą szalupę, którą ktoś zostawił w piasku na zimę. Gdy próbowaliśmy ją zepchnąć do wody, była tak głęboko wkopana w piach i taka ciężka, że w czterech chłopa nie mogliśmy jej nawet ruszyć. Był tam Szymon Martel, wielki Lalancette z Saint-Méthode, jeden, którego imienia już nie pamiętam, i ja. W czwórkę, sapiąc i pchając z całych sił, myśląc o tym biednym człowieku, który po drugiej stronie rzeki umierał jak poganin, zdołaliśmy jedynie posunąć tę szalupę o ćwierć cala. Nadszedł wtedy proboszcz. Położył dłoń na burcie… nic więcej, tylko położył dłoń na burcie… „Popchnijcie jeszcze trochę”, powiedział, a szalupa prawie sama wyszła z piachu i zeszła na wodę, niczym żywe stworzenie. Ów chory człowiek otrzymał Przenajświętszy Sakrament i zmarł jak chrześcijanin o samym świcie. Tak, ksiądz ma moc!

Maria znów westchnęła; jej serce znalazło jednak w tej pewności i w oczekiwaniu na śmierć rodzaj pogodnego smutku. Nieznana choroba, niepewność tego, co mogło nadejść – były to zjawiska, z którymi walczono po omacku, nie bardzo rozumiejąc owe przerażające i niejasne niczym duchy sprawy. Lecz to, co zostawało do zrobienia przed nieuniknioną i bliską śmiercią, zostało ustalone przed wiekami przez nieomylne prawa. Przyjeżdżał proboszcz, czy to w dzień, czy nocą, przyjeżdżał z daleka, niosąc Przenajświętszy Sakrament przez rwące wiosenne rzeki, po zdradzieckim lodzie, przez zasypane śniegiem fatalne drogi, zmagając się z okrutnym północno-zachodnim wiatrem, zawsze przyjeżdżał, wspomagany cudami, nigdy nie zawodził. Wypełniał swą świętą powinność, a potem nie było już miejsca na wątpliwości ani strach: śmierć stawała się uroczystym wstąpieniem, drzwiami otwartymi na niewyobrażalną błogość wybranych…

Zerwała się burza, od której ściany domu trzęsły się tak, jak czasem szyby w oknach dzwonią od nagłych porywów wiatru. Północno-zachodni wiatr nadciągał wyjąc nad szczytami ciemnego lasu. Tłukł się na wykarczowanych polach, jakie otaczały małe drewniane budynki – dom, stajnię i stodołę – i wirował przez chwilę, gwałtowny, zły, w nagłych podmuchach, które próbowały oderwać dach lub uderzały o ściany jak baranie rogi, zanim wróciły do lasu wściekłym szturmem.

Drewniany domek trząsł się od ziemi aż po dach i zdawało się, że kołysze się u podstawy, tak iż jego mieszkańcy, słysząc wycie i wysokie zawodzenie wiatru, czuli wokół siebie wstrząsy jego uderzeń, nie odczuwając tego rodzaju schronienia, jakie stwarzają mocne, murowane domy.

Tit’Sèbe rozejrzał się wokół siebie.

– Dobry macie dom, szczelny i ciepły… To ojciec i chłopcy go zbudowali? Tak… Do tego macie już wykarczowany ładny kawałek ziemi…

Wiatr był tak silny, że nie usłyszeli dzwonków od uprzęży, i nagle drzwi uderzyły o ścianę, a w progu stanął proboszcz z Saint-Henri, niosąc w uniesionych dłoniach Przenajświętszy Sakrament. Maria i Tit’Sèbe uklękli; Tit’Bé pobiegł zamknąć drzwi i też padł na kolana. Ksiądz zdjął swe wielkie futro, czapkę zasypaną śniegiem, która spadała mu aż na oczy, i bezzwłocznie skierował się do łoża chorej, jak posłaniec niosący łaskę.

Och! Pewność! Świadomość uroczystej obietnicy, która rozwiewa pełną wątpliwości mgłę śmierci! Podczas gdy duchowny sprawował święte obrzędy ostatniego namaszczenia, a jego szept mieszał się z westchnieniami umierającej, Samuel Chapdelaine i jego dzieci modlili się z pochylonymi głowami, prawie pocieszeni, uwolnieni z wątpliwości i niepokoju, pewni, że to co się teraz działo, było uzgodnione z Wszechmocnym, który czynił z błękitnego raju usianego złotymi gwiazdami należne dziedzictwo.

Po wszystkim, proboszcz ogrzał się przy piecu, a potem wszyscy się jeszcze trochę pomodlili klęcząc przy łóżku chorej.

Koło czwartej wiatr zawył z południowego wschodu, a nawałnica ustała tak nagle, jak ostrze wbijające się w ścianę. W wyjątkowej ciszy, jaka nastała po burzy, pani Chapdelaine westchnęła dwa razy i umarła.

cdn.

Louis Hemon

(1) Tit’Sèbe – francuskie zdrobnienie od imion Tytus Sebastian.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Louis Hemona Dom na polanie. Opowieść o Marii Chapdelaine.