Rozdział trzynasty. La Verna

Kończy się powoli opowieść o trubadurze. Ostatnie lata jego życia były pełne cierpienia i zgryzoty. Teraz, kiedy bractwo tak licznie się rozrosło, wielu spośród jego członków zapominało o naukach swego przywódcy. Zamiast służyć pani Biedzie, służyli pani Bogactwu, pani Pysze albo pani Sławie; już tylko na pozór byli bosymi Biedaczynami w zgrzebnych szarych sukniach. Zmiana, jaka zaszła wśród braci, omal nie złamała serca Franciszka z Asyżu. Pamiętał jeszcze pierwszą zimę w chałupce Rivo Torto, kiedy mimo chłodu i niewygód mała kompania była tak szczęśliwa i zjednoczona. Pamiętał radość, z jaką budowali chatki na równinie i zakładali ogródki. Zdawało mu się, że jego dzieci rozproszyły się po całym świecie, że nie są już prostymi sługami dla wszystkich potrzebujących, lecz każde z nich dąży tylko do własnych celów i własnych wygód. Wtedy przyśnił mu się jeszcze raz dawny sen. Śniło mu się, że jest małą czarną kurką, która ma tyle kurcząt, że nie może ich wszystkich zmieścić pod swymi skrzydłami. Niektóre musiały zostać bez opieki i zginąć z zimna albo w łapach lisa. Mimo zmartwień Franciszek uśmiechnął się do tego snu. „To ja jestem tą małą kurką”, pomyślał. „Nie mogę już dłużej chronić mojego potomstwa.”

Oprócz zmartwień Franciszek musiał znosić choroby i ból. Jego ciało, „brat osiołek”, jak je czasem nazywał, było zmęczone i słabe, lecz serce miał pełne odwagi, a ducha pełnego dobroci.

W tamtych czasach chorzy nie mogli liczyć na pomoc i opiekę lekarzy czy pielęgniarek. Nie znano eteru, chloroformu ani środków uśmierzających ból, zaś chirurgia była straszliwie okrutna. Pewnego razu, kiedy Franciszek leżał zmożony ciężką chorobą, lekarze zdecydowali, że muszą wypalić mu czoło gorącym żelazem. Kiedy chirurg zbliżył się do niego ze straszliwym metalowym prętem, rozgrzanym do białości i drżącym, Franciszek przez chwilę wzdrygnął się ze strachu. Potem uniósł rękę i powiedział czule:

– Bracie ogniu, któryś jest jednym z najpiękniejszych zjawisk, pomóż mi w tej strasznej godzinie; ty wiesz, że zawsze cię kochałem; bądź dziś dla mnie łagodny.

Pozostali bracia nie mogli na to patrzeć i uciekli do drugiej izby. Kiedy wrócili, Franciszek uśmiechnął się do nich i spytał:

– Dlaczego tak tchórzliwie uciekliście? Wcale nie czułem bólu. – I dodał: – Bracie doktorze, jeśli to konieczne, możesz zacząć od nowa.

Jedną wielką radość zachował Franciszek do samego końca: radość przebywania na świeżym powietrzu. Nigdy nie opuściła go miłość do życia pod gołym niebem, do ptaków i kwiatów, do długich podróży przez rzeczne doliny i wysokie góry. Jedną górę umiłował sobie nad wszystkie inne. Nazywa się La Verna i wznosi się, dzika i piękna, w Apeninach Toskańskich. Hrabia Orlando z Chiusi, do którego należały okoliczne ziemie, usłyszał kiedyś modlitwę brata Franciszka i oznajmił mu:

– Mam górę w Toskanii. To odludne i ciche miejsce, gdzie można odpocząć, modlić się i rozmyślać. Jeśli zechcesz, z radością ofiaruję ją tobie i twoim braciom.

Jak głosi legenda, brat Franciszek bardzo się ucieszył z tego daru. Wpierw podziękował Bogu i panu Orlando, obiecał mu też, że po powrocie do Porcjunkuli przyśle do jego zamku kilku braci. Zamek ten stał – a jego ściany stoją do dziś – w miejscu, gdzie droga zaczyna wspinać się na zbocza La Verny.

Tak też się stało, że gdy tylko hrabia Orlando wrócił do domu, zjawiło się u niego dwóch szarych braci z Asyżu, którzy mieli sprawdzić, czy w lasach La Verny znajdzie się dobre miejsce dla Franciszka. Hrabia przyjął ich z wielką radością i przyjaźnią, i przydzielił im uzbrojoną eskortę dla ochrony przed dzikimi zwierzętami. Biedaczyny w towarzystwie żołnierzy obeszli strome, skaliste zbocza, aż znaleźli niewielką równinę, jakby naturalny taras, zwrócony na południowy zachód.

– To jest odpowiednie miejsce – powiedzieli. – Zbudujmy tu chatki dla nas i naszych braci.

Żołnierze hrabiego Orlando zaczęli ścinać wielkie gałęzie jodeł i buków, a potem wespół z braćmi wybudowali z nich proste szałasy.

Wówczas spośród zielonych cieni zaczęły wyglądać zaskoczone oczy, na opad łych liściach zaszeleściły miękkie stopy i zatrzepotały tysiące par skrzydeł, bowiem wszystkie dzikie stworzenia zamieszkujące La Vernę zaniepokoiły się słysząc donośne głosy i szczęk toporów żołnierzy hrabiego Orlando – a nie było tam brata Franciszka, który by je zrozumiał i pocieszył.

Kiedy zielone, słodko pachnące chatki były już gotowe, dwaj bracia w eskorcie żołnierzy zeszli z powrotem do zamku Chiusi, aby podziękować hrabiemu Orlando za jego dar. Potem wrócili do Asyżu i obwieścili bratu Franciszkowi, że toskańska góra jest najlepszym miejscem na świecie do rozmyślań i modlitwy. Brat Franciszek uradował się słysząc ich relację i pomyślał, że dobrze by było, gdyby kompania Biedaczyn udała się na La Vernę w święto Archaniołów, które przypada pod koniec września.

Śmiało wyruszyli więc na pieszą wędrówkę, jak za dawnych czasów; jednak podczas długiej, ciężkiej podróży Franciszek tak opadł z sił, że braciszkowie byli zmuszeni poprosić o pomoc chłopa, który przejeżdżał akurat na osiołku. Mężczyzna posadził Franciszka na grzbiecie zwierzęcia, a sam szedł obok przez całą drogę, dopóki nie dotarli do prostych, szarych górskich grani akurat poniżej miejsca, gdzie żołnierze hrabiego Orlando wybudowali małe chatki.

Przed rozpoczęciem wspinaczki odpoczęli w cieniu dębu. Brat Franciszek rozglądał się po miejscu, o którym tyle słyszał – i, jak mówi opowieść: „Kiedy tak patrzył i rozmyślał, ze wszystkich stron nadleciały wielkie stada ptaków, radośnie śpiewając i machając skrzydełkami na znak powitania. Otoczyły Franciszka, niektóre nawet usiadły mu na głowie, inne na ramionach, na rękach, na kolanach, a nawet na stopach. Jego przyjaciele i towarzysz ący im chłop przyglądali się zadziwieni, a Franciszek powiedział z radością: «Wierzę, najdrożsi bracia, że nasz Pan, Jezus Chrystus jest rad, iż zamierzamy osiedlić się na tej odludnej górze, skoro nasi bracia i siostry ptaki okazują nam taką radość z naszego przybycia»”.

Mała grupka mieszkała na górze przez kilka tygodni. Franciszek oddzielił się od reszty i dla zapewnienia sobie większej samotności sam zajął jedną małą chatkę, w której wiele czasu spędzał na modlitwie. Tylko bratu Leonowi wolno było do niego przychodzić – każdego dnia przed wschodem słońca przynosił mu niewielki posiłek. Jedynym towarzyszem Franciszka był sokół, którego piskliwy krzyk budził go na długo przed pierwszym brzaskiem; czasem jednak, kiedy Biedaczyna jeszcze spał, zmęczony i chory, brat sokół milczał aż do późnego ranka, niczym dyskretny i troskliwy opiekun.

Las był pełen śpiewających ptaków, lecz jeszcze słodsza muzyka rozbrzmiewała czasami w uszach Biedaczyny, który, słabnąc na ciele, w swoich myślach koncentrował się coraz bardziej na chwale i radości niebiańskiego życia.

Pewnego razu, kiedy zastanawiał się właśnie, jak też może wyglądać niebo, ujrzał przed sobą przepięknego anioła ze skrzypcami w prawej dłoni i smyczkiem w lewej. Kiedy Franciszek patrzył na niego w zdumieniu, anioł dotknął smyczkiem strun i rozbrzmiała tak łagodna muzyka, że Franciszek poczuł, jak jego duszę wypełnia słodycz i zapomniał o całym bólu, który dręczył jego ciało i umysł.

Któregoś ranka, kilka godzin przed wschodem słońca, Franciszek klęczał i modlił się nieopodal swojej chatki, kiedy nagle światło padło na niego z nieba i szybko zaczęło się ku niemu zbliżać. I spójrzcie! To był sześcioskrzydły serafin, otoczony płomieniami. Kiedy tak leciał ku niemu, jego sylwetka wydała się Franciszkowi podobna do ukrzyżowanego człowieka. Dwa skrzydła trzymał uniesione nad głową, dwa były rozpostarte w locie, a dwa opuszczone w dół zakrywały całe ciało. Franciszek pełen był strachu, ale i wielkiej radości.

Potem cała La Verna jakby rozgorzała najczerwieńszym płomieniem. Ogień lśnił i rozświetlał dalekie wzgórza i doliny niczym słoneczny brzask. Pasterze, strzegący swych stad, przyglądali się temu z przerażeniem, a później przysięgali, że blask utrzymywał się nad La Verną ponad godzinę. Światło świeciło nawet w okna niskich domów i małych gospód położonych w okolicznych wsiach, aż poganiacze mułów, którzy nocowali w oberży po zachodniej stronie góry, wstali, a następnie osiodłali i załadowali muły, sądząc, że już wstał dzień. Kiedy byli już w drodze, zdumieli się widząc, że piękne światło nad La Verną blednie, a później, po godzinie ciemności, wstaje prawdziwe słońce.

Skoro pasterze na wzgórzach i woźnice sennie jadący drogą dziwili się i lękali na widok wielkiego światła, co dopiero mówić o braciach na zboczu La Verny!

Brat Franciszek wiedział jednak, co znaczy ta wizja. W ostatnich latach życia często wydawało mu się, że poniósł w życiu klęskę; czasem zazdrościł męczennikom z początków chrześcijaństwa, a nawet własnym braciom, którzy oddali życie za wiarę w Afryce i Hiszpanii. I oto wizja pełna bólu i chwały zdawała się mówić do niego: „Bądź rad, Biedaczyno, albowiem nie w męczeństwie ciała, lecz przez ogień swego ducha stałeś się podobny do Pana twego, Chrystusa”. A bracia, którzy spisali tę historię, opowiadają, że przez cudowną godzinę na górze ich ukochany przywódca nosił na rękach i stopach ślady po gwoździach niczym Ukrzyżowany.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.