Rozdział trzynasty. Święty Herweusz – Niewidomy śpiewak

Dawno, dawno temu, gdy królem Francji był Childebert, tysiąc lat temu, żył młody człowiek zwany Hyvarnion. Był bardzo przystojny i miał wyjątkowo słodki głos. Hyvarnion był minstrelem króla, mieszkał w jego pałacu i jego zadaniem było muzykowanie dla króla, aby wprawić go w dobry humor. Pisał najpiękniejsze pieśni i śpiewał je przy akompaniamencie złotej harfy, którą wszędzie ze sobą nosił. Hyvarnion był bardzo mądrym człowiekiem – tak mądrym, że gdy jeszcze był chłopcem i chodził do szkoły, nazywano go Małym Mędrcem. Jego nauczycielem był św. Kadok i to on nauczył go wielu rzeczy, o których nie wiedział nawet król, który był poganinem.

Hyvarnion mieszkał od czterech lat na dworze króla, kiedy pewnej nocy przyśnił mu się wspaniały sen. Śnił o pięknej dziewczynie zbierającej kwiaty na łące. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, dała mu kwiaty i powiedziała:

– To dla mojego króla.

Hyvarnion obudził się z uczuciem, że nade wszystko na świecie chciałby znów zobaczyć tę dziewczynę.

Przez trzy noce z rzędu śnił mu się ten sam sen o łące, kwiatach i śpiewającej dziewczynie, która za każdym razem wydawała mu się jeszcze piękniejsza. Kiedy obudził się czwartego poranka, powiedział do siebie: „Muszę znaleźć tę dziewczynę. Muszę ją odnaleźć i usłyszeć, jak nazywa mnie swoim królem”.

Wziąwszy swą złotą harfę na plecy, odszedł z pałacu i ruszył do ciemnego lasu. Po jakimś czasie dotarł na otwartą przestrzeń przypominającą łąkę porośniętą gęstą i wysoką trawą. Na środku łąki tryskało źródło, które wyglądało jak kawałek lustra w zielonej oprawie. Serce Hyvarniona zabiło szybciej z radości, gdy ujrzał przy źródle tę samą dziewczynę, o której śnił, ale znacznie piękniejszą niż w jego śnie. Pochylona, podnosiła coś z trawy i sama wyglądała przy tym jak różowo-biały kwiat wśród żółtego, czerwonego i niebieskiego kwiecia.

Przez moment Hyvarnion stał i patrzył zachwyconym wzrokiem, z otwartymi ustami. Potem wziął harfę i zaczął śpiewać pieśń, którą w owym momencie spontanicznie stworzył. Ponieważ był minstrelem, łatwiej mu było śpiewać niż mówić. W swojej pieśni nazwał dziewczynę Królową Iris zbierającą kwiaty, aby zrobić z nich dla siebie koronę. Dziewczyna podniosła głowę i stała się jeszcze bardziej różowa i jeszcze bielsza i jeszcze bardziej niż przedtem przypominała kwiat. Ona też miała sen, który powtórzył się trzy razy. Przyśnił jej się złotowłosy Hyvarnion, który teraz stał przed nią i śpiewał tak słodko swoim pięknym głosem.

Ona także odpowiedziała mu pieśnią, bo również była śpiewaczką.

– Nie jestem Królową Iris – zaśpiewała – tylko dziewczyną o imieniu Rivanone, którą zwą Królową Fontanny. I nie zbieram kwiatów, piękny panie, ale zbieram zioła, którymi mądrzy ludzie leczą ból i inne dolegliwości.

– Jakich ziół szukasz, Rivanone? – zapytał Hyvarnion, podchodząc bliżej.

Podniosła zieloną gałązkę, którą trzymała w swojej białej dłoni.

– Widzisz, to jest werbena – odpowiedziała, śpiewając. – Przynosi szczęście i spokój serca. Ale szukam jeszcze dwóch innych ziół, których na razie nie znalazłam. Drugie przywraca wzrok ślepym, a trzecie – niewielu udało się kiedykolwiek je znaleźć – to korzeń życia. Jego dotknięcie odpędza śmierć. Niestety, nie mogę znaleźć tych dwóch ziół, a czuję, że pewnego dnia będę ich bardzo potrzebowała. – I dwie łzy stanęły w jej oczach jak krople rosy w kielichach kwiatów.

Hyvarnion podszedł już do niej bardzo blisko.

– Znalazłaś już jednak pierwsze zioło, które daje szczęście, mała królowo – zaśpiewał czule. – Czy nie znalazłaś szczęścia, którym mogłabyś się podzielić ze mną, Rivanone?

Wówczas dziewczyna spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i wręczyła mu gałązkę zielonej werbeny.

– Dla mojego króla – zaśpiewała zupełnie tak, jak w jego śnie. Wtedy Hyvarnion zrobił to, co we śnie ujrzała Rivanone, ale nie mogę zdradzić, co to było, bo to sekret. Poza tym nikt dokładnie nie wie, o czym śnią dziewczęta.

Potem wrócili do pałacu króla, trzymając się za ręce i śpiewając razem piękną pieśń o szczęściu, którą razem ułożyli. Pobrali się na dworze królewskim, a król uhonorował ich, mianując ich Królem i Królową Muzyki i Pieśni.

Mieszkali tak sobie szczęśliwie, śpiewając pieśni w swoim Królestwie Poezji – bo czyż nie mieli ziela radości, które Rivanone znalazła i którym podzieliła się ze swoim królem?

***

Szkoda jednak, że Rivanone nie znalazła dwóch pozostałych ziół, których szukała – tego, które przywraca wzrok ślepym, i tego które daje życie umierającym. Niestety, przepowiednia Rivanone, że wkrótce będzie ich potrzebować, sprawdziła się. Po roku lub dwóch urodził im się synek, którego niebieskie oczy były ślepe. Wszystkie kolorowe cuda świata miały pozostać dla niego tajemnicą, której nigdy nie pozna. Nazwali go więc Herweusz, co oznacza „gorycz”, bo pierwszy raz w swoim życiu doznali uczucia goryczy. Ale na tym nie koniec nieszczęść – niedługo po narodzinach Herweusza złotowłosy Hyvarnion zachorował i był umierający. Ponieważ owego wiosennego poranka Rivanone nie znalazła ziela życia, nie mogła teraz powstrzymać męża przed odejściem do krainy, w której rośnie tylko to ziele o wspaniałych kwiatach, jakich żaden żyjący człowiek jeszcze nie widział. Tak więc Hyvarnion odszedł z Królestwa Muzyki i Pieśni, które Rivanone miała teraz dzielić tylko ze swym małym synkiem Herweuszem. Herweusz został więc księciem i spadkobiercą wszystkich darów pary królewskiej. Wśród nich najważniejsze były cztery: piękna twarz, najsłodszy głos, jaki kiedykolwiek słyszano w Bretanii, złota harfa Hyvarniona oraz wiele ułożonych przez rodziców pięknych melodii, których Rivanone uczyła syna. Cóż to było za cudowne królestwo! Jaki wspaniały spadek dla małego chłopca!

Ale nawet w takim królestwie człowiek musi doświadczać smutków i niewygody, tak jak mieszkańcy innych, mniej szczęśliwych królestw. Imię Herweusz oznaczało gorycz i faktycznie wiele było goryczy w jego dziecięcym życiu, zanim nauczył się, że naprawdę był księciem. Ponieważ był niewidomy, nie mógł bawić się z innymi dziećmi. Rivanone była ubogą wdową i nie było nikogo, kto zarobiłby na chleb dla nich obojga. Czasem pieśni, jakie razem śpiewali, były jedynym śniadaniem, jakim rozpoczynali dzień. Bywały dni, kiedy pieśni śpiewane wieczorem przez Rivanone przy jego łóżeczku były jedyną strawą, jakiej zakosztował od wschodu słońca. A niekiedy byli tak głodni, że nie mieli nawet siły śpiewać – to były naprawdę smutne chwile.

Kiedy Herweusz miał siedem lat, wpadł na świetny pomysł. Rivanone była chora i wycieńczona, w domu nie było nic do jedzenia. Herweusz siedział przy niej, trzymając ją za rękę, i zastanawiał się nad tym, czy jest coś, co mógłby zrobić w tej sytuacji. Ponieważ był niewidomy, nigdy sam nie wychodził z domu. Jednak ów pomysł sprawił, że wstąpiły w niego nadzieja i odwaga.

– Uratuję cię, kochana mamo! – zawołał, zarzucając jej ramiona na szyję. – Wezmę złotą harfę ojca, stanę przy drodze i będę śpiewać twoje najpiękniejsze pieśni. Ludzie będą dawać mi pieniądze, a ja kupię za nie jedzenie dla ciebie.

Odziany w łachmany i bosy, dźwigając złotą harfę na plecach, poszedł, potykając się i próbując znaleźć drogę. Niemal za pierwszym rogiem spotkał białego psa, który nie miał pana. Zwierzę podbiegło do Herweusza, obwąchiwało go, skomlało i polizało jego rękę. Kiedy chłopiec zaczął dalej iść, pies poszedł razem z nim, jakby chciał wskazywać mu drogę i ochraniać. Herweusz pytał każdą napotkaną osobę, czyje to zwierzę, ale wszyscy odpowiadali, że to obcy pies i nie wiadomo skąd pochodzi i do kogo należy. Wydawało się, że pies pojawił się specjalnie, aby pomagać Herweuszowi, który w końcu powiedział:

– Będziesz moim psem.

Wielki, biały zwierz podskoczył do góry i zaszczekał z radości. Herweusz zawiązał psu sznurek na szyi i chwycił jego koniec. Teraz miał kogoś, kto go chronił i prowadził, bo pies był bardzo uważny i pilnował, aby chłopiec nie potknął się ani nie wpadł do przydrożnego rowu.

Ktoś, kto nie dałby drobniaków niewidomemu chłopcu prowadzonemu przez wielkiego, białego psa, musiałby mieć naprawdę twarde serce. Z bosymi stopami zsiniałymi z zimna, szczękającymi zębami i oczami zwróconymi ku niebu, którego nie mógł zobaczyć, Herweusz stanowił smutny widok, kiedy tak stał przy drogach Bretanii. Ach, jak on słodko śpiewał! Nigdy dotąd nie słyszano takiego głosu ani tak pięknych pieśni. Każdy, kto go usłyszał, dawał mu pieniądze. W ten sposób chłopiec pomagał matce, zarabiając na jedzenie, lekarstwa i ubrania dla niej, żeby było jej ciepło. Ta myśl pocieszała go, gdy trząsł się z zimna w swoich przemoczonych łachmanach, chłostany wiatrem.

Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, Herweusz z trudem przemierzał kamieniste drogi. Często potykał się, a jego wierny pies próbował lizać jego zziębnięte i krwawiące stopy, aby je ogrzać. Często był bardzo zmęczony, a niekiedy było mu bardzo smutno, kiedy ludzie byli dla niego nieuprzejmi, ale to zdarzało się rzadko. Pewnego razu trafił do nieznanej wioski, w której wszyscy mieszkańcy byli poganami. Grupka niegrzecznych dzieci zaczęła tańczyć wokół niego i żartować sobie z niego, ciągnąć go za włosy i szarpiąc za ubranie. Wyśmiewali jego muzykowanie, wołając:

– Ślepy chłopcze, ślepy chłopcze, dokąd idziesz?

I wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Herweusz, któremu było przykro, że byli dla niego tak okrutni, wydobył dziwny dźwięk ze swojej harfy i zaśpiewał niskim, czystym głosem:

– Tańczcie, bystre oczy, które potrafią widzieć. Tańczcie, dzieci, które przedrzeźniają biednego, niewidomego chłopca. Tańczcie i nie przestawajcie, dopóki świat będzie się kręcił.

Podobno dzieci tańczą aż do tej pory, przemierzając świat w tę i z powrotem, wciąż i wciąż, choć muszą być bardzo zmęczone. I zmęczą się jeszcze bardziej – będą musiały kręcić się jak frygi i robić piruety, dopóki świat się nie skończy, a to bardzo długo, nawet dla dzieci, które lubią tańczyć.

Kiedy indziej Herweuszowi zdarzyła się inna nieprzyjemna rzecz. Jednak tym razem to zwierzę zraniło jego uczucia. To było bardzo dziwne, ponieważ zazwyczaj zwierzęta kochały go i próbowały mu pomóc – tak jak jego przyjaciel, biały pies. Potem okazało się, że to była tylko pomyłka, ale bardzo smutna, bo kosztowała życie wiernego przewodnika Herweusza. Oto, co się stało.

Kiedy Herweusz i jego pies szli odludną drogą, wyskoczył na nich czarny wilk. Wziął psa za swojego starego wroga, innego wilka. Blanco rzeczywiście wyglądał jak biały wilk – taki jak ten, którego św. Brygida podarowała królowi Irlandii. Nie zatrzymując się, aby sprawdzić kto to faktycznie jest – co pozwoliłoby uniknąć kłopotów – wilk rzucił się na Blanco. Rozgorzała straszliwa walka, aż w końcu wielki, czarny wilk zabił Blanco.

Herweusz bardzo się zasmucił. Płakał i łkał i był tak zrozpaczony, że wilkowi zrobiło się przykro. Poza tym gdy tylko walka się skończyła, wilk przekonał się, że to była pomyłka i zabił obcego psa, a nie swojego wroga-wilka. Bardzo się zawstydził. Podbiegł do Herweusza i zaczął się do niego łasić, próbując dać mu do zrozumienia, że żałuje swojego uczynku i pytając co mógłby zrobić, aby naprawić swój błąd. Herweusz powiedział wilkowi, że jeśli zamiast Blanco zostanie jego przewodnikiem, spróbuje mu wybaczyć, chociaż bardzo cierpiał z powodu utraty wiernego psa.

Od tamtej pory Herweusz wędrował z wielkim, czarnym wilkiem, którego trzymał na mocnej, skórzanej smyczy. Wkrótce pokochał wilka tak samo, jak wcześniej Blanco. Kiedy wracali do domu, wilk spał w oborze razem z wołami i nigdy nie warczał na nie ani ich nie ugryzł, jak zrobiłyby inne wilki. Bacznie pilnował swego małego pana, aby nikt go nie skrzywdził ani nie oszukał. Biada temu, kto śmiałby dotknąć Herweusza, kiedy wilk był w pobliżu. A zawsze był niedaleko, gotów bronić swego pana ostrymi kłami.

I tak wędrowali razem, Herweusz i jego wilk, niosąc z miasta do miasta muzykę i pieśni ułożone przez Hyvarniona i Rivanone, bo Herweusz nie nauczył się jeszcze tworzyć swoich własnych pieśni.

***

Po siedmiu latach wędrówek Herweusz zarobił dość pieniędzy, aby zapewnić swojej matce wygodne życie. Tęsknił za szkołą, chciał się uczyć różnych rzeczy, aby wyrosnąć na mądrego człowieka jak jego ojciec, którego nazywano Małym Mędrcem, i aby móc samodzielnie układać pieśni. Czuł, że nadszedł dla niego czas wkroczenia do królestwa Hyvarniona i Rivanone, a pieśni zamknięte dotąd w jego sercu aż wyrywały się na wolność.

Brat Rivanone, Gourvoyed, był świętym pustelnikiem i mieszkał samotnie w lesie. Był mądrym człowiekiem i znał się na wielu rzeczach, a zwłaszcza na tworzeniu pieśni. Mógłby uczyć swojego siostrzeńca z miłości do niego.

Cóż to był za cudowny poranek, kiedy Herweusz po raz pierwszy szedł do swojej leśnej szkoły! Wkraczał do swojego Królestwa Muzyki i Pieśni! Słońce opromieniło jego złote loki, tworząc wokół jego głowy świetlistą aureolę, jakby dawało mu swoje błogosławieństwo. Ptaki śpiewały przez całą drogę jakby chciały mu powiedzieć, że Gourvoyed nauczy go układać muzykę słodszą nawet niż ich trele. Wilk prowadził go ochoczo, skacząc z radości, bo również był pełen nadziei, że życie Herweusza odmieni się na lepsze. Wszystkie stworzenia wiedziały, że zostanie on wielkim poetą. I tak też się stało.

Herweusz wkrótce nauczył się wszystkiego, czego uczył go Gourvoyed i sam został nauczycielem. Do jego chaty w lesie, którą pustelnik mu pozostawił, przychodziło wielu uczniów, błagając go, aby uczynił z nich poetów śpiewających tak jak on. Jednak Herweusz nie mógł tego zrobić. Mógł nauczyć ich śpiewać i grać na harfie, ale nikt nie był w stanie ani tak pięknie śpiewać, ani tak grać jak on. Bo żadnego człowieka nie da się nauczyć układania wierszy, jeśli nie ma on poezji w duszy. To królewski dar, który Herweusz odziedziczył po swoich rodzicach, Hyvarnionie i Rivanone – Królu i Królowej Muzyki i Pieśni. To było królestwo Herweusza, które otrzymał w spadku, aby jego imię zamiast z goryczą kojarzyło się z niezwykłą słodyczą.

Teraz Herweusz w czasie swoich wędrówek z miasta do miasta był witany jak książę. Jadał przy stołach wielkich panów, śpiewał w komnatach wielkich pań. Dostawał w darze złote puchary i lśniące ozdoby z klejnotów, jeśli miał takie życzenie. Jednak on sam był tak szczodry, że wszystko, co dostał, rozdawał innym. Jeszcze nigdy nie słyszano tak słodkiej muzyki, ani tak pięknych pieśni, które Herweusz śpiewał przy akompaniamencie złotej harfy ojca. Był jeszcze wspanialszym minstrelem niż Hyvarnion czy Rivanone.

Wędrując po kraju, trafił do wielu miejsc i miał wiele niezwykłych przygód. Pewnego razu spędził noc w zamku wielkiego pana, który posadził go przy stole po swojej prawicy i uhonorował bardziej niż innych gości. Gdy bankiet się skończył, na prośbę hrabiego paź przyniósł Herweuszowi jego złotą harfę i wszyscy zaczęli wołać:

– Prosimy o pieśni!

Wszyscy odsunęli swoje krzesła od stołu, aby posłuchać koncertu, a Herweusz wziął harfę i przesunął palcami po jej złotych strunach. Zabrzmiało to jak dźwięk kropli deszczu padających na kielichy kwiatów.

W pobliżu zamku, za fosą, znajdował się staw. W tym stawie mieszkała cała kolonia zielonych żab ryczących, których głosy były szorstkie i bardziej gardłowe niż najniższe tony, jakie mogła wydać harfa Herweusza. Gdy tylko Herweusz zaczął śpiewać, te okropne żaby zaczęły wrzeszczeć i ryczeć, jakby chciały go zagłuszyć. Być może były zazdrosne, bo głos Herweusza brzmiał bardziej słodko niż dźwięk srebrnego dzwoneczka. A one mogły tylko śpiewać „Ker-czog! Ker-r-kity-czog! Ker-czog!”, co nie jest ani melodyjne, ani oryginalne, bo to właśnie wyśpiewywały wszystkie żaby od początku świata.

Herweusz był niezadowolony z powodu tego nieprzyjemnego hałasu. Nie mógł ani śpiewać, ani grać, ani nawet myśleć o słowach pieśni – w jego uszach dźwięczało tylko: „Ker-czog! Ker-r-kity-czog! Ker-czog!”. Żabi chór śpiewał coraz głośniej i głośniej, w miarę gdy dołączały do niego kolejne żaby.

Herweusz czekał, aż przestaną. Ale gdy zorientował się, że nie mają takiego zamiaru, bardzo się rozzłościł. Podszedł do okna, trzymając swoją harfę. Wychylając się jak najdalej z okna, wydobył z niej ten sam cudowny dźwięk, którym kiedyś, jak zapewne pamiętacie, zaczarował wyśmiewające się z niego dzieci.

– Zaśpiewajcie swoją ostatnią pieśń, żaby – powiedział. – Zaśpiewajcie swoje ostatnie „Ker-czog”, bo od tej chwili będziecie nieme. Zabraniam wam kiedykolwiek ponownie otwierać pyski. Wszystkim oprócz jednej, najmniejszej z was, która będzie śpiewała bez odpoczynku, aby przypominać wam o tym, jakie byłyście dla mnie niemiłe.

Gdy tylko skończył mówić, za oknem zapadła wielka cisza, przerywana tylko piskliwym głosikiem kijanki. „Ker-czog! Ker-r-kity-czog! Ker-czog!”, śpiewała swoje smutne solo. Sama jedyna musiała śpiewać wciąż od nowa tę samą melodię. Przypuszczam, że nadal można usłyszeć, jak śpiewa w zielonym stawie nieopodal tego starego, francuskiego zamczyska.

***

Herweusz wędrował tak przez wiele lat, śpiewał i układał piękne pieśni, uczył innych, a potem znów wędrował, aż jego ukochana matka zmarła. Jednak wciąż miał kogoś, kto go kochał i opiekował się nim i wilkiem, kiedy wracali ze swoich wypraw. Albowiem Rivanone zaadoptowała małą dziewczynkę o imieniu Krystyna, promienną jak blask słońca i piękną jak kwiat. Nazywała Herweusza „wujkiem” i kochała go ogromnie. Zaprzyjaźniła się też z wilkiem.

Herweusz w końcu postanowił osiedlić się i tworzyć muzykę w swoim własnym domu. Zamiast zanosić ją do innych, pozwalał im przychodzić do siebie, aby mogli jej posłuchać. Starzał się coraz bardziej i coraz trudniej mu było podróżować jak dawniej, zwłaszcza że był przecież niewidomy. Poza tym czarny wilk też siwiał i potrzebował odpoczynku po tylu długich latach wiernej służby.

Herweusz postanowił zbudować kościół i zamieszkać przy nim, Krystyna zaś miała mieszkać w pobliżu w swoim własnym domku. Stał się ważną osobistością i miał wielu przyjaciół, uczniów i zwolenników, którzy chcieli zamieszkać blisko niego. Tak więc Herweusz i grupa mnichów w czarnych szatach wyruszyła w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na kościół. Między nimi, jak biała gołębica między czarnymi krukami, szła Krystyna, jedną ręką trzymając wujka za rękę, a w drugiej dzierżąc smycz, do której uwiązany był siwiutki wilk, który wskazywał im drogę. Już przedtem zwierzę wielokrotnie prowadziło Herweusza przez góry, doliny i kwitnące łąki, wiodło wieloma drogami i ulicami miasteczek, ale jeszcze nigdy nie miało takiej ważnej misji. Miała to być ostatnia wędrówka starego wilka z jego panem. To wilk miał wybrać miejsce pod budowę kościoła. Postanowiono, że tam, gdzie zwierzę zatrzyma się na odpoczynek, położony zostanie kamień węgielny.

Wilk szedł i szedł, aż w końcu położył się na zielonej polance nad rzeką, która była idealnym miejscem na budowę kościoła. Odtąd minstrel Herweusz miał już zaprzestać wszelkich wędrówek, ale odpocząć i wieść szczęśliwy żywot z Krystyną i wilkiem.

Zbudowali dla niej altankę w pobliżu kościoła, w kępie wierzb przy źródle. Altanka miała stożkowaty kształt, była pokryta strzechą i wyglądała jak wielki ul. Sama Krystyna wyglądała zaś jak pracowita pszczółka zbierająca miód, gdy tak kręciła się między krzakami róż, podśpiewując sobie piosneczki. Tak jak Rivanone, ciągle przebywała wśród kwiatów. W każdy sobotni poranek wstawała wcześnie i wychodziła z koszyczkiem w ręku, aby zrywać wciąż jeszcze pokryte rosą kwiaty. Potem szła z naręczami kwiatów do kościoła – sama wyglądała wtedy jak cudowny bukiet. W pustym kościele układała kwiaty, przystrajając go do niedzielnej porannej Mszy świętej, bo jej obowiązkiem było dbanie o to, aby kościół był zawsze czysty i pięknie przyozdobiony.

Kiedy Krystyna wkładała w kościele kwiaty do wysokich wazonów, śpiewając przy tym cicho pieśni, jakich nauczyła ją Rivanone, wuj Herweusz zakradał się, trzymając rękę na głowie wilka, który zawsze prowadził go w miejsce, z którego dobiegał jej głos. Bardzo cichutko, jakby robił jakiegoś psikusa, Herweusz rozsuwał trochę ciężkie wrota kościoła – tylko na tyle, żeby usłyszeć śpiew Krystyny. Potem przykładał ucho do szpary, a wilk wciskał w nią swój nos, merdając przy tym radośnie ogonem. Ale dziewczynka miała czujne ucho i zawsze ich usłyszała, choćby nie wiem jak bezszelestnie podkradli się pod drzwi. Wołała wtedy znienacka:

– Widzę cię, wujku! Widzę cię! – Stało się to częścią ich wspólnej zabawy.

I choć Herweusz nie mógł jej przecież zobaczyć, podskakiwał zaskoczony i wycofywał się szybko, ciągnąc za sobą wilka, jakby zrobił coś złego. Potem cichutko szli z powrotem do domu Herweusza, z sercami wypełnionymi miłością do dziewczynki. Wracając do swojej altanki, Krystyna przychodziła życzyć im dobrej nocy.

Tak cała trójka spędziła resztę swoich dni. Mimo że imię Herweusza oznaczało gorycz, jego życie nie było wypełnione goryczą, ale radością. Królestwo, które odziedziczył po Hyvarnionie i Rivanone, należało do niego przez całe życie i choć on sam nie wędrował już z miasta do miasta, jego pieśni wciąż były przekazywane z serca do serca. Jeszcze długo, długo ich echo dźwięczało w Bretanii – tak jak zapach kwiatu trwa długo po tym, jak kwiat zwiędnie.

Drogi św. Herweuszu!

Abbie Farwell Brown

Powyższy tekst jest fragmentem książki Abbie Farwell Brown Święci przyjaciele zwierząt. Fascynujące opowieści o świętych.