Rozdział trzynasty. Chrystus – nasz ukrzyżowany Przyjaciel, cz. 2

Dwie z osób stojących pod Krzyżem są zawsze dla wszystkich chrześcijan, wyjątkowymi przykładami Boskiej i ludzkiej miłości. To Maryja, ukochana w swej niepokalanej osobie przez Przedwiecznego Ojca, sama Matka Niepokalanej Miłości oraz Jan – wybrany uczeń, któremu pozwolono złożyć głowę, jeszcze zanim osiągnął niebo, na piersi tej samej Niepokalanej Miłości. Z pewnością ci dwoje, Maryja i Jan, są już zjednoczeni w takiej pełni, jak tylko Miłość może ich zjednoczyć. Ci, którzy kochają Boga tak doskonale, nie mogą miłować się wzajemnie w sposób mniej doskonały.

Jednak Jezus, w swoich siedmiu słowach na Krzyżu, poświęca jedno, aby uczynić ich jeszcze bliższymi sobie nawzajem.

Nasz Pan pragnie nie tylko zbudować Przyjaźń między sobą a każdą ludzką duszą, ale zjednoczyć swych przyjaciół ze sobą nawzajem w Boskim miłosierdziu. W istocie tworzy więź miłosierdzia między ludźmi, jako ostatni wyraz miłosierdzia wobec samego siebie. „Kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi” (1 J 4, 20). „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili” (Mt 25, 45). Drugie przykazanie jest „podobne do pierwszego” – „będziesz miłował bliźniego jak siebie samego” (Mk 12, 31, Kpł 19, 18). Jeśli połowa energii Jego życia została przeznaczona na przyciągnięcie ludzi do Niego, to druga połowa – na przyciągnięcie ludzi do siebie nawzajem. „Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali” (J 13, 35). Zatem On wypowiada błogosławieństwo nie tylko nad tymi, którzy „łakną i pragną sprawiedliwości”, Bożego Źródła Sprawiedliwości, ale nad wprowadzającymi pokój i cichymi, ponieważ ci, którzy nie wybaczają sobie nawzajem swych przewin (ci, którzy nie dbają o to, aby Boża więź między nimi była silniejsza niż ludzkie podziały, które by ich dzieliły) nie mogą uzyskać przebaczenia własnych przewinień – nie mogą zatem polegać na Bożej więzi, której sami się wyrzekli.

Jedność między ludźmi jest, w pewnym sensie, celem każdej ludzkiej społeczności. Stopniowo potwierdzono, nawet w najbardziej ziemskich sprawach, ten fakt, od zawsze głoszony przez chrześcijaństwo, że jedność jest siłą, że współpraca jest lepsza niż konkurencja, że „stracić siebie” w określonego rodzaju Społeczności jest jednym sposobem na ocalenie siebie, że indywidualność można zachować jedynie przez ofiarę z indywidualizmu. Jednak praktycznie we wszystkich ludzkich społecznościach, które kiedykolwiek istniały, więź jedności jest uważana za więź dobrobytu. „Jeśli możemy razem się radować, razem wygrywać, razem triumfować, będziemy w stanie kochać siebie nawzajem.”

Teraz Jezus Chrystus czyni coś, co nigdy wcześniej nie zostało uczynione. Wykorzystuje cierpienie jako najwyższą więź miłości. „Miłujcie się wzajemnie – woła z Krzyża – ponieważ jesteście dostatecznie silni, by razem cierpieć.”

„Matko – woła umierający Przyjaciel do nas wszystkich – oto syn twój. Synu, oto Matka twoja!”

To słowo zatem nie ma mniejszego znaczenia, co do swej ogromnej duchowej zasady, niż pozostałe. Maryja i Jan miłowali się nawzajem w sposób doskonały – tak doskonały, jak tylko pozwala na to wspólna radość. Razem oglądali triumf Chrystusa – Maryja widziała Go, Dziecię Radości, na swojej piersi, Jan, spoczywając na Jego piersi, widział Go radującego się w duchu. Jednak od dzisiaj ich wspólna miłość wznosi się na jeszcze większe wyżyny – teraz kochają się nawzajem nie tylko w Najświętszym Sercu, ale w przebitym i złamanym Najświętszym Sercu. Od tamtego momentu są doskonałymi przyjaciółmi, złączeni więzami Krwi – krewnymi we krwi, bliższymi sobie, niż ich własna rodzina – Krwi przelanej na odpuszczenie grzechów. Nie padły słowa: „Przyjacielu, oto twój przyjaciel”, ale „Matko, oto syn twój. Synu, oto Matka twoja!”.

Zatem po pierwsze, jest to więź, która łączy Maryję z nami – nie tylko dlatego, że odśpiewała Magnificat, ale że miecz przebił także Jej serce. Boleść, źle przyjęta, jest potężniejszą siłą niż wszystkie zwykłe ludzkie uczucia. Boleść, znoszona z urazą i goryczą, izoluje duszę nie tylko od Boga, ale też od jej towarzyszy. Zraniony jeleń słaniając się odchodzi od stada, aby umrzeć w samotności. Jednak z drugiej strony, jeśli boleść jest mile widziana i przyjmowana, jeśli czyni się z niej, przez sam wysiłek jej przyjęcia, więź jedności z innymi cierpiącymi, tworzy się połączenie, którego wszystkie siły piekielne nie mogą zerwać. Gdyby Maryja została nam dana jako nasza Matka w Betlejem, gdyby owinęła się w swą wyjątkową radość, gdyby była dla nas jedynie figurą wcielonego szczęścia, wówczas, gdyby spadło na nas okropieństwo ciemności, my także powinniśmy czołgając się odejść nawet od Niej, aby cierpieć w samotności. Religia, która pokazywałaby nam tylko Maryję z żywym dzieckiem w ramionach, a nie Maryję z martwym Synem na kolanach, nie mogłaby być religią, do której zwracalibyśmy się z całkowitym zaufaniem, kiedy wszystko inne zawiodło. Co więcej – Ona nie mogłaby być naszą Matką w żadnym innym sensie, poza adopcyjnym, gdyby urodziła nas bez bólu. Jednak ta, która zrodziła swego nieskalanego Pierworodnego bezboleśnie, wydała na świat resztę swej upadłej Ludzkiej Rodziny w mękach i ciemności. Istotnie, Ona jest Matką odkupionych, ponieważ była Matką Odkupienia. Stała pod Krzyżem Jezusa, tak jak klęczała przy Jego kołysce, jest zatem naszą Matką przez tę samą krew, którą zarówno Ona, jak i my jesteśmy jednakowo odkupieni. „Matka Boleściwa” zawsze musi być bliżej ludzkości niż nawet „Przyczyna naszej Radości”.

Zbyt łatwo, jak tylko zaczynamy robić jakieś postępy na drodze duchowej, zapominamy o tych prostych, podstawowych obowiązkach, od których ta religijność się zaczęła. Albo, żeby pokazać to inaczej, zbyt łatwo możemy (gdy zaczęliśmy doświadczać bliskiej i osobistej relacji z Jezusem Chrystusem), zapomnieć, albo przynajmniej ograniczyć do minimum relacje, które wiążą nas ze sobą nawzajem. Dlatego Nasz Pan Jezus Chrystus w tym Słowie kieruje naszą uwagę raz jeszcze na ten podstawowy fakt, że „kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”, jakkolwiek żarliwe czy pełne uniesień mogą się wydawać jego uczucia. Musimy zatem ciągle sprawdzać realność naszego oddania wobec Niego przez nasze konkretne oddanie się sobie nawzajem.

Jeśli zatem kiedykolwiek jest odpowiedni czas, abyśmy zwrócili się ku sobie wzajemnie i wypróbowali nasze miłosierdzie, to wtedy, gdy stoimy pod Krzyżem, ponieważ to właśnie najwyższa chwała Krzyża wymaga, aby cierpienie stało się najgłębszą więzią ludzkich relacji. Jedność między ludźmi była celem życia Mahometa i Buddy. Mówi się nawet, że Budda, powrócił do światowego życia, aby tego dokonać. Jednak to właśnie Jezus Chrystus umarł, aby zjednoczyć ludzkość. Każdym ziemskim królestwem targają nawoływania do buntu i wewnętrzne spory, jak tylko jego struktura zaczyna się chwiać. Tylko Królestwo Boże wiąże swoje więzy ściślej, kiedy przybliża się bardziej do rzeczywistości Kalwarii.

Gdy nasze dusze są właśnie pełne wielkiego uniesienia, spoglądając na umierającego Zbawiciela, nadchodzi właściwy moment, aby skierować wzrok ku najzwyklejszym sprawom codziennego życia i zapytać samych siebie, czy kochamy siebie nawzajem i czy wiemy na tej podstawie, żeśmy uczniami Jezusa.

To przerażające, że ci, którzy twierdzą, iż cieszą się najbliższą przyjaźnią Boga, wyróżniają się egoizmem i brakiem miłosierdzia wobec swych bliźnich. To oni właśnie, wciąż na nowo, bardziej niż wszyscy inni, którzy żyją tak zwanym „niewłaściwym” życiem, prezentują swoją „regułę życia” albo wezwania do poświęcenia, argumentując w ten sposób, że nie mają czasu ani energii na miłe zachowanie wobec swych sług czy znajomych. „Ona oddaje się modlitwom, więc nie wolno jej przeszkadzać. On przygotowuje się do sakramentów, dlatego naturalne jest, że może być nieco drażliwy i zatroskany”…

Idźcie zatem do domu i zakończcie raz na zawsze tę głupią kłótnię. Idźcie do domu i przeproście – po prostu i szczerze – za swój udział w kłopotach, co do których być może innych należałoby winić nawet bardziej, niż was. Nie do zaakceptowania jest, żeby przyjaciele Ukrzyżowanego, a nawet ci, którzy dopiero dążą do tego, by być przyjaciółmi Ukrzyżowanego, uważali za możliwe pozostawanie w pokoju z Bogiem, jeśli nie pozostają w pokoju z żoną, mężem czy rodzicami.

„Oto Matka twoja… twój syn!” Między tą duszą, z którą jesteście w niezgodzie, a wami jest więź daleko mocniejsza niż tylko więź wspólnego stworzenia. Fakt, że Przedwieczne Słowo umarło za was obu na Krzyżu to nieskończenie silniejsze ogniwo jedności, niż fakt, że Przedwieczne Słowo zapragnęło, abyście obaj istnieli. Ponieważ podczas gdy Upadek zniszczył harmonię stworzenia, Odkupienie ją odbudowało i ta odbudowa jest daleko większym cudem niż nawet samo Stworzenie.

Żaden człowiek nie może być Przyjacielem Jezusa Chrystusa, jeśli nie jest przyjacielem swego bliźniego.

***

Ciemność Kalwarii, duchowa, a także fizyczna, osiąga swoją największą głębię. Chrystus modlił się za tych, którzy znieważyli i odrzucili Jego Przyjaźń. Ten, który zawsze był Przyjacielem grzeszników, poszerzył ich grono o jeszcze jednego. Ten, który zawsze był Przyjacielem Świętych, zjednoczył dwoje z nich jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek, przez zaślubiny bólu. Teraz Chrystus pozostawia świat, dla którego zrobił tak wiele i zwraca się do wewnątrz – kieruje świadomość na własne Uświęcone Człowieczeństwo i w Słowie, przy którym drżą zarówno niebiosa, jak i ziemia, ujawnia nam, że jako część tego dzieła, w którym On decyduje się „za wszystkich zaznać śmierci” (Hbr 2, 9) i uczy się „posłuszeństwa przez to, co wycierpiał” (Hbr 5, 8), owo Uświęcone Człowieczeństwo musi doświadczyć smutku opuszczenia. Ten, który przyszedł, aby ofiarować to Uświęcone Człowieczeństwo jako więź Przyjaźni między Bogiem a człowiekiem, pragnie, aby Jego Przyjaźń z Bogiem została ukryta. Staje się w istocie Przyjacielem upadłego człowieka, ponieważ decyduje się zidentyfikować z okropieństwem tego Upadku. Uszczęśliwiająca wizja, którą ludzie utracili przez ten upadek, a której Jezus Chrystus nigdy nie stracił, jest teraz ukryta przed oczami Tego, który przychodzi, aby przywrócić ją dzięki Odkupieniu.

Prawdziwe szczęście człowieka polega na jego stopniowym przybliżaniu się do wizji uszczęśliwiającej. Chrystus oferuje nam swoją Przyjaźń na ziemi – tę Przyjaźń, na której opiera się całe ludzkie szczęście – jako zobowiązanie i jako sposób uzyskania tej ostatecznej jedności z Nim w niebie, jaką określamy tym mianem. Dlatego radość samego Chrystusa na ziemi – ta radość, która wciąż na nowo pojawiała się w słowach za Jego ziemskiego życia, albo w czynach mocy i miłosierdzia, albo w milczącym promieniowaniu Przemienienia – ta radość wyrastała z Uszczęśliwiającej Wizji, którą On stale żył. On „wytrwał, jakby [na oczy] widział Niewidzialnego” (Hbr 11, 27). To właśnie teraz, na Kalwarii, ma miejsce największa zbrodnia – to, co stanowiło Jego wsparcie przez trzydzieści lat życia, siła tego „pokarmu”, o którym Jego uczniowie nic nie wiedzieli (J 4, 32), zostało, jeśli nie odebrane, to jednak ukryte przed Jego oczami, razem z wszelkim innym pocieszeniem, ludzkim czy Bożym, które mogłoby zająć jego miejsce. Przysłonięte chmurami słońce ponad Nim stanowiło nikły i niewyraźny obraz Jego własnej, pociemniałej Duszy. Słońce zamienia się w czerń, księżyc w krew, gwiazdy spadają z nieba, a ziemia się trzęsie, kiedy – z Jego własnej wolnej woli i dobrowolnego wyboru – Chrystus wkracza nie tylko w cień śmierci, ale w samą Śmierć śmierci. To właśnie tej Śmierci „zakosztował”… W tej godzinie wydobywa z siebie jedną jedyną rzecz, która sprawia, że życie jest jeszcze do zniesienia. Jego Ciało, rozdarte i rozciągnięte na Krzyżu, stanowi tylko bardzo odległy obraz męki Jego opuszczonej Duszy… „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27, 46).

To Słowo, bardziej niż wszystkie inne, jest najtrudniejsze do zastosowania względem nas samych. Ponieważ stan, w którym zostało wypowiedziane, jest po prostu niewyobrażalny dla nas, którzy znajdujemy pociechę w tak wielu rzeczach nie będących Bogiem i dla których grzech znaczy tak niewiele. Jeśli brakuje nam pociechy psychicznej, znajdujemy ucieczkę w pocieszeniu intelektualnym. Jeśli brak pociechy intelektualnej, wspieramy się na naszych przyjaciołach. Albo częściej, kiedy odbiera się nam wyższe przyjemności, przy niewielkim wysiłku znajdujemy ulgę w niższych. Kiedy religia nas zawodzi, pocieszamy się sztuką, kiedy miłość czy ambicja nas rozczarowują, zanurzamy się w przyjemnościach fizycznych, kiedy ciało nie reaguje, znajdujemy odskocznię w naszej niepohamowanej pysze, a kiedy ta z kolei kruszy się na miazgę, spoglądamy na samobójstwo i piekło jako na bardziej znośne otoczenie. Wydaje się, że nie istnieją głębiny, na które byśmy nie zeszli w naszej namiętnej determinacji, aby stać się do zniesienia sami dla siebie.

Słowo to jest dla większości ludzi pozbawione znaczenia. Jednak dla Jezusa Chrystusa wszystko przestało się liczyć, czy to na ziemi, czy w niebie, gdy smutek zniweczył radość jego Wizji Uszczęśliwiającej… „Na współczującego czekałem, ale go nie było, i na pocieszających, lecz ich nie znalazłem” (Ps 69, 21). Tragedia toczy się dalej, tam, w ciemności, słyszymy jęk, miga nam umęczona, bezbarwna Twarz, za którą sama Dusza wisi ukrzyżowana… szukamy po omacku, snujemy domysły, próbujemy tworzyć niższe wyobrażenia majestatycznej rzeczywistości – ale to wszystko.

Jednak otrzymujemy dwie wspaniałe lekcje, przełożone na kategorie, które być może jesteśmy w stanie częściowo pojąć.

Od czasu do czasu nawet my sami dochodzimy do takiego punktu w życiu duchowym, gdzie Przyjaźń z Chrystusem jest naszą główną radością spośród wszystkich innych, mniejszych pocieszeń, które daje Bóg. Fakt, że Go znamy i możemy z Nim mówić jest przez nas uznany za wystarczająco słodki, żeby jego wyraźna utrata stała się najbardziej przenikliwym ze wszystkich naszych smutków. Nie muszę mówić, że to nie wymaga żądnej szczególnej biegłości w rzeczach duchowych. W istocie nie da się być szczerym i wytrwałym w naszej religijności, nie doświadczywszy tego – wcześniej czy później. Cóż, powiedzmy, że docieramy do takiego punktu, a potem nagle, choć nie wydaje nam się, abyśmy zawinili czymś więcej, niż zwykłą niewiernością i bezwładem, ta duchowa przyjemność w religii zostaje nam szybko i całkowicie odebrana. Jaka jest wtedy zwykle nasza odpowiedź?

Jak to właśnie zostało powiedziane, zazwyczaj plan jest taki, aby natychmiast znaleźć pociechę gdzie indziej. „Rozpraszamy się”, jak mówimy, zwracamy uwagę na inne rzeczy. Jednak jeszcze częściej plan zakłada całkowitą utratę serca, porzucenie praktyk, które sprawiają nam ból, a w międzyczasie gorzkie skargi na sposób potraktowania nas przez naszego Przyjaciela. Z pewnością wołanie o pomoc nie tylko jest uprawnione, ale w istocie chwalebne, ponieważ sam Pan wołał tak na Krzyżu. Wina leży nie w takim wołaniu, ale w niezadowoleniu, jakie jest w nim zawarte. W naszym samozadowoleniu, wydaje się nam, jakbyśmy zasłużyli się lepiej Naszemu Panu, jakby po naszej stronie istniało jakieś prawo, aby zawsze domagać się poczucia obecności naszego Przyjaciela. Ale jak bez utraty tego poczucia, możliwy jest postęp? W jaki sposób uścisk naszego Przyjaciela ma się zacieśnić, jeśli od czasu do czasu nie będzie nam się wydawać, jakby On wyślizgiwał się z naszych objęć? Jak prawdziwa wiara ma odrzucić swoje korzenie i zacisnąć swe włókna na Skale, jeśli pustoszący wicher problemów od czasu do czasu nie zagrozi nam zupełnym wyrwaniem nas z korzeniami? Ponieważ im chętniej przyjmowana jest udręka i im bardziej gorzkie są resztki, tym większy zaszczyt, że możemy skosztować tego napoju. Trzymać wargi przy tym Kielichu, który wypił do dna nasz Zbawiciel, nawet mimo tego, że jego gorycz jest rozcieńczona Jego miłosierdziem – ten zaszczyt powinien z pewnością wystarczyć, byśmy zachowali spokój, dla samego wstydu.

Druga lekcja jest taka, że stan, w którym Bóg jest Wszystkim dla duszy, to stan, do jakiego jesteśmy zobowiązani przynajmniej dążyć. Nie wystarczy, że Przyjaźń Chrystusa ma być pierwszym z naszych rozmaitych zainteresowań. Chrystus nie jest tylko „Pierwszym”, On jest Alfą i Omegą, początkiem i końcem. On nie jest relatywnie najważniejszy, On jest Absolutem i Wszystkim. Religia nie jest jedną z dziedzin, które składają się na nasze życie (to jest religijność), ale religia to coś, co wkracza w każdą dziedzinę, osnowa, na której muszą być oparte wszystkie inne środki wyrazu, czy to sztuka czy literatura, czy zainteresowania domowe, czy odpoczynek, czy interesy, czy ludzka miłość. Jeśli tak nie jest, religia nie jest tym, czym miała być.

Jednak największa trudność życia duchowego polega na tym, żeby uczynić religię nie tylko integralną częścią całego życia, ale dominującym elementem każdej jego dziedziny – w takim sensie, że jej prawa są nakazem zawsze i wszędzie; ale nie w takim rozumieniu, że dusza nie interesuje się niczym innym, poza rzeczywistymi formami kultu czy teologii, czy ascezy, czy moralności – możemy znów nazwać to religijnością, lub pewnego rodzaju głębokim postępem duchowym, gdy dostrzega się we wszystkim (prócz grzechu), Wolę Bożą, Jego Moc albo Piękno Jego samego, a nic nie jest już tylko doczesne.

Przypomnijmy sobie teraz, że w istocie takie życie jest zamierzone dla każdej ludzkiej duszy, a proporcjonalnie, jak szacujemy, my w większym czy mniejszym stopniu realizujemy nasze przeznaczenie. Bowiem tylko dla duszy, która osiągnęła ów stan, Bóg może być Wszystkim. On staje się „Wszystkim”, ponieważ nic nie jest już dla Niego obce. „Przeto czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie” (1 Kor 10, 31). Całe życie staje się opromienione Jego Obecnością, wszystko jest postrzegane jako istniejące w Nim. Nic nie ma wartości, z wyjątkiem tego, co pozostaje w relacji do Niego…

Zatem to jest stan, o który dusza chrześcijańska jest zobowiązana walczyć i do niego dążyć. To i tylko to stanowi pełnię Przyjaźni Chrystusa. O duszy w tym stanie i tylko o niej można prawdziwie powiedzieć, że Jezus jest dla niej Wszystkim. Jest to jedyny stan, w którym możliwe jest faktyczne „Opuszczenie”. Stracić Jezusa, jeśli zajmuje On dziewięć dziesiątych naszego życia, to z pewnością nadzwyczaj bolesne doświadczenie, ale pozostaje jeszcze jedna dziesiąta, w której strata nie jest odczuwana – jedno ułamkowe zainteresowanie, ku któremu dusza może się zwrócić po pociechę. Jednak kiedy On zajmuje całe nasze życie, kiedy nie ma ani jednej chwili dnia, jednego poruszenia zmysłów, jednego wyobrażenia czy działania umysłu, dla którego On nie stanowi podstawy – postrzegany i rozumiany przynajmniej podświadomie – wtedy w istocie, kiedy On się wycofuje, słońce ciemnieje, a księżyc nie może dawać światła; wtedy w istocie życie traci smak i barwa nieba blednie, piękno gubi swój kształt, a dźwięk – harmonię. To właśnie tego rodzaju dusza (i tylko taka) może ośmielić się – unikając bezczelności – przyjąć na swoje usta słowa samego Chrystusa i zawołać: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? Ponieważ tracąc Ciebie, tracę wszystko”.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Roberta Hugh Bensona Rekolekcje z Chrystusem.