Rozdział trzynasty. Feminizm. Niewojskowa sufrażystka

Będzie lepiej, jeśli w tym rozdziale zastosuję tę samą metodę, która w poprzednim nosiła znamiona intelektualnej uczciwości. Moje ogólne poglądy na kwestię kobiecą są takie, że wiele sufrażystek ochoczo by je poparło; bez trudu można by je wyrazić, nie nawiązując bezpośrednio do obecnego sporu. Ale tak jak uznałem za bardziej stosowne najpierw stwierdzić, że nie jestem zwolennikiem imperializmu nawet w jego praktycznym i popularnym znaczeniu, tak uważam za bardziej stosowne stwierdzić to samo na temat prawa wyborczego dla kobiet, w jego praktycznym i popularnym znaczeniu. Mówiąc inaczej, myślę, że będzie zwykłą uczciwością, jeśli wyrażę, jakkolwiek krótko, pomniejsze zastrzeżenie wobec sufrażystek, zanim przejdziemy do naprawdę subtelnych kwestii związanych z prawem wyborczym.

Cóż, żeby szybko mieć za sobą to uczciwe, ale nieprzyjemnie zadanie, powiem, że moje zastrzeżenie wobec sufrażystek nie polega na tym, że są one wojującymi sufrażystkami. Przeciwnie, polega na tym, że nie są one wystarczająco wojujące. Rewolucja to rzecz militarna; przejawia wszystkie militarne cnoty; jedną z nich jest to, że kiedyś się kończy. Dwie strony walczą z użyciem śmiercionośnej broni, ale z poszanowaniem pewnych arbitralnych zasad honoru. Strona, która zwycięża, ustanawia rządy i zaczyna rządzić. Celem wojny domowej, tak jak wszystkich wojen, jest pokój. Otóż sufrażystki nie mogą wszcząć wojny domowej w tym żołnierskim i rozstrzygającym znaczeniu; po pierwsze, dlatego, że są kobietami, a po drugie, dlatego, że są bardzo nielicznymi kobietami. Mogą jednak wszcząć coś innego, co jest całkiem inną parą kaloszy. Sufrażystki nie przeprowadzają rewolucji; wprowadzają natomiast anarchię, a różnica pomiędzy jednym a drugim to nie kwestia przemocy, ale skuteczności i ostateczności. Rewolucja ze swej natury prowadzi do rządów; anarchia prowadzi jedynie do większej anarchii. Można mieć dowolne opinie na temat ścięcia króla Karola albo króla Ludwika, ale nie można zaprzeczyć, że Bradshaw (1) i Cromwell rządzili, tak jak Carnot (2) i Napoleon. Ktoś zwyciężył; coś się wydarzyło. Króla można stracić tylko raz. Ale kapelusz króla można strącać dowolną ilość razy. Zniszczenie to coś, co się kończy, obstrukcja to coś, co się nie kończy. Dopóki rebelia jest jedynie bezładem (a nie próbą narzucenia nowego ładu), to nie ma logicznego końca; może bez końca sama się napędzać i odnawiać. Gdyby Napoleon nie chciał być konsulem, a jedynie utrapieniem, to mógłby w ten sposób uniemożliwić wyłonienie porewolucyjnego rządu. Ale takie działanie nie zasługiwałoby na godne miano rewolucji.

To właśnie ta niewojskowa cecha sufrażystek leży u źródła ich powierzchownego problemu. Problem polega na tym, że z ich działań nie wynikają żadne korzyści, które wiążą się ze stosowaniem przemocy; nie podlegają one pewnemu kryterium. Wojna jest straszna, ale w jednoznaczny i oczywisty sposób udowadnia dwie rzeczy: liczebność i niezwykłe męstwo. Można się dowiedzieć dwóch istotnych spraw: ilu żyje buntowników i ilu jest gotowych umrzeć. Ale drobna mniejszość, nawet zainteresowana mniejszość, może bez końca utrzymywać zwykły chaos. Oczywiście w przypadku tych kobiet pojawia się też dalszy błąd, związany z ich płcią. Błędem jest przedstawiać tę sprawę jedynie jako brutalną kwestię siły. Gdyby mięśnie dawały mężczyźnie prawo głosu, to koń powinien mieć dwa głosy, a słoń pięć. Prawda jest bardziej subtelna; chodzi o to, że walka fizyczna jest instynktowną bronią mężczyzny, tak jak kopyta dla konia albo ciosy dla słonia. Wszelkie zamieszki to groźba wojny; ale kobieta wywija bronią, której nigdy nie potrafi użyć. Jest wiele rodzajów broni, które mogłaby użyć i których używa. Gdyby (na przykład) wszystkie kobiety zaczęły zrzędzić, by dostać prawo wyborcze, to dostałyby je w ciągu miesiąca. Musimy jednak pamiętać, że zrzędzić musiałaby wszystkie kobiety. Praktycznym argumentem przeciwko filozofii sufrażystek jest po prostu to, że druzgocąca większość milionów kobiet się z nią nie zgadza. Niektórzy twierdzą, z czego zdaję sobie sprawę, że kobiety powinny mieć prawo głosu bez względu na to, czy chce tego ich większość, czy nie. Z pewnością jest to jednak dziwny i dziecinny sposób ustanawiania formalnej demokracji przez zniszczenie rzeczywistej demokracji. O czym mają decydować rzesze kobiet, jeśli nie decydują o swoim ogólnym miejscu w społeczeństwie? Ludzie ci w zasadzie stwierdzają, że kobiety mogą głosować w każdej sprawie oprócz prawa wyborczego kobiet.

Oczyściwszy jeszcze raz sumienie ze swojej politycznej i być może niepopularnej opinii, wrócę do tematu i spróbuję ująć go w sposób mniej śpieszny i bardziej życzliwy; postaram się przedstawić prawdziwą genezę pozycji kobiety w państwach zachodnich i źródła naszych tradycji lub być może uprzedzeń związanych z tą kwestią. W tym celu znowu konieczne będzie oddalić się od współczesnej kwestii sufrażystek i powrócić to tematów znacznie starszych, ale chyba znacznie świeższych.

Uniwersalny kij

Rozejrzyjmy się po pokoju, w którym się znajdujemy i wybierzmy sobie trzy lub cztery rzeczy, które towarzyszyły człowiekowi niemal od początku; o których przynajmniej słychać we wczesnej historii i często wśród dzikich plemion. Przypuśćmy, że na stole leży nóż, w kącie stoi kij, a w kominku pali się ogień. O każdej z tych rzeczy można powiedzieć jedno: że żadna z nich nie jest specjalistyczna. Każda z tych pradawnych rzeczy jest uniwersalna, przeznaczona do zaspokajania wielu różnych potrzeb; i chociaż niepewni pedanci węszą w poszukiwaniu przyczyny powstania lub źródła jakiegoś dawnego zwyczaju, to prawda jest taka, że przyczyn było pięćdziesiąt, a źródeł sto. Nóż służy do cięcia drewna, krojenia sera, ostrzenia ołówków i podrzynania gardeł; do niezliczonych przemyślnych lub niewinnych celów człowieka. Kij służy trochę do tego, żeby podtrzymać człowieka na nogach i trochę do tego, żeby go zwalić z nóg; trochę do tego, żeby wskazywał, jak drogowskaz, trochę do tego, żeby dawał równowagę, jak tyczka ekwilibrysty, trochę to tego, żeby nim się bawić, jak papierosem, trochę do tego, żeby nim zabić, jak maczugą giganta; jest kulą i pałką; przedłużeniem palca i dodatkową nogą. Tak samo jest oczywiście z ogniem, na którego temat powstały obecnie wielce dziwaczne poglądy. Popularny jest osobliwy wymysł, że ogień istnieje po to, by ogrzewać ludzi. Istnieje po to, by ogrzewać ludzi, by rozświecać ich ciemności, by podnosić ich na duchu, by opiekać ich tosty, by osuszać ich pokoje, by gotować ich kasztany, by opowiadać historie ich dzieciom, by rzucać na ich ścianach dramatyczne cienie, by podgrzewać pośpiesznie ich czajniki, by być czerwonym sercem w domu człowieka i tym ogniskiem domowym, za które, jak mawiali wielcy poganie, człowiek powinien być gotów umrzeć.

Bardzo charakterystyczne dla naszej współczesności jest to, że ludzie ciągle proponują substytuty tych dawnych rzeczy, a substytuty te zawsze spełniają tylko jeden cel, podczas gdy dawna rzecz spełniała ich dziesięć. Współczesny człowiek będzie wymachiwał papierosem zamiast kijem; zaostrzy ołówek małą temperówką zamiast nożem; zaproponuje nawet śmiało, by ogrzewać mu dom rurami z gorącą wodą zamiast ogniem. Co do mnie, to mam wątpliwości co do temperówek, nawet jeśli chodzi o temperowanie, i o rury z gorącą wodą, nawet jeśli chodzi o ogrzewanie. Ale kiedy pomyślimy o tych wszystkich innych funkcjach, które spełniały te instytucje, to ukaże się nam w całej okazałości straszna błazenada naszej cywilizacji. Zobaczymy jak w wizji świat, gdzie ktoś próbuje poderżnąć sobie gardło temperówką; gdzie ktoś musi uczyć się szermierki za pomocą papierosa; gdzie ktoś opieka tosty nad lampą elektryczną i dostrzega czerwonozłote zamki na powierzchni rur z gorącą wodą.

Zasadę, o której mówię, widać wszędzie, gdy się porówna rzeczy dawne i uniwersalne z rzeczami nowoczesnymi i specjalistycznymi. Zadaniem teodolitu jest leżeć równo; zadaniem kija jest wywijać młynki pod każdym kątem, wirować jak koło wolności. Celem lancetu jest nacinanie; będzie z niego kiepskie narzędzie do zadawania przeciwnikom cięć, rozpłatywania ich i odrąbywania im głów oraz kończyn. Celem światła elektrycznego jest jedynie oświetlanie (co za żałosna skromność!), a celem pieca z azbestem… no właśnie – jaki jest cel pieca z azbestem? Gdyby ktoś znalazł na pustyni zwój liny, mógłby przynajmniej pomyśleć o wszystkich rzeczach, jakie można zrobić ze zwojem liny, a niektóre z nich mogłyby nawet być praktyczne. Mógłby holować łódź albo złapać konia na lasso. Mógłby pobawić się w kocią kołyskę albo rozplątać linę na pakuły. Mógłby zrobić z niej drabinkę sznurową dla uciekającej dziedziczki albo przewiązać skrzynie podróżującej niezamężnej ciotce. Mógłby nauczyć się wiązać kokardę lub mógłby się powiesić. Co innego z nieszczęsnym wędrowcem, który znalazłby na pustyni telefon. Z telefonu można zadzwonić; poza tym nie można zrobić z niego żadnego użytku; a chociaż jest to jedna z największych przyjemności w życiu, to brakuje trochę do pełnego szczęścia, kiedy nie ma nikogo, kto by odpowiedział przez słuchawkę. Mówiąc krótko, trzeba wyrwać nie jeden korzeń, ale sto korzeni, zanim wykorzeni się którykolwiek z tych odwiecznych i prostych rekwizytów. Współczesnego uczonego socjologa można jedynie z największą trudnością przekonać, że każda dawna metoda miała coś na swoją obronę. Ale niemal każda dawna metoda wspiera się na czterech lub pięciu nogach. Niemal wszystkie dawne instytucje są czworonożne, a niektóre są stonogami.

Jeśli zastanowić się nad tymi przykładami, starymi i nowymi, to zauważa się tu pewną ogólną tendencję. Za każdym razem jedna wielka rzecz spełniała sześć funkcji; obecnie mamy wszędzie sześć małych rzeczy, a raczej (i tu jest problem) jedynie pięć i pół. Jednak nie powiemy, że ta separacja i specjalizacja to coś całkowicie bezużytecznego lub niewybaczalnego. Często dziękuję Bogu za telefon; być może któregoś dnia podziękuję mu za lancet. Każdy z tych błyskotliwych i ograniczonych wynalazków (pomijając rzecz jasna piec z azbestem) może w pewnym momencie być konieczny i wspaniały. Ale nie sądzę, by najbardziej zagorzały obrońca specjalizacji zaprzeczył, że w dawnych, wieloaspektowych instytucjach jest element jedności i uniwersalności, bardzo możliwe, że o należycie zachowanych proporcjach i na właściwym miejscu. Przynajmniej z duchowego punktu widzenia trzeba przyznać, że potrzebna jest jakaś ogólna równowaga, która zapewniłaby przeciwwagę dla ekstrawagancji ekspertów. Bez trudu można by przenieść przypowieść o nożu i kiju na wyższy poziom. Religia, owa nieśmiertelna panna, była dla ludzkości służącą od wszelkich prac. Zapewniała ludziom jednocześnie teoretyczne prawa rządzące niezmiennym kosmosem, jak i praktyczne zasady rządzące szybką i pasjonującą grą zwaną moralnością. Uczyła studenta logiki i opowiadała dzieciom bajki; jej zadaniem było stawić czoła bezimiennym bogom, którzy napełniają lękiem wszelkie ciało oraz zadbać o to, by ulice były przybrane srebrem i szkarłatem; by był dzień, kiedy będzie się nosić wstążki i godzina, kiedy będzie się bić w dzwony. Wieloraka użyteczność religii została rozbita na pomniejsze specjalizacje, tak jak użyteczność pieca została rozbita na rury z gorącą wodą i elektryczne żarówki. Urok rytuału i barwnej symboliki został zastąpiony przez najbardziej ograniczony ze wszystkich fachów – współczesną sztukę (z gatunku zwanego sztuką dla sztuki); obecnie mówi się ludziom, że mogą używać wszelkich symboli, o ile nic one nie wyrażają. Urok sumienia został zastąpiony suchą naukową etyką, którą równie dobrze można by nazwać przyzwoitością dla przyzwoitości, przyzwoitością niezrodzoną z kosmicznych energii i pozbawioną artystycznego kwiecia. Wołanie do mglistych bogów, odarte z etyki i kosmologii, stało się jedynie parapsychologią. Wszystko zostało oddzielone od wszystkiego innego i wszystko stało się zimne. Wkrótce usłyszymy o specjalistach, którzy będą oddzielać melodię od słów piosenki, twierdząc, że jedno psuje drugie. Spotkałem też kiedyś człowieka, który otwarcie opowiadał się za oddzielaniem migdałów od rodzynek. Ten świat jest jednym wielkim sądem orzekającym rozwody; pomimo to, jest jednak wielu, którzy wciąż słyszą w swoich duszach przemawiający z autorytetem grzmiący głos ludzkich obyczajów; tego, co ludzkość złączyła, człowiek niech nie rozdziela.

Ta książka musi unikać religii, ale z pewnością wiele osób, religijnych i niereligijnych, przyzna, że owa zdolność do zaspokajania jednocześnie wielu potrzeb była siłą, która nie powinna całkowicie zniknąć z naszego życia. Nawet współcześni przyznają, że jako cecha charakteru wszechstronność jest zaletą i to zaletą, którą łatwo przeoczyć. W ciągu wieków wiele grup miało wizję tej równowagi i uniwersalności. Była to wywodząca się od Arystotelesa idea sztuk wyzwolonych; wszechstronna sztuka Leonarda da Vinci i jego przyjaciół; dostojne amatorstwo ludzi szlachetnie urodzonych, takich jak sir William Temple (3) czy wielki hrabia Dorset (4). Pojawiała się w literaturze naszych czasów w najbardziej niespójnych i przeciwstawnych kształtach; układał do niej niemal niesłyszalną muzykę Walter Pater, a Walt Whitman głosił ją tubalnym głosem. Ale wielka rzesza ludzi nigdy nie była w stanie osiągnąć tej dosłownej uniwersalności z powodu charakteru swojej pracy. Zauważmy, że nie z powodu istnienia pracy. Leonardo da Vinci zapewne pracował dość ciężko; z drugiej strony niejeden urzędnik państwowy, posterunkowy w małym miasteczku albo nieuchwytny hydraulik może (jak się wydaje) nie wykonywać żadnej pracy, a mimo to nie przejawiać oznak arystotelesowskiego uniwersalizmu. Przeciętnemu człowiekowi trudno być uniwersalnym, ponieważ przeciętny człowiek musi być specjalistą; musi nie tylko nauczyć się jednego zawodu, ale nauczyć się go tak dobrze, by utrzymać się w mniej lub bardziej bezwzględnym społeczeństwie. Tak jest ogólnie z mężczyznami, poczynając od pierwszego myśliwego, a kończąc na ostatnim inżynierze elektryku; każdy z nich musi nie tylko pracować, ale się wyróżniać. Nimrod musi nie tylko być najsławniejszym myśliwym przed Panem, ale również przed innymi myśliwymi. Inżynier elektryk musi być bardzo elektrycznym inżynierem, bo inaczej prześcigną go inżynierowie jeszcze bardziej elektryczni. Cuda będące wytworem ludzkiego umysłu, którymi się chlubi współczesny świat, i na ogół słusznie, byłyby niemożliwe bez pewnej koncentracji, która narusza niezmąconą równowagę umysłu bardziej niż bigoteria. Żadna wiara nie może być tak ograniczająca jak to straszne napomnienie, by szewc zajmował się tylko butami. W ten sposób najbardziej potężne i szalone wystrzały naszego świata są skierowane tylko w jednym kierunku i mają określoną trajektorię: artylerzysta nie może sięgnąć dalej niż kula armatnia, która tak często nie sięga celu; astronom nie może sięgnąć dalej niż teleskop, a jego teleskop sięga tak niedaleko. Wszyscy oni są jak ludzie, którzy stanęli na szczycie wysokiej góry i zobaczyli wokół okrąg horyzontu, a następnie kierują się w dół różnymi ścieżkami, w stronę różnych miast, podróżując powoli lub szybko. Słusznie; ktoś musi podróżować do różnych miast; muszą być specjaliści; ale czy nikt nie będzie patrzeć na horyzont? Czy cały rodzaj ludzki będzie specjalistami chirurgami albo hydraulikami; czy cała ludzkość będzie monomaniakalna? Tradycja zdecydowała, że tylko połowa ludzkości będzie monomaniakalna. Zdecydowała, że w każdym domu będzie fachowiec i wszechstronny amator. Ale zdecydowała też, między innymi, że wszechstronny amator będzie wszechstronną amatorką. Zdecydowała, słusznie bądź nie, że ta specjalizacja i ta wszechstronność będą podzielone między płcie. Inteligencja przypadnie mężczyznom, a mądrość kobietom. Inteligencja zabija bowiem mądrość; to jedna z kilku smutnych i pewnych prawd.

Ale ten ideał wszechstronnych zdolności (lub zdrowego rozsądku) zapewne już dawno został u kobiet rozmyty. Został zapewne stopiony w straszliwych piecach ambicji i entuzjastycznej techniczności. Mężczyzna musi być po części człowiekiem jednej idei, ponieważ jest człowiekiem uzbrojonym w jedną broń i rzuconym nago w wir walki. Wymogi świata przychodzą do niego bezpośrednio, do jego żony zaś pośrednio. Jednym słowem musi (jak mówią książki o sukcesie) dać z siebie „to, co najlepsze”, a jak niewielką częścią człowieka jest „to, co najlepsze”! To, co w nim drugo- i trzeciorzędne jest często o wiele lepsze. Jeśli jest pierwszym skrzypkiem, to musi grać, ile tchu; nie może pamiętać o tym, że jest świetnym czwartym dudziarzem, przyzwoitym piętnastym bilardzistą, florecistą, pisarzem, graczem w wista, strzelcem i obrazem Boga.

Gilbert Keith Chesterton

(1) John Bradshaw (1602–1659) przewodniczył procesowi Karola I.

(2) Lazare Carnot (1753–1823) – francuski generał i mąż stanu.

(3) Sir William Temple (1628–1699) – mąż stanu i eseista.

(4) Być może chodzi o Edwarda Sackville’a (1591–1652), adwokata, poetę, aktora i członka Tajnej Rady Królewskiej.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Co jest złe w świecie.