Rozdział trzynasty. Bracia Bellini

Prawie wszystkie opowieści o malarzach, których dotąd wysłuchaliśmy, skupiają się wokół Florencji, Miasta Kwiatów. Była dla nich wspaniałą matką, a oni kochali ją głęboką, czułą synowską miłością, sądząc, że nie ma dzieł dość pięknych, by podkreślić jej urodę. Gdziekolwiek wędrowali, przyciągała ich z powrotem, bo ich serca biły zawsze dla niej i każdy starał się dać jej z siebie to, co mógł najlepszego.

Teraz przechodzimy do historii o ludziach, których życie skupiało się wokół innego ośrodka. Zamiast wielkiego, macierzyńskiego miasta nad rzeką Arno, z potężnymi wieżami i wojowniczymi mieszkańcami, bitewnym zgiełkiem na ulicach i polami kwiatów otaczającymi je ze wszystkich stron, mamy przed sobą Wenecję, Królową Mórz.

Żadne wojenne odgłosy ani pochód gniewnego tłumu nie zakłócają spokoju jej pięknych ulic, bo nie ma tu chodników, tylko chłodna, zielona woda. Opływa ona marmurowe pałace i odbija plusk zanurzających się wioseł oraz dalekie echo głosów gondolierów przemierzających wodne szlaki. Nie ma tu ponurych, szarych wież obronnych, tylko śliczne pałace z białego i barwnego marmuru, które wyrastają wprost z wody, jak gdyby morskie nimfy zbudowały je z muszli i masy perłowej.

Nie ma tu kwietnych łąk, lecz zamiast tego wody lagun wychodzą na spotkanie błękitnego nieba lub dotykają odległych gór, leżących na horyzoncie jak szkarłatna linia. Gdzieniegdzie widać małe wysepki, tak nierealne i baśniowe, że odbite w przezroczystej wodzie nie przypominają kawałka lądu.

Choć Wenecja nie ma łąk ubarwionych kwiatami ani kwitnących drzew, to piękne nadmorskie miasto lśni wszystkimi kolorami. Białe pałace błyszczą jasnym, bursztynowym światłem, na chłodnej, zielonej wodzie, zwierciadle urody miasta, rozchodzą się złote i błękitne kręgi zmieniające barwę wraz z jej poruszeniami. O zachodzie, gdy słońce znika za brzegiem laguny i zostawia pasmo rozświetlonych chmur, Wenecja wygląda jak miasto ze snów wyłaniające się z morza płynnego złota – miasto podwójne, bo w czystym złocie odbija się każda wieża i iglica, każda dzwonnica i pałac, skąpane w bladożółtym i srebrnobiałym świetle, a gdzieniegdzie rozbłyskujące barwą płomieni. Zdaje się nie mieć nic wspólnego ze zwykłymi, murowanymi miastami świata. Leży w całej swej krasie, cicho i na uboczu, jak biały morski ptak szybujący nad oceanem.

Wenecja zawsze odróżniała się od reszty świata. Sławna katedra świętego Marka nigdy nie podlegała Rzymowi, a jej władcy – dożowie, jak ich nazywano – rządzili miastem jak królowie, nie przejmując się sprawami innych miast. Jej kupcy żeglowali do dalekich krajów i przywozili stamtąd zdobycze mające dodać jej urody. Wszystko tu było tak kosztowne, rzadkie i wspaniałe, jak to tylko możliwe, a ona nie była podobna do żadnego miasta na ziemi.

Malarze, którzy żyli i tworzyli w tym nadmorskim mieście, mieli własny styl, różny od szkoły florenckiej. Od dziecka przyglądali się pięknym barwom miasta, a fascynacja nimi wzrastała wraz z wiekiem. Złote światła na wodzie, perłowoszare i barwne marmury, żagle galer sunące po zatoce jak wielobarwne motyle, bezmiar wody sięgającej odległej linii horyzontu – wszystko to zapadało w ich serca i trudno się dziwić, że malując, skupiali się przede wszystkim na kolorach, doprowadzając je do doskonałości, z jaką nie równała się żadna inna szkoła malarska.

Tak jak wśród artystów florenckich, musimy też pominąć wiele nazwisk weneckich malarzy i poznać najpierw te, które świecą najjaśniej w gwiazdozbiorze sław.

Na początku piętnastego wieku, gdy Fra Filippo Lippi malował we Florencji, żył w Wenecji niejaki Jacopo Bellini, który był malarzem i miał dwóch synów o imionach Gentile i Giovanni. Ojciec sumiennie uczył chłopców, dając im najlepszą edukację, jaką potrafił, bo bardzo chciał, by zostali wielkimi malarzami. Widział, że są zdolni i chętni do nauki, więc pokładał w nich wielkie nadzieje.

– Zawsze róbcie wszystko najlepiej, jak potraficie – mówił, ucząc synów rysować i używać farb. – Popatrzcie, jak toskańscy artyści rywalizują ze sobą, bo każdy pragnie przynieść największy zaszczyt swemu miastu Florencji. Zatem, Gentile, chcę, żebyś dążył do wielkości, a ty, Giovanni, staraj się być jeszcze lepszy od swego brata.

Mimo iż uczono chłopców współzawodnictwa, pozostali najlepszymi przyjaciółmi i rywalizacja między nimi nigdy nie była wroga.

Starszy, Gentile, uwielbiał malować obrazy historyczne, przedstawiające historię Wenecji, pokazujące wybitnych dożów oraz szlachetnie urodzonych obywateli i mieszkańców miasta, ubranych w kosztowne stroje. Wenecjanie kochali obrazy ukazujące chwałę ich miasta i wkrótce poproszono Gentile, by namalował historyczne freski na ścianach Pałacu Dożów.

Wenecja prowadziła handel morski z wieloma obcymi krajami. Jej statki, załadowane towarem, zawijały do różnych portów, a kupcy sprzedawali te towary albo wymieniali je na inne rzeczy, które przywozili do Wenecji. Jeden z tych statków, żeglujący do Turcji, miał na pokładzie pośród innego ładunku obrazy namalowane przez Gentile Belliniego. Pokazano je sułtanowi tureckiemu, który nigdy dotąd nie widział czegoś podobnego, i brakowało mu słów, by wyrazić swój zachwyt. Jego religia zabraniała malowania obrazów, ale nie zważał teraz na to, tylko wysłał do Wenecji posłańca, błagając, by malarz Bellini jak najszybciej do niego przyjechał.

Władcy Wenecji niechętnie rozstawali się z Bellinim, ale pozwolili mu jechać, ponieważ skończył już swoją pracę w Pałacu Dożów.

Tak więc Gentile wziął płótna i farby i popłynął na kupieckim statku, przybywając wkrótce na dwór tureckiego władcy.

Przyjęto go z wszelkimi honorami i zapewniono mu wszystko, co najlepsze – temu wspaniałemu malarzowi, który potrafił malować obrazy wyglądające jak żywi ludzie. Sułtan obsypywał go podarkami i wszelkimi względami, a Gentile żył tam jak książę. Każdy obraz, który stworzył, uważano za lepszy od poprzedniego. Namalował portret sułtana, a nawet swój autoportret, co uznano niemal za czary.

Minął rok. Gentile wspaniale spędzał czas i był bardzo zadowolony ze swojego życia, aż pewnego dnia wydarzyło się coś, co zburzyło jego spokój.

Namalował obraz tańczącej córki Herodiady z głową Jana Chrzciciela w ręce, a kiedy skończył, pokazał go sułtanowi.

Sułtan jak zwykle był oczarowany nowym obrazem. Ale nagle przestał zachwycać się jego pięknem, tylko spojrzał z namysłem na głowę świętego Jana i zmarszczył brwi.

– Wydaje mi się – powiedział – że coś jest nie tak z tą głową. Głowa dopiero co ucięta nie wygląda chyba tak jak na tym obrazie.

Gentile odpowiedział grzecznie, że nie chciałby sprzeciwiać się Jego Wysokości, choć wcale nie ukrywał, że wydawało mu się, iż głowa jest w porządku.

– Zobaczymy – powiedział spokojnie sułtan, po czym zwrócił się beztrosko do strażnika, który stał w pobliżu i poprosił go, by ściął głowę jednemu z niewolników, żeby Bellini mógł sprawdzić, czy poprawnie namalował swój obraz.

Tego dla Gentile było już za wiele.

– Kto wie – powiedział sam do siebie – czy następnym razem sułtan nie zechce zobaczyć mojej głowy odciętej od ciała.

Dopóki więc jego cenna głowa znajdowała się na szyi, pomyślał, że mądrzej będzie wymknąć się niepostrzeżenie i wrócić do Wenecji pierwszym statkiem, jaki tam odpływa.

W międzyczasie Giovanni wytrwale pracował i prześcignął zarówno swego ojca, jak i brata. Stał się niewątpliwie największym malarzem w Wenecji, pierwszym ze słynnej szkoły weneckiej, który nauczył się malować takie piękne kolory.

Przed jego oczami roztaczała się cała paleta barw. Wszędzie wokół siebie widział mieniące się odcieniami, opalizujące morze, nic więc dziwnego, że fascynacja kolorem zapadała głęboko w jego serce. Na jego obrazach widzimy białe marmurowe pałace, skąpane w złocistej poświacie, przejrzystą zieloną wodę, czysty błękit i płomienny szkarłat, a wszystko przejrzyste jak kryształ, przypominające bardziej żywe kolory niż farby.

Giovanni nie malował scen z historii Wenecji, wypełnionych tłumami postaci, tak jak Gentile. Najbardziej kochał Madonnę i świętych, pojedyncze sylwetki pełne spokojnego dostojeństwa. Jego święci bardziej przypominają ludzi niż ci, których malował Fra Angelico, wyglądają jednak godniej i szlachetniej niż zwykli mężczyźni i kobiety. Malarz z klasztoru świętego Marka malował anioły poruszające kadzielnicami, a Giovanni aniołki podobne do małych chłopców z wdzięcznymi, poważnymi buziami – szczęśliwe dzieci, w których oczach odbija się niebo, grające na małych lutniach i mandolinach.

Ale oprócz obrazów świętych i aniołów Giovanni miał wielki talent do malowania portretów i wielu wybitnych wenecjan przychodziło do niego, by ich malował. W National Gallery znajduje się portret doży Loredana, jeden z tych obrazów, z których możesz się wiele nauczyć, jeśli potrafisz patrzeć nań ze zrozumieniem.

Bracia pracowali więc razem, ale śmierć zabrała wkrótce starszego z nich i Giovanni został sam.

Choć był teraz bardzo stary, pracował ciężej niż zwykle, a jego ręka, zamiast tracić moc, zdawała się być coraz silniejsza i zręczniejsza. Umarł w wieku dziewięćdziesięciu lat, a pracował niemal do końca.

Obu braci pochowano w kościele świętych Jana i Pawła, w sercu Wenecji. Spoczywają razem w mrocznej ciszy starego kościoła, a ich spokoju nie mogą zakłócić głosy ludzi na placu przed świątynią ani plusk wody o stopnie w czasie przypływów i odpływów wokół miejsca ich spoczynku.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Rycerze sztuki. Fascynujące opowieści o malarzach.