Rozdział trzynasty. Grom na Wschodzie

Bóg nie chciał, by Czesław ujrzał przyszłość w tym właśnie momencie. Dlatego pytanie wywołało tylko uśmiech i sugestię, by opowiedział więcej o swoim życiu na Węgrzech. Ale gdyby Czesław mógł poznać prawdę, byłby nią przytłoczony, ponieważ na Sadoka czekało coś naprawdę wspaniałego. Tak – w roku 1260 poniesie śmierć męczeńską z rąk tatarskich barbarzyńców. Będzie wtedy przeorem w Sandomierzu i zdobędzie chwalebną koronę w towarzystwie czterdziestu ośmiu członków wspólnoty. Okrutne męczeństwo dokona się w czasie komplety, podczas której bracia śpiewają Salve Regina. A ponieważ ten piękny hymn był pieśnią towarzyszącą śmierci tych, którzy szli prosto do nieba pod opiekę Naszej Pani, w zakonie przyjmie się zwyczaj śpiewania go przy łożu każdego umierającego zakonnika.

Sadok i jego mnisi nie pójdą na śmierć nieprzygotowani. Kilka godzin wcześniej, po odśpiewaniu laudesów w kaplicy, dowiedzą się w cudowny sposób o zbliżającym się męczeństwie. Fakt ten zostanie zapisany złotymi głoskami w Martyrologii, wielkiej księdze, z której odczytuje się intencję dnia. W ten sposób Sadok i jego towarzysze zyskają nadzwyczajny przywilej upamiętnienia ich świętych śmierci w psalmach i modlitwach oficjum – i to jeszcze za życia!

Boża Opatrzność skrywała jednak te cudowne zdarzenia przed Czesławem, więc nadal myślał o Sadoku jako o bardzo pogodnym, lecz dość przeciętnym zakonniku. Swój bezgraniczny podziw zachowywał dla Jacka, którego przyjazd do Sandomierza na kapitułę był poprzedzony radosnymi nowinami.

– W zeszłym miesiącu nasz ojciec przebywał w okolicach Krakowa – wyjaśnił posłaniec, który przyniósł dobre wiadomości. – Pewna szlachetna dama zaprosiła go, by spędził święto świętej Małgorzaty w jej wiejskiej posiadłości i wygłosił tam kazania dla służby i parobków.

– A on oczywiście się zgodził – przerwał przeor, bo jak każdy w Sandomierzu słyszał o niezwykłej uprzejmości Jacka.

Posłaniec skinął głową.

– Tak, ojcze. I wszyscy byli szczęśliwi. Po pierwsze dlatego, że miał być z nimi święty, po drugie – ponieważ zapowiadały się wspaniałe żniwa. Nigdy wcześniej nie widziano tak dorodnej pszenicy i żyta!

– I wtedy stało się coś strasznego?

Głos posłańca przybrał poważny ton.

– W wigilię świętej Małgorzaty spadł grad. Pszenica i żyto zostały wybite do samej ziemi. Wszyscy byli zrozpaczeni, a najbardziej wieśniacy. Jak przeżyją zimę, jeśli nie będzie ziarna na mąkę na chleb?

Szmer podniecenia przeszedł przez zebranych. Czy ojciec Jacek przybył na ratunek? Z pewnością! Ale kiedy? I jak?

– Ten dobry człowiek był tak samo smutny jak inni – ciągnął posłaniec. – Tamtej nocy nakazał wszystkim w okolicy, żeby się modlili. Mieli prosić Boga, tak jak dziecko prosiłoby ojca, o pomoc w wielkiej potrzebie. Sam poszedł do wiejskiego kościoła i pozostał w nim przez całą noc. Ci, którzy zakradali się tam od czasu do czasu, by go obserwować, byli wzruszeni do łez. Widzieć, jak klęczy przed tabernakulum z rozłożonymi rękami i twarzą promieniującą miłością i ufnością, znaczyło więcej niż wszystkie kazania.

– Tak, ale co się stało?

– Co się stało? Jak to, rano wszystko było w porządku. Leżące na polu pszenica i żyto były mocne i proste jak przed gradobiciem. Naprawdę, nigdy nie obchodzono święta świętej Małgorzaty równie radośnie jak w tamtej wiejskiej posiadłości pod przewodnictwem ojca Jacka.

Tak więc do cudów przypisywanych modlitwom Jacka doszedł jeszcze jeden. Jednak gdy przybył do Sandomierza, tylko się uśmiechał, gdy go o to pytano. Jeśli w ogóle wspominał o tamtym wielkim dniu, to tylko w związku z Małgorzatą z Antiochii, dziewicą i męczennicą z trzeciego wieku. Kościół wspomina ją co roku dwudziestego lipca.

– Ta mała święta pomoże nam, jeśli będziemy się do niej modlić. Pamiętajmy o tym.

Przeorzy przybyli we właściwym czasie do Sandomierza i kapituła prowincjonalna mogła się rozpocząć. Mnisi zbierali się każdego ranka na Mszy Świętej odprawianej przez Czesława. Potem, po odmówieniu części oficjum, udawali się do sali kapituły, by omawiać sposoby i środki rozwijania pracy zakonu.

– Czy Litwa nie byłaby dobrym polem do pracy misyjnej? – zapytał któregoś dnia jeden z uczestników.

– Tak, a Inflanty? – dodał drugi.

– A co z Finlandią? – wtrącił trzeci głos.

Jacek wstał i spojrzał na braci.

– Mam nadzieję, że pójdę na Litwę za rok czy dwa. Miasto Wilno szybko się rozwija. Ale myślę, że trzeba to będzie odłożyć…

Napięcie w jego głosie sprawiło, że zebrani mnisi spojrzeli na niego z niepokojem. Dlaczego mieliby odkładać otwieranie Północy na prawdziwą wiarę? Jednak, choć nikt nie zadał tego pytania głośno, Jacek wyjaśnił, co miał na myśli. Był teraz przeorem w Kijowie i miał nim pozostać jeszcze przez dwa lata. Jak dobrze pójdzie, pospieszy na Litwę i Inflanty zaraz po upłynięciu tego terminu. Ale chyba każdy z obecnych zdaje sobie sprawę z tego, że Polskę czeka bardzo trudny czas i może lepiej byłoby umocnić wiarę w ojczyźnie, ze szczególnym naciskiem na modlitwę i ofiarę, niż wybierać się na nowe terytoria?

– Chodzi ci o to, ojcze, że powinniśmy coś zrobić w związku z Tatarami? – zapytał przeor z Poznania.

– Właśnie tak – odrzekł Jacek. A potem zaczął długo mówić o Tatarach, dzikich wojownikach należących do rasy żółtej, których prawdziwe domy znajdowały się w Azji o tysiące kilometrów stąd. Byli niscy, mieli skośne oczy i długie czarne włosy. Od pokoleń najeżdżali Chiny i sąsiednie kraje, podbijając słabsze plemiona ogniem i mieczem. Nie było prawdopodobnie wojowników równie bezwzględnych jak Tatarzy. Zdawali się mieć upodobanie w rozlewie krwi i trudno było powiedzieć, co jest gorszym losem: być mężczyzną i zginąć z ich rąk w bitwie lub na torturach, czy też kobietą skazaną na podążanie z tatarską armią jako niewolnica i zwierzę pociągowe.

– Biorą również do niewoli dzieci – ciągnął Jacek. – A co do religii – ich jedynym bogiem jest bóg wojny!

Obraz, który Jacek nakreślił, był ponury i ożywiał go tylko jeden promyk nadziei. Tak, Tatarzy szykują się do najazdu na Europę. Dokonają masowych rzezi w miastach i wsiach. Kościoły i klasztory, budowane z takim wysiłkiem przez cystersów, braci kaznodziejów i inne zakony, ulegną całkowitemu zniszczeniu. A jednak barbarzyńcy zostaną zatrzymani w swoim straszliwym marszu na zachodnią Europę. Na ich drodze stanie kraj odważny, zjednoczony nie tyle przez przywództwo polityczne, ile przez wielką wiarę w Boga.

– Polska będzie tym krajem! – oznajmił triumfalnie Jacek. – Przez najwyższą ofiarę jej synów i córek Europa będzie ocalona. Och, moje dzieci! Uczyńcie wszystko, co możliwe, by przygotować naród do tej roli. Będzie tragiczna, ale wielka.

Po zakończeniu zebrania Czesław poszedł do celi Jacka. Szczerze mówiąc, szedł tam z ciężkim sercem. Miał przeczucie, że po raz ostatni będzie rozmawiał z ukochanym bratem. Już samo to było wystarczającym powodem smutku, a dochodziła do tego straszna świadomość, że nadchodzą Tatarzy i setki kościołów i klasztorów w Polsce są skazane na zniszczenie.

– Budowaliśmy je przez tyle lat – mówił cicho. – Och, Jacku! Dlaczego cała nasza ciężka praca ma teraz pójść na marne?

Młodszy brat milczał przez chwilę, bo właśnie przyszła mu do głowy znana polska legenda. Od dzieciństwa była jego ulubioną, choć już dawno o niej nie myślał. Teraz jednak…

– Porozmawiajmy o pierwszym męczenniku w naszym kraju – zaproponował pogodnie.

Czesław spojrzał na niego ze szczerym zdumieniem.

– O biskupie Stanisławie? Ale dlaczego mamy o nim rozmawiać?

– Bo jego historia może pomóc nam obu. A jeśli wykorzystamy ją w kazaniach, może pomóc także innym.

Jacek zaczął więc snuć znajomą opowieść. W roku 1097 król Bolesław Śmiały zabił biskupa, kiedy ten odprawiał Mszę Świętą. Potem, obawiając się, że jego ciało będzie czczone jako ciało męczennika, kazał pociąć je na kawałki i rzucić w pole.

Teraz Czesław zrozumiał, dlaczego Jacek powtarza znaną historię. Od pokoleń Polacy widzieli analogię między rozczłonkowaniem ciała biskupa a wojnami, które pustoszyły kraj i uniemożliwiały polityczną jedność. Sądzili, że te ciężkie doświadczenia są karą za okropną zbrodnię popełnioną przez Bolesława Śmiałego i dopiero po wielu latach, po odbyciu pełnej pokuty, w Polsce zostanie przywrócony pokój.

Jacek uśmiechnął się, czytając w myślach brata.

– Znasz dalszy ciąg tej historii – powiedział. – Czy zgadzasz się ze mną, że powinno się ją dziś podkreślać?

Czesław zamyślił się.

– Tak, a szczególnie jej szczęśliwe zakończenie – jak kanonicy katedry zebrali wszystkie szczątki w ciemną noc, złożyli najlepiej, jak umieli, a potem ukryli w sekretnym miejscu…

– A wtedy, nim mogli wyprawić pogrzeb, szczątki znów połączyły się w ciało – bez najmniejszej blizny czy skazy.

– To prawda. Och, Jacku! To jest cudowna historia! Jacek skinął głową.

– Tak. I naprawdę wierzę, że to, czego nas nauczono w dzieciństwie, spełni się; że pewnego dnia rany Polski zostaną uleczone i wyjdzie ona z cierpień zwycięska i zjednoczona.

Bracia, teraz pocieszeni, pożegnali się, i to z dużo większą radością, niż którykolwiek z nich mógł przypuszczać, bo teraz jakby mogli wejrzeć poza cierpienie i rozlew krwi, jakie wkrótce miały nawiedzić ich ukochany kraj. Tak, na niebie nad Polską widniał krzyż, ale było na nim również widać koronę. I tak jak Bóg uleczył rany świętego Stanisława, tak w końcu uleczy rany jego ojczyzny – z miłością i całkowicie.

Jacek wyruszył wkrótce do Kijowa w towarzystwie wiernego brata Floriana. Kiedy ujrzeli wreszcie miasto, które w ostatnich latach było ich domem, młodszy zakonnik odwrócił się do swego przeora.

– Kijów jest taki piękny, ojcze. Czy nie ma nadziei, że Tatarzy go oszczędzą?

Jacek milczał przez chwilę, wpatrzony we wspaniałą panoramę złotych kopuł i wież. Tak, stolica Rusi była cennym łupem i może barbarzyńcy spróbują przejąć ją nienaruszoną. Ale kto w Kijowie będzie na tyle niemądry, by układać się z Tatarami? Nawet gdyby oznaczało to tymczasowy rozejm, nie było żadnych realnych gwarancji dla mieszkańców płacących daninę pogańskim hordom Batu Chana.

– Nie sądzę, że Kijów zostanie oszczędzony – powiedział wreszcie. – W końcu podzieli los miast polskich.

Wczesną jesienią roku 1240 armia pod dowództwem Mangu Chana, kuzyna słynnego Batu Chana, dotarła nad Dniepr. Tak jak przewidywał Florian, Tatarzy zachwycili się pięknem Kijowa i początkowo próbowali go zdobyć bez użycia siły. Rozłożyli spokojnie obóz na drugim brzegu rzeki, po czym wysłali posłów z propozycją pokoju. Powiedzieli, że jeśli kijowianie przekażą im miasto, nie będzie ofiar w ludziach ani niszczenia własności. Żądali tylko, by każdy mieszkający w jego murach płacił im umiarkowany podatek. W zamian za to Tatarzy będą strzec Kijowa przed wszystkimi wrogami.

Mieszkańcy nie dali się zwieść pozornie korzystnymi warunkami. Kto by ufał Tatarom? Zbyt wielu już oszukali w przeszłości.

– Będziemy jednak udawać, że jesteśmy zainteresowani – mówili między sobą. – Zagramy na zwłokę i spróbujemy przechytrzyć wroga.

Tak więc gdy posłowie niepokoili się i złościli, kijowianie wciąż się naradzali. Ale każdy znał prawdę. Zwłokę wykorzystywano, by budować umocnienia. Kiedy przyjdzie zima i Dniepr zamarznie, będzie na to za późno. Wtedy hordy tatarskie zbiorą się na grubym lodzie i zaatakują miasto w wielu punktach.

Gdy minęła jesień, Jacek wraz ze swoją wspólnotą przygotował się przez modlitwę i ofiarę do nadchodzącej burzy. Przeor często odczuwał ciężar na sercu, bo zbliżał się koniec jego kadencji i wkrótce przyjdzie mu opuścić Kijów, niezależnie od tego, czy Tatarzy uderzą, czy nie. Godinus będzie oczywiście dobrym przeorem, ale jaka to ciężka próba zostawiać ukochanego syna na łasce barbarzyńców! A z nim innych mnichów!

– Wracaj do Polski, ojcze, póki nie jest za późno – błagał go któregoś dnia młodszy zakonnik. – Możesz zginąć, jeśli tu zostaniesz.

Jacek uśmiechnął się, wspominając dni, gdy Godinus wyruszył z nim w swoją pierwszą misjonarską podróż na Północ. Jakże był bojaźliwy w lasach i na bagnach Mazowsza… kiedy płynął przez Wisłę na płaszczu Jacka… i podczas pierwszej rozmowy z księciem Świętopełkiem. Teraz jednak, gdy Duch Święty odpowiedział na jego często powtarzane prośby o dar męstwa…

– Zapominasz, synu, że mam dopiero pięćdziesiąt pięć lat – odpowiedział łagodnie – i widać nie dana mi jest łaska męczeństwa. Nie, zostanę w Kijowie, aż rozpęta się burza. Wtedy Bóg powie mi, co mam robić.

Pewnego ranka w połowie listopada roku 1240 przerażony nowicjusz wpadł do kaplicy, w której Jacek kończył właśnie odprawiać Mszę Świętą.

– Tatarzy, ojcze! Już tu są!

Wszystkich przeszedł dreszcz i zwrócili wzrok na bladego nowicjusza. Chyba coś się chłopcu pomyliło? Zima była jak dotąd łagodna i Dniepr jeszcze nie zamarzł. Jak więc Tatarzy mogli zaatakować miasto? Ale gdy każdy z mnichów zadawał sobie te pytania, usłyszeli w oddali mrożące krew w żyłach okrzyki.

– Nadchodzą! – krzyknął znów nowicjusz, biegnąc do ołtarza, przy którym ojciec Jacek czytał teraz ostatnią Ewangelię. – Och, ojcze! Co mamy robić?

Jacek uśmiechnął się, by dodać mu odwagi, ale dalej czytał słowa świętego Jana. Dopiero gdy zamknął mszał i odmówił krótką modlitwę przed tabernakulum, odwrócił się do zaniepokojonej wspólnoty.

– Nie bójcie się – oznajmił spokojnym, jasnym głosem. – Za kilka minut będziemy bezpieczni.

Młody nowicjusz upadł ze szlochem na kolana.

– Zabiją moich młodszych braci! – krzyknął z rozpaczą. – Wezmą matkę w niewolę! Ojcze! Muszę natychmiast iść do mojej rodziny! Nie mogę tu zostać!

Jacek spojrzał ze współczuciem na nowicjusza, młodego ruskiego chłopca, który od dziecka żył w śmiertelnym strachu przed Tatarami. Teraz podszedł i podniósł go łagodnie.

– Bóg zaopiekuje się twoją rodziną – powiedział – ale tylko wtedy, gdy będziesz miał wiarę, gdy pozostaniesz tu ze wszystkimi. Czy mnie rozumiesz, młody bracie?

Na dźwięk spokojnego głosu przeora i pod łagodną presją jego ręki, obezwładniający chłopca strach zaczął go opuszczać. Wciąż blady i rozdygotany, zdołał jednak przemówić.

– Tak, ojcze – szepnął. – Ro… rozumiem.

Podczas gdy nowicjusz powoli wracał do siebie, Jacek zdjął ornat, zostawiając stułę, i włożył swój czarny płaszcz. Potem wyjął z tabernakulum złote cyborium z konsekrowanymi hostiami. I znów zwrócił się do swojej małej wspólnoty:

– Wszystko będzie dobrze – powiedział. – Tylko idźcie za mną.

W jednej chwili uformowano w kaplicy procesję. Prowadził ją Jacek, za nim szli nowicjusze, a z tyłu starsi członkowie wspólnoty. Nikt się nie odzywał, przez co jeszcze bardziej słychać było sporadyczne krzyki zbliżających się Tatarów. Wtedy to, gdy podwójny szereg ubranych na biało-czarno postaci zmierzał w stronę drzwi, dał się słyszeć jeszcze jeden głos.

– Jacku, mój synu! Czy zostawisz mnie Tatarom?

Wszyscy odwrócili głowy. To był głos kobiety! Brzmiał tak pięknie i subtelnie! Ale kim jest? I gdzie jest? Bracia zapomnieli nagle o Tatarach, bo ujrzeli Jacka stojącego przed alabastrową figurą Naszej Pani, którą Włodzimierz Rurykowicz podarował zakonnikom parę lat temu. Stał tam z zakłopotanym wzrokiem. – Co jeszcze mogę zrobić, Matko? – pytał. – Twój posąg jest zbyt ciężki, bym mógł go daleko ponieść.

Na chwilę zapadła cisza. Potem piękny głos znów odbił się echem w kaplicy.

– Nie bój się, Jacku. Mój Syn zmniejszy ciężar. Zabierz mnie ze sobą w Jego imię!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.