Rozdział trzynasty. Opowieść o Epifanii

Kiedy umilkły Bożonarodzeniowe dzwony niosące całemu światu przesłanie pokoju i dobrej woli, nadeszło święto Objawienia Pańskiego czyli Epifanii, zwane u nas świętem Trzech Króli. W przeddzień w całym mieście panowała świąteczna atmosfera, a wszyscy szykowali się na wielką zabawę. Mali ulicznicy tak strasznie hałasowali dmąc w długie szklane trąbki, że doprowadzali do pasji spokojnych ludzi, dobroduszni zaś tylko zatykali sobie uszy rękami i dziękowali świętym za to, że taki hałas panuje jedynie raz w roku. Po ulicach przechadzali się handlarze machając trzymanymi za nogi wrzeszczącymi wniebogłosy kurami, zachwalając swój towar i nie zwracając uwagi na jego rozpaczliwe gdakanie. W całym mieście nie było domu, choćby najbiedniejszego, gdzie na święto nie przyrządzonoby kury, więc handel szedł sprawnie, a transakcje stawały się prawdziwymi dziełami sztuki.

Wśród całego tego zgiełku, wrzasków drobiu i dęcia w szklane trąbki, przez tłum przeciskała się pewna uboga kobieta. Ramiona okryła szczelnie cienkim, starym szalem, a w jego fałdy zawinęła mały pakunek, który, sądząc z kształtu, zawierał niemowlę. Obok tuptało po kamiennym chodniku drugie dziecko, w wieku trzech czy czterech lat, trzymając się kurczowo jej spódnicy. Zaś z tyłu dobiegał stukot drewnianych kul – to najstarsze, kulawe dziecko próbowało dotrzymać kroku rodzinie.

Kobieta spojrzała tęsknie na wielki wybór kur, natychmiast ściągając na siebie uwagę jednego z handlarzy.

– Ecco! – zawołał. – Mam dokładnie to, czego szukasz! Zobacz tylko jaka jest tłusta i krucha.

Tu wyciągnął w kierunku kobiety smutnego ptaka, niewiele więcej niż skórę i potargane pióra.

– A cena jest tak niska, że prawie jej nie ma! Sprzedam ci ją za trzy liry, choć okradam w ten sposób siebie i swoje niewinne dziatki!

Jednak kobieta pokręciła głową i ruszyła dalej. Bała się, że skusi ją widok takiego przysmaku.

– Mamo – odezwała się Brygida, kulawa mała dziewczynka, próbując dotrzymać kobiecie kroku. – Czy jutro nie będzie u nas obiadu?

– Kto to może wiedzieć? – odparła matka wesoło. – Może zarobimy dziś jakieś pieniądze? Jeśli ten pan nam zapłaci, urządzimy sobie taką ucztę jak inni. Przyrządzimy pyszną gotowaną kurę i masę polenty, kupimy nową sukienkę dla twojej ukochanej lalki, zabawkę dla małej Marii i dobre mleko dla Beppino. Kto to wie, może i u nas będzie jutro zabawa?

Twarzyczki dzieci rozjaśniły się na jej słowa, a Maria, którą bolały już nóżki, ruszyła znów żwawo do przodu.

– Widzicie? Jesteśmy na miejscu – powiedziała wreszcie matka, zatrzymując się przed wielkim, ponurym wejściem, gotowa wspiąć się na schody prowadzące na górne piętro.

– Kto idzie? – zawołał ktoś z góry ostrzegawczym tonem.

– Swój – odparła kobieta, po czym ruszyła po schodach pomagając zmęczonej dziewczynce u swego boku. W końcu wdrapały się na najwyższe piętro, a tu, w otwartych drzwiach, stał wysoki starzec o surowej twarzy obserwując uważnie małą rodzinę.

– Ach! – zawołał. – A więc przyniosłaś mojego małego modela. Wchodźcie, wchodźcie, w takie ponure dni światło znika zbyt szybko, a chciałbym dziś jeszcze skończyć pracę jeśli to możliwe.

To mówiąc wprowadził je na wielkie, puste poddasze i wskazał kobiecie stare krzesło, które wysunął na środek pomieszczenia.

Dzieci przytuliły się do matki i rozglądały wokoło okrągłymi ze zdumienia oczami. Jakież to było dziwne miejsce! Żadnego stołu czy łóżka, nic tylko obrazy, odwrócone plecami i oparte o ścianę. Na samym środku pokoju stał dziwny drewniany stojak z wielkim płótnem połyskującym tak wspaniałymi kolorami, że zdawało się niemal oświetlać ten ponury, ciemny pokój. Światło ze świetlika padało prosto na obraz, a dzieci zapatrzyły się na niego tak, że zapomniały zupełnie o onieśmieleniu i strachu przed surowym starcem, i podeszły bliżej, żeby popatrzeć.

Na obrazie namalowane było to święto, które nadejść miało już jutro, święto Objawienia Pańskiego. W tle prostej, ubogiej stajenki widać było ciemne zarysy bydła. Po jednej stronie obrazu stał pusty żłobek, a na środku, gdzie zrzucono na kopiec nieco słomy, siedziała Matka Boska z Dzieciątkiem w ramionach. Wyglądała uroczo, gdy tak patrzyła z czułością i niemal szacunkiem na Dzieciątko na swych kolanach. Przed nimi, na kamiennej podłodze stajenki, klęczeli pochylając głowy trzej królowie odziani w purpurę, szkarłat i złoto, które kontrastowały ostro z mrokiem panującym w stajence i prostotą stroju Matki. To był cudowny obraz, choć przynosił też rozczarowanie, ponieważ nadal nie została ukończona jego najważniejsza część. W miejscu gdzie powinna znajdować się twarzyczka Gesu Bambino widniało tylko białe płótno.

Stary malarz stanął za dziećmi i wraz z nimi wpatrywał się w obraz, wzdychając ciężko. Pracował nad tym płótnem dzień w dzień przez wiele miesięcy i był pewien, że przyniesie mu sławę i szacunek. Wywiązał się dobrze ze swego zadania, a wszystkie części obrazu były tak piękne, jak tylko można sobie wyobrazić. Tylko jednej rzeczy nie był w stanie namalować, twarzy Dzieciątka, centralnego punktu swego dzieła. Choć trudził się jak mógł, nie potrafił stworzyć jej takiej, jak pragnął. Nie ustawał w wysiłkach i wszędzie szukał modeli, ale wszystkie próby kończyły się porażką i za każdym razem zamalowywał na powrót twarz, pełen głębokiej rozpaczy.

Oto jednak miał przed sobą nową szansę, małego modela, którego jego bystre oczy wypatrzyły zaledwie wczoraj. Kazał dzieciom cofnąć się, ujął w dłoń pędzel gotów do pracy, po czym odwrócił się ze zniecierpliwieniem do kobiety.

– Odwiń szal i trzymaj dziecko tak, żebym widział jego twarz – polecił. – Sądzisz, że chcę namalować mumię albo poczwarkę?

Kobieta wzdrygnęła się i zaczęła rozwijać szal.

– On śpi i ma kaszel, poverino – zaczęła wyjaśniać, ale na widok zniecierpliwienia i złości malujących się wyraźnie na twarzy starca, pospiesznie uniosła dziecko, poprawiła jego niebieski fartuszek, po czym pogłaskała je po małej ciemnej puszystej główce.

Ale Beppino wcale się to wszystko nie podobało. Wolał leżeć owinięty w szal i spać, a nie czuwać. Jego nosek zaczął się więc marszczyć, a usteczka – otwierać coraz szerzej. Następnie zamknął oczka i wybuchnął płaczem, który przeszedł w gwałtowny kaszel i znów w płacz, tak głośny, że malarz rzucił pędzle i zasłonił sobie rękami uszy.

– Dosyć! – wykrzyknął. – Zupełnie jakbyś mi przyniosła do pozowania rozwrzeszczaną papugę!

Rozdrażniony głos spowodował, że Beppino przestał na chwilę płakać i popatrzył na malarza ciemnymi oczami pełnymi łez, choć drżące usteczka wskazywały, że jest gotów zacząć od nowa. Matka delikatnie rozcierała jego sine łapki, uspokajając go jak tylko mogła, a Maria zaczęła klaskać i bawić się z nim w „a-kuku”, żeby się tylko uśmiechnął. Ale wszystko na nic. Beppino uznał, że świat jest zimnym i niemiłym miejscem i znów wybuchnął płaczem, jeszcze głośniejszym niż przedtem.

– No już, zabieraj go. To strata czasu – powiedział malarz i stał patrząc ponuro jak kobieta z powrotem owija Beppino w stary szal i bierze Marię za rękę.

Powoli ruszyły do drzwi, a za nimi ze stukotem kul pokuśtykała Brygida. W progu kobieta zatrzymała się na moment i obejrzała przez ramię. Czy mogła poprosić malarza o wsparcie? Nigdy wcześniej nikogo o nic nie prosiła, ale jutro wypadało święto, a nie miała dla dzieci nic do jedzenia. Matka biednego małego Beppino umarła zaledwie kilka tygodni temu i biedne maleństwo zostało na świecie zupełnie samo. To u niej w domu znalazł miłość i chleb, które dzielił z jej córeczkami, ale dodatkowa buzia do wykarmienia, choć maleńka, spowodowała wielkie trudności i dziś kobieta sama nie wiedziała, gdzie zwrócić się o pomoc. Spojrzała smutno na wysoką postać malarza o surowej twarzy. Spróbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić ani słowa. Gdyby tylko spojrzał na nią choć trochę łaskawiej, zdobyłaby się na odwagę. Ale na czole malarza zebrały się gniewne zmarszczki. Odwrócił się niecierpliwie od jej błagalnego spojrzenia i znów patrzył na swój obraz.

Ze stłumionym szlochem kobieta przytuliła dziecko, powoli wyszła z pracowni, a potem ruszyła w dół kamiennymi schodami. Nie było teraz sensu oglądać kur na sprzedaż, ani marzyć o wesołych prezentach. Kiedy w milczeniu zdążały do domu, Brygida zauważyła łzy toczące się po policzkach matki.

– Ale nie gniewasz się na małego, prawda mammina? – spytała niespokojnie. – Nie jest łatwo siedzieć i się uśmiechać, kiedy się marznie i jest śpiącym.

Kobieta pokręciła głową i spróbowała się uśmiechnąć.

– Biedny aniołeczek – powiedziała. – Nie, to nie była jego wina, niemniej jutro nie będzie u nas święta.

Słysząc te słowa Maria otworzyła buzię i zaczęła głośno zawodzić. Nie będzie obiadu ani słodkiego ciasta ani zabawek! Aż tylu nieszczęść na raz nie była w stanie znieść spokojnie.

– Ciii, no ciii – uspokajała Brygida, pochylając się, żeby ucałować małą nieszczęśliwą buzię. – Obiecuję, że dostaniesz jutro piękny prezent, który będzie tylko twój – po czym uśmiechnęła się tajemniczo i pokiwała głową, co niczym czary osuszyło łzy Marii.

Tymczasem na zimnym pustym poddaszu malarz jeszcze długą chwilę stał nieruchomo przed obrazem, a potem, w wielkiej rozpaczy, opadł na krzesło. Wszystkie jego nadzieje koncentrowały się na tym dziele, największym i najlepszym jakie kiedykolwiek namalował. Wiedział, że jest dobre, ale zaczął się obawiać, że nigdy nie zdoła go skończyć. Zamiast twarzy Dzieciątka widział jedynie białą plamę, tkwiącą w samy środku i sercu obrazu. Nagle ukrył twarz w dłoniach, żeby nie patrzeć dłużej na swą porażkę i rozczarowanie.

Minęło kilka minut nim podniósł głowę zaskoczony. Cóż to za światło rozbłysło tak jasno w mrocznym pokoju? Zupełnie jakby pochodziło z nieskończonego obrazu. Spojrzał uważnie na płótno, a wtedy zobaczył, że obraz wcale nie jest już niedokończony. Światłem, które go oślepiło, była aureola chwały rozbłyskująca wokół twarzy Dzieciątka Jezus – twarzy namalowanej tak cudownie, jak o tym nawet nie marzył. Było coś tak Boskiego w pięknie tej małej twarzyczki, że całe poddasze wydawało mu się nagle miejscem świętym, więc padł na kolana wpatrując się w obraz oczami niemal oślepionymi blaskiem chwały. Ale czy blask pochodził tylko z obrazu? Rozejrzał się. Kim były postacie klęczące obok niego? Nie znajdował się już na wielkim, pustym poddaszu, tylko w stajence, a zamiast królów w kosztownych szatach, przed Matką i Jej Boskim Dzieciątkiem tłoczyły się liczne klęczące postaci. Jedne były ubrane bogato, inne w łachmanach, jedne stare, a inne młode, ale każda przyniosła dla Dzieciątka jakiś dar. Niektóre były bardzo dziwne – z pewnością Chrystus odrzuci tak nędzne podarki? Ale nie, Jego rączka wyciągała się po wszystkie, a co zaskakujące, pod Jego dotknięciem te najbiedniejsze zmieniały się w rzeczy tak cenne i tak wyjątkowej piękności, że błyszczały niczym czyste złoto, zaś te, które zdawały się odpowiednimi darami dla króla, stosy złota i drogich kamieni, obracały się natychmiast w szary ołów i najzwyklejsze kamienie.

– To miłość sprawia, że dar jest naprawdę cenny – wyszeptał malarzowi do ucha jakiś głos. – Tam, gdzie zakrada się samolubstwo, zepsuty zostaje nawet najcenniejszy podarunek.

Malarz poczuł, że jest wypychany do przodu, coraz bliżej Dzieciątka, a wówczas uświadomił sobie, że nie ma Mu nic do ofiarowania i że tylko on w tym tłumie klęczy z pustymi rękami. Zaczął myśleć o swoim życiu i szukał w nim gwałtownie czegoś, co by go usprawiedliwiło przed Dzieciątkiem. Ale nie, we wszystkim, o czym pomyślał, tkwiło samolubstwo. Żył tylko dla siebie i teraz jego ręce były puste.

To nie strach sprawił, że opuścił głowę, a jego piersią wstrząsnął szloch. Żaden lęk nie skruszyłby lodu, który od wielu lat zbierał się na jego zimnym sercu. Sprawiła to myśl, że już wkrótce Dzieciątko Jezus uśmiechnie się do niego, wyciągnie swe małe rączki, a on nie będzie miał co w nie włożyć, żadnego daru, który mógłby ofiarować w dzień Trzech Króli. Wszyscy z wyjątkiem niego coś mieli. Nawet mała kulawa dziewczynka w starym, sfatygowanym ubraniu, która klęczała obok niego, trzymała w złożonych rączkach drewnianą lalkę. Tylko on nic nie miał, a z każdą chwilą podchodził bliżej do Dzieciątka.

Przed nim klęczały już tylko trzy osoby – mężczyzna z rękami pełnymi złota, uboga kobieta z dzieckiem przy piersi i mała kulawa dziewczynka z drewnianą, zniszczoną lalką.

Mężczyzna podszedł pewnym krokiem do Dzieciątka, ale kiedy wyciągnięta rączka dotknęła złota, straciło ono cały blask i zmieniło się w szary ołów. Co dziwne, mężczyzna wcale nie zauważył tej zmiany, gdyż nie podnosił wzroku i nie widział chmurnego wyrazu na twarzy Dzieciątka.

Następnie podeszła nieśmiało uboga kobieta i ukląkłszy wyszeptała, że nie ma nic do ofiarowania, ponieważ dziecko, które trzyma przy piersiach to porzucona sierota, a dar jaki miała dla Dzieciątka został wydany na jedzenie dla niemowlęcia. Nic do ofiarowania? Bynajmniej! Malarz zobaczył, że Dzieciątko trzyma w rączce złoty pergamin, na którym wypisano błyszczącymi literami: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40).

Potem podeszła kulawa dziewczynka. Zupełnie bez strachu uniosła ufnie oczy wyciągając do Dzieciątka starą drewnianą lalkę. Bardzo jej było ciężko rozstawać się ze swym jedynym skarbem, ale jej mała siostrzyczka nie dostanie w święto żadnego prezentu, a tak bardzo chciała coś dostać! A choć lalka była stara, rozbłysła tak jasno, jak najkosztowniejszy z darów. Bardzo prawdopodobne, że On uznał ją za cenniejszą niż złoto, mirra i kadzidło.

Malarz wiedział, że teraz nadeszła jego kolej, i pokornie ukląkł ukrywając twarz w dłoniach. Na jego ustach nagle pojawiły się słowa:

– Jestem tylko ubogim człowiekiem, Panie, zbyt ubogim, by ci coś ofiarować, nigdy też nie miałem sposobności zrobić czegoś dla Ciebie.

Ale głos Dzieciątka nakazał mu unieść głowę, a przed jego oczami pojawiła się teraz inna scena. Znów był na swym starym poddaszu a przed nim stała uboga kobieta z dzieckiem na ręku i starszą dwójką trzymającą się jej spódnicy. Zobaczył jej błagalne spojrzenie, kiedy odwracała się, by odejść i usłyszał jej stłumiony szloch, gdy zamykały się za nią drzwi. Ruszył naprzód, jakby chcąc ją zatrzymać, ale wizja zbladła, a w jego uszach zabrzmiał smutny głos powtarzający:

– Wszystko, czego nie uczyniłeś…

Malarz ocknął się gwałtownie. Śnił, śnił tylko, ale po jego policzkach spływały gorące łzy, a serce przeszywał ból. Nieukończony obraz ledwie majaczył w mroku, kiedy sięgał pospiesznie po kapelusz i ruszał do drzwi. Zbiegł szybko po kamiennych schodach i wybiegł wprost w cichą noc, myśląc tylko o jednym. Na ulicach było jeszcze cicho, ale już niedługo rozdzwonią się dzwony ogłaszając światu początek radosnego święta, musi więc jak najszybciej załatwić swą sprawę. Wkrótce odnalazł pewną biedną uliczkę, wspiął się po stromych schodach i stanął przed zamkniętymi drzwiami. Szybko odszukał portfel i owinął coś w kawałek papieru, a potem pochylił się i wsunął to pod drzwi, starannie popychając, póki ostatni fragment nie zniknął po drugiej stronie. Potem z westchnieniem ulgi odwrócił się i odszedł, z wyrazem takiego szczęścia na twarzy, jakiego nie widziano u niego od wielu lat.

– Wstawaj Brygido, czy nie słyszysz dzwonów? – zawołała matka. – Wstawajcie! Nie możemy się dzisiaj spóźnić do kościoła, powitać Gesu Bambino.

– Tak, mamo – odparła Brygida przecierając oczy. – Ale noc wydała mi się bardzo krótka i śniłam, że już Go powitałyśmy.

Jej twarz rozjaśniła się w tak szczęśliwym uśmiechu, że matka pochyliła się i ucałowała jej małą twarzyczkę.

Okrzyk radości, jaki dobiegł z drugiego łóżka, kazał im się odwrócić. Obie roześmiały się wesoło na widok Marii, która siedziała w pościeli patrząc wielkimi ze zdumienia oczami na starą drewnianą lalkę, która siedziała w nogach łóżka.

– Dla mnie? – wykrzyknęła, wyciągając ręce po zabawkę. I jakby wydawało jej się to zbyt wielkim szczęściem powtórzyła: – Dla mnie?

– Oczywiście, to jest twój prezent – odparła Brygida kręcąc lekko głową jak dorosła kobieta. – Jestem już za duża na lalki, więc teraz będzie całkiem twoja.

Nawet Beppino wydał gardłowy pomruk zadowolenia, słuchając tych radosnych okrzyków, kiedy Maria przytuliła mocno lalkę. Uboga matka uśmiechała się patrząc na swe dzieci, choć serce zaciążyło jej w piersiach na myśl o długim dniu, jaki je czeka i o małym kawałku chleba, jakim będzie musiała ukoić głód tych małych istotek.

– Chodźcie, dzieci – zawołała. – Musimy się pospieszyć, bo dzwony umilkną nim dojdziemy do kościoła.

Owinęła Beppino w swój stary szal i pomogła Marii zapiąć fartuszek, a potem zaczęła otwierać drzwi.

– Spójrz, mamo – zawołała Brygida, pochylając się i podnosząc coś z ziemi. – Ktoś nam to wetknął pod drzwi.

– To tylko kawałek brudnego papieru – stwierdziła matka, ale kiedy go rozwinęła, jej twarz zmieniła się gwałtownie.

– Dzieci, dzieci! – wykrzyknęła. – To przecież sztuka srebra! Za to będziemy mogły kupić dziś wszystko, czego nam trzeba!

Stała jak zaczarowana i wpatrywała się w kawałek papieru i srebrną monetę.

– Mamusiu, mamusiu, to dar od Gesu Bambino na Jego święto, prawda? – dopytywała się Maria ciągnąc ją za spódnicę.

– Kupimy sobie tłustą kurę i słodkie orzechy, a Beppino dostanie pyszne białe mleko, które tak lubi – wykrzyknęła Brygida, podskakując z radości, a Maria przyłączyła się do jej podskoków.

Ale matka nie zwracała na nie uwagi. Kiedy ścisnęła w dłoni monetę, na jej twarzy pojawił się wraz szacunku i wdzięczności.

– Cii, dzieci, cii – powiedziała. – Nie hałasujcie tak. Najpierw musimy pomyśleć o czymś innym. Musimy iść i podziękować Gesu Bambino za prezent jaki nam ofiarował z okazji swych narodzin.

Ulice były już zatłoczone spieszącymi się ludźmi. Wkoło panowała radość, a dzwony wesoło wzywały na Mszę świętą. Mała rodzina dotarła na plac, a potem weszła po schodach do wielkiego kościoła. Drzwi stały otworem, więc matka musiała tylko odsunąć ciężką skórzaną zasłonę, żeby dzieci mogły wejść do środka. Wcześniej jednak przykryła głowę białą chustką i położyła dwa kawałki płótna na kędzierzawych główkach swych córek.

Ręka w rękę weszły powoli do wielkiego mrocznego kościoła i ruszyły w kierunku ołtarza oświetlonego migotliwym blaskiem świec. Tam uklękły na podłodze pełne głębokiego szacunku i oddania. Nawet na twarzy małej Marii pojawił się skupiony wyraz, kiedy złożyła rączki i próbowała odmówić po łacinie pacierz. Zakończyła go własnymi słowami:

– I dziękuję Ci Panie Jezu za Twój urodzinowy dar.

Zaś w artystycznym światku wybuchło tego dnia wielkie poruszenie, a ludzie tłoczyli się w kaplicy klasztoru, żeby obejrzeć nowy obraz, który był na ustach wszystkich.

– Naprawdę cudowne dzieło – stwierdził przeor zacierając z dumą ręce przed swym nowym nabytkiem. – I pomyśleć, że nie mieliśmy pojęcia, iż tak wielki malarz mieszka w naszym mieście!

– Och, dobrze go znamy – odparł jeden z artystów. – Tylko nigdy wcześniej tak nie malował. Jego prace zawsze były dobre, ale brakowało im życia i duszy.

– Wygląda na to, że wreszcie odnalazł duszę – stwierdził drugi. – Bo jak inaczej mógłby namalować taką twarz? – i wskazał z szacunkiem na oblicze Dzieciątka Jezus, które było tak niesamowicie piękne, że ludzie odruchowo skłaniali przed nim z szacunkiem głowy.

– Nie mogło mu pozować żadne ludzkie dziecko – powiedział przeor w zamyśleniu, patrząc na obraz. – Taką twarz można ujrzeć jedynie w wizji zesłanej przez Boga, by cieszyła nasze ziemskie oczy.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Marziale, herszt zbójców oraz inne fascynujące opowieści.