Rozdział trzeci. Znak z niebios

Minęło trochę czasu zanim opat i jego zakonnicy przekonali się do pomysłu Dominika, ale w końcu udało się ich przekonać. Heretycy prowadzili wiele szkół, a większością z nich zarządzały kobiety. Wpajano tam dziewczętom i chłopcom nienawiść do sakramentów, do papieża i większości prawd zawartych w wyznaniu wiary. Lecz przecież i katolicy mogliby prowadzić szkoły… gdyby założyć miejsca, gdzie uczono by dzieci o Bogu i Jego kościele…

– To doprawdy ułatwiłoby nam pracę – przyznał opat.

– To prawda, a nawrócone kobiety miałyby gdzie się podziać – wtrącił ojciec Rudolf. – Słyszałem, że po nawróceniu czasem cierpią prześladowania ze strony znajomych i krewniaków.

Ojciec Piotr zgodził się z nim:

– Często zastanawiałem się jak znajdują odwagę, aby odejść od heretyków – rzekł. – Ale gdybyśmy mieli szkoły… byłyby to pewnego rodzaju schroniska…

Dni jednak mijały, a widoki na ustanowienie szkół nadal były mizerne. Diego i Dominik wraz z pomocnikami robili co w ich mocy, przemieszczając się z jednego miejsca do innego, głosząc kazania i nauczając w miastach.

– Nie smućcie się – rzekł biskup Foulques z Tuluzy pewnego dnia, który wydawał się szczególnie ponury. – Wasze wysiłki z pewnością cieszą Boga, a więc niedługo nadejdzie poprawa. A na razie mam dla was dobre wieści.

Misjonarze spojrzeli na niego z zapałem. Biskup Foulques był ich najważniejszym pomocnikiem przy wykonywaniu zadania. Od czasu do czasu dodawał im otuchy, a niedawno nawet wspomógł ich ofiarowując Dominikowi niewielką kaplicę w Fanjeaux, tak, że grupka kaznodziejów weszła w posiadanie skromnej kwatery, do której mogli udawać się, aby się pomodlić lub czynić dalsze plany.

– A jakie to wieści, ekscelencjo? – zapytał Diego.

Biskup Foulques uśmiechnął się.

– Kilku najbardziej uczonych i świątobliwych kapłanów z mojej diecezji pragnie dołączyć do was i wspomóc was w pracy.

Mnisi ze zdumienia gwałtownie nabrali powietrza. Kilku uczonych, świątobliwych księży pragnie zostać misjonarzami wśród albigensów? To wspaniałe!

Jednak już po chwili w oczach opata Citeaux pojawił się wyraz zwątpienia.

– Czy wiedzą jak trudna jest nasza praca? – zapytał.

– O, tak – zapewnił go biskup Foulques. – A mimo to żarliwie pragną tu przybyć.

Mimo przybycia nowych pomocników Dominik często odczuwał zniechęcenie, a szczególnie, gdy nadeszła wiosna 1206 roku. Po dwunastu miesiącach pracy w terenie osiągnęli tak niewiele! Co gorsza, biskup Diego musiał prędzej czy później powrócić do Hiszpanii, ale już teraz nalegał, by Dominik przejął całkowity nadzór nad pracą misyjną wśród albigensów, jako że opat i jego mnisi także musieli wracać do Citeaux. Dominik był dobrym mówcą. W rzeczywistości był najlepszym mówcą z całej grupy. Nikt inny nie nadawał się lepiej na stanowisko przełożonego.

Oczywiście Dominik nie zgadzał się z biskupem Diego. Miał dopiero trzydzieści sześć lat, a większość swego życia w stanie duchownym spędził jako asystent biskupa w cichym małym miasteczku Osma. Znał się o wiele lepiej na książkach niż na głoszeniu kazań. Jednak Diego był jego przełożonym, któremu winien był posłuszeństwo.

– Postaram się nadzorować pracę – obiecał biskupowi. – Będę się starał z całych sił.

Jednak z upływem czasu Dominikowi robiło się coraz ciężej na sercu. Pomimo modlitw i poświęceń ofiarowanych w intencji heretyków, ci odmawiali przejścia na wiarę katolicką. Łatwo i modnie było być heretykiem. Nie musieli przestrzegać przykazań Bożych, nie mieli żadnych moralnych obowiązków, młodzi ani starzy.

„Diabeł z pewnością trzyma ich w żelaznym uścisku” – myślał Dominik. – „Droga Błogosławiona Matko! Czy nie pomożesz nam tego zmienić?”

A wtedy zupełnie nieoczekiwanie zdarzyło się coś niezwykłego. Duszę Dominika napełniło przeświadczenie, że albigensi zostaną nawróceni, i to przez nikogo innego a samą Matkę Bożą. Teraz najważniejsze było, aby on i podlegli mu księża wiernie zwracali się do Niej w modlitwie, a szczególnie odmawiając Zdrowaś Maryjo.

– Zdrowaś Maryjo – rzekł żarliwie Dominik sam do siebie. – Musimy odmawiać tę modlitwę tak jak nigdy dotąd!

A wówczas Najświętsza Panna objawiła Dominikowi nowy sposób odmawiania Zdrowaś Maryjo.

Już wkrótce Dominik wraz z misjonarzami oddawali się modlitwie na nowy sposób. Modlitwa ich składała się ze stu pięćdziesięciu Zdrowaś Maryjo, podzielonych na dziesiątki, które oddzielała modlitwa ojcze nasz, a dodatkowo ze specjalnych medytacji nad tajemnicami Odkupienia, w intencji nawrócenia albigensów. Modlitwa, którą później nazwano Różańcem, zapożyczyła ilość odmawianych pacierzy z liczby psalmów w Starym Testamencie. Lecz o ile była łatwiejsza od tamtych starodawnych modlitw! I o ile krótsza! Zdrowaś Maryjo można było odmawiać w drodze do pracy i z powrotem, mogły ją nawet odmawiać dzieci i chłopi nie umiejący czytać!

– Ekscelencjo, siła tej modlitwy i Różańca pozwoli nam wygrać walkę z herezją! – oświadczył Dominik.

– Masz rację – zgodził się biskup Diego. – Najświętsza Panna pomoże nam zwyciężyć Złego.

W międzyczasie biskup Diego wraz z towarzyszami niezmordowanie przemierzali wiejskie regiony Francji. Nosili proste tuniki z białej wełny, a na nich lniane komże i czarne, wełniane opończe – zwykły ubiór księży pomocników w katedrze Diega w Osmie. Jednak jakże różna była ich praca od pracy w katedrze! Oczywiście nadal każdego dnia chwalili Pana Boga w psalmach i innych modlitwach brewiarza, lecz teraz doszła do tego olbrzymia ilość kazań. Czasami przemawiali na rynkach, wdając się z heretykami w dyskusje na tematy związane z doktryną. Kiedy indziej, głosili kazania w domach prywatnych, w zamkach czy kościołach, wszędzie tam gdzie mógł się pomieścić tłum słuchaczy.

– To jednak nie wystarczy – przyznał Dominik sam sobie. – Ludzie umierają trwając w błędzie nawet wtedy, gdy my przemawiamy. Och, Błogosławiona Matko! Musi być coś jeszcze, co moglibyśmy zrobić! Na pewno masz dla nas jakiś zamysł, by nasza praca przyśpieszyła i przyniosła owoce?

22 lipca 1206, w dniu świętej Marii Magdaleny, Dominik przebywał w Fanjeaux, w kwaterze misjonarzy w kaplicy, którą podarował mu biskup Foulques. Dzień był wyjątkowo upalny, a gdy nadszedł wieczór, Dominik postanowił wybrać się na spacer. Nogi poniosły go w stronę północnych bram miasta, skąd roztaczał się wspaniały widok na wiejskie okolice, na doliny, wzgórza i lasy mieniące się bogato kolorami w świetle zachodzącego słońca. W oddali widniała kamienna twierdza Carcassonne, lśniąca jak pałac ze złota. Bliżej widać było Montreal, jego wieże, mury, i dachy pokryte błyszczącymi płytkami.

Dominik rozejrzał się dookoła.

„Jakie to wszystko piękne!” – pomyślał, obejmując wzrokiem roztaczający się przed nim widok. A wtedy, z wolna wzrok zaszedł mu mgłą. O tak, krajobraz był przepiękny, lecz cóż za szkoda, że herezja poczyniła tu tak wielkie postępy! W zamkach i twierdzach, w domach szlacheckich i chłopskich pielęgnowano niszczycielskie poglądy albigensów, zakorzenione tu jak nigdzie indziej we Francji. W tej właśnie chwili setkom małych dzieci wpajano nienawiść do Mszy Świętej, sakramentów i samego słowa Bożego.

– I odpowiadają za to matki, ciotki i babki tych dzieci – rzekł do siebie Dominik. – Diabeł wykorzystuje ich ignorancję by utrzymać kolejne pokolenie z dala od miłości do Ojca naszego w Niebie i wiedzy o Nim.

Słońce zaszło, kolory zbladły, a zmierzch rozsnuł cienie nad doliną poniżej Fanjeaux. Jednak samotny mężczyzna stojący na zewnątrz północnych bram miasta ledwie zauważył tę zmianę. Gdyby tylko mógł w jakikolwiek sposób wyrwać herezji serca kobiet z południa Francji! Z pewnością wygrałby wówczas bitwę, przynajmniej w połowie, gdyby ocalił serca dzieci. A mężczyźni – cóż, ci podążyliby w końcu za kobietami i dziećmi.

– Szkoły – wyszeptał Dominik – zgromadzenia kobiet poświęcających się służbie Bogu…

Nagle wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Z głębi zapadającego zmroku wyłoniła się kula białego światła. Przez chwilę ta dziwna zjawa zawisła niepewnie na niebie, po czym pojaśniała, i przesunęła się po nieboskłonie ciągnąc za sobą smugę blasku, aż zatrzymała się nad kościołem w dolinie.

Dominik zapatrzył się na nią. Dostrzegł, że białe światło zawisło nad dachem kościoła Matki Boskiej z Prouille, niewielkiej zagubionej świątyni poniżej Fanjeaux, do której przychodziła na nabożeństwa tylko garstka osób.

– Co to oznacza? – wyszeptał Dominik do siebie, niemal wychodząc z siebie z zachwytu. A wtedy w jego sercu przemówił tajemniczy głos:

„Mój synu, prosiłeś mnie o pomoc. oto maleńki kościół w Prouille. Tu rozpocznie się prawdziwe dzieło twojego życia. Tu zbawisz wiele dusz dla niebios”.

Z dreszczem czystej radości Dominik zorientował się, że przemawiała do niego sama Matka Boża. Jednak, choć setki pytań cisnęły mu się na usta, jasność, która opromieniała kościółek w dolinie powoli rozpłynęła się w mroku, a głos nie rzekł już nic więcej. Był sam w ciemnościach przy północnej bramie Fanjeaux, w miejscu, które miało zmienić jego życie.

Pełen obaw, że cud, jakiego był świadkiem, mógł być tylko snem, Dominik udał się następnego wieczoru w to samo miejsce, pogrążony w żarliwej modlitwie. Czy Matka Boska była zadowolona z niego i ze Zdrowaś Maryjo, które odmawiał każdego dnia wraz ze swymi towarzyszami? Czy naprawdę miała plan nawrócenia albigensów, w którym kościółek w dolinie miał odgrywać jakąś rolę?

Gdy zapadł zmierzch, powtórzyły się cuda z poprzedniego wieczoru. Ukazała się kula z białych płomieni, zawisła na moment nad doliną, aż wreszcie spoczęła nad opuszczonym kościołem Matki Boskiej. A w sercu Dominika zabrzmiały jak echo te same słowa:

„Mój synu, prosiłeś mnie o pomoc. oto maleńki kościół w Prouille. Tu rozpocznie się prawdziwe dzieło twojego życia. Tu zbawisz wiele dusz dla niebios”.

Gdy cud powtórzył się po raz trzeci kolejnej nocy, Dominik nie wahał się dłużej. Świetlista kula i głos, który słyszał w sercu, nie były tworami wyobraźni. Były rzeczywiste.

– Zgadzam się z tobą, synu – rzekł biskup Diego, gdy usłyszał o cudzie. Najświętsza Panna z pewnością ma dla nas jakieś zadanie w Prouille. Ale jakie?

– Nie wiem, ekscelencjo.

– Nie chodzi o kazania. Miejsce jest zbyt oddalone, a droga do niego wyboista, nikt nie przyjdzie tam słuchać naszych kazań.

Oczy Dominika zaszkliły się. W słowach biskupa było wiele prawdy. A mimo to…

– Może właśnie w Prouille mamy założyć dom dla nawróconych kobiet – powiedział. – Ekscelencjo, to byłoby cudowne!

Biskup zawahał się.

– Być może. Lecz jak dotąd nawrócone przez nas kobiety można zliczyć na palcach jednej ręki. I nie są to kobiety wolne ani przystosowane do prowadzenia świątobliwego życia.

Dominik milczał przez chwilę, po czym uniósł wzrok, by spojrzeć biskupowi w oczy.

– Otrzymaliśmy znak z niebios – powiedział. – Jestem pewien, że otrzymamy kolejny.

– Kolejny?

– Tak, ekscelencjo. A gdy nadejdzie, przyniesie ze sobą ogromną radość!

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Święty Dominik.