Rozdział trzeci. Wielki błąd

Don Pedro, szczerze zachwycony widokiem bratanicy odzianej w zakonny habit, był równie przerażony stanem jej zdrowia. Otoczył ją troskliwą opieką w trakcie krótkiego pobytu w Hortigosie, a na pożegnanie dał mały modlitewnik, który stał się wkrótce największym skarbem Teresy. Długie godziny cierpienia i słabości, gdy nie mogła pracować ani czytać, postanowiła spędzać w zjednoczeniu z Bogiem, zbliżyć się do Niego bardziej niż kiedykolwiek. Był to jedyny sposób, jak sama się przekonała, by zachować otuchę i cierpliwość podczas nieustającej udręki. Teraz, za pomocą książeczki stryja, przystąpiła do uczynienia modlitwy głównym swoim zajęciem w życiu.

Wedle jej własnych słów próbowała wyobrazić sobie spotkanie swej duszy z Jezusem, jej Panem, i z miłującym sercem postępować za Nim przez wszystkie tajemnice Jego ziemskiego życia, modląc się o możliwość służenia Mu ze wszystkich sił. Ojciec i siostra wiedzieli, że należy teraz do Boga i starali się jej nie przeszkadzać. Troszczyli się o Teresę, a ona również myślała o nich. Gdy znajdowali się blisko, okazywała zawsze radość i uśmiech, mimo że bardzo cierpiała; dwoje małych dzieci Marii za największy zaszczyt poczytywało sobie zezwolenie na wizytę u ciotki.

Mijały miesiące. Ale don Alonso widział, że stan córki wcale się nie poprawiał. Powietrze w Castellanos, które miało przynieść zdumiewająco dobre skutki, chyba straciło swe magiczne właściwości. Gdy tylko nadeszła wiosna, wyruszyli do Bézédas. Trzeba było jechać bardzo powoli, gdyż skrajnie osłabionej Teresie szkodził nawet najmniejszy ruch, powodując groźne omdlenia. „Cudotwórczyni”, w której umiejętnościach tak wiele nadziei pokładano, okazała się ignorantką, a jej drastyczne metody absolutnie nie nadawały się do tak ciężkiego przypadku; pacjentka straciła tę resztkę sił, jaka jej jeszcze pozostała. Udręczoną bólem od stóp do głów, rozpaloną gorączką, wyschłą jak szkielet zrozpaczony ojciec przywiózł z powrotem do Avili, w stanie bliższym śmierci niż życiu.

W wigilię Wniebowstąpienia Teresa chciała się wyspowiadać. Don Alonso ze strachem pomyślał, że przynagla ją do tego świadomość bliskiego zgonu. Odmówił wezwania księdza sądząc, że w ten sposób przekona córkę o braku realnego niebezpieczeństwa i poprawi jej nastrój. Jeszcze tej samej nocy straciła przytomność i miała nie odzyskać jej przez cztery dni. Po mieście rozeszła się wieść, że umarła. Wykopano dla niej grób przy klasztorze Wcielenia, dwie karmelitanki przyszły czuwać przy zwłokach. Tylko ojciec nie tracił nadziei, nawet wbrew zdaniu lekarzy. Czyniąc sobie gorzkie wyrzuty, że nie spełnił ostatniego życzenia swego dziecka, klęczał przy niej dzień i noc rozcierając dłońmi jej zimne ręce i błagając Boga, by nie zeszła ze świata bez sakramentów, z jego winy. Został wysłuchany: na czwarty dzień Teresa otwarła oczy, uśmiechnęła się do bliskich zebranych wokół posłania i powtórzyła prośbę. Tym razem biedny don Alonso bez chwili zwłoki posłał po spowiednika.

Wyspowiadawszy się, Teresa płacząc z radości przyjęła Komunię świętą, po czym przerwane na krótko okrutne cierpienia wróciły, jeszcze gwałtowniejsze niż przedtem. Niemal siedem miesięcy leżała w męczarniach, wyrażając tylko jedno pragnienie: powrotu do klasztoru. Don Alonso w końcu przychylił się do jej woli i z wielką ostrożnością przetransportowano ją do karmelitanek. Budziła współczucie wszystkich, którzy ją widzieli. Kolejne osiem miesięcy nie mogła się poruszać. Wreszcie, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, była w stanie przynajmniej czołgać się, podpierając rękami i kolanami.

W tym przeciągającym się okresie boleści i bezradności modlitwa była jej jedyną pociechą, a dobro bliźnich jedyną troską. Mówiono, że gdzie jest Teresa, tam nieobecni są bezpieczni, bo ona nie dopuści, by mówiono cokolwiek przeciwko nim. Jej pełna otuchy cierpliwość zdumiewała zakonnice; dziwiły się, jak można wytrzymać wśród tylu mąk. Rozmowa z nią działała jak balsam na te, które przeżywały trudności czy były zasmucone.

Medycy orzekli, że paraliż jest nieuleczalny; ale młoda, dwudziestoczteroletnia zakonnica, która przecierpiała już tak wiele i leżała z perspektywą życia w bezsilnej bezczynności, czuła wielkie pragnienie pracy dla Pana i cierpienia dla Niego. Ziemscy lekarze zawiedli, więc wezwała na pomoc niebieskich. Miała zawsze wielkie nabożeństwo do świętego Józefa i do niego właśnie się teraz zwróciła. Później napisze: „Innym świętym, rzec można, dał Bóg łaskę wspomagania nas w tej lub owej potrzebie, temu zaś chwalebnemu Świętemu, jak o tym wiem z własnego doświadczenia, dał łaskę wspomagania nas we wszystkim. [Święty Józef] w sposób dziwnie skuteczny wspomaga każdą duszę, która się jemu poleca”.

Odpowiedzią na jej modlitwy było całkowite wyzdrowienie.

Teresa prosiła o zdrowie, by móc lepiej służyć Bogu, a On przychylił się do jej prośby. Nadszedł więc czas wypełnić to wszystko, co zostało zaplanowane w godzinach modlitw i cierpienia.

Patrząc wstecz na ostatnie kilka lat stwierdziła, że myliła się sądząc, iż zdrowa lepiej może służyć Bogu niż chora.

– On wie, co wychodzi nam na dobre – mówiła – a Jego święta wola jest najlepsza.

Wbrew wszelkim jej oczekiwaniom jeszcze szesnaście lat miało przejść, zanim, zostawiwszy sprawy ziemskie za sobą, osiągnie ten stopień świętości, do jakiego Bóg ją wezwał.

Reguła karmelitańska autorstwa świętego Alberta, patriarchy Jerozolimy, oparta na znacznie starszych fundamentach, zalecała milczenie, odosobnienie, modlitwę i stałą abstynencję od mięsa. Pod koniec XIV wieku, gdy wielka schizma zachodnia przyniosła kryzys zakonów, surowość, asceza zda wała się męcząca; karmelitanki uzyskały od papieża złagodzenie reguły. Zarzucono surowe posty i abstynencję, zrezygnowano z odosobnienia, zamknięcia, zanikał szybko duch modlitwy, tak znamienny dla Karmelu.

Klasztor Wcielenia został założony niedawno, ze złagodzoną regułą; mniszki innej nie znały. Wiodły przykładne, pobożne życie, lecz niewiele różniące się od tego, jakie było udziałem dobrych katolików świeckich. Mogły przyjmować gości w każdym czasie, opuszczać klasztor w celu złożenia wizyty przyjaciołom i krewnym. Milczenie nie było wymagane, potrawy mięsne trafiały na stół. Rodziny i znajomi szeroko korzystali z możliwości odwiedzin, zapełniając rozmównicę i ogród klasztorny.

Teresa, życzliwie usposobiona do wszystkich, uczuciowa, nie była w stanie odmówić przyjmowania licznych gości, którzy zjawiali się gromadnie w czasie rekonwalescencji, choć zdawała sobie sprawę, że całe to życie towarzyskie nie sprzyja atmosferze modlitwy i skupienia. Ludzie twierdzili, że Teresa ma na nich dobry wpływ i pomaga im, i mieli niewątpliwie rację, bowiem obdarzona była talentem prowadzenia dusz ku Bogu. Usprawiedliwiała się, że inne zakonnice, których zalety i wierność powołaniu podziwiała, postępują podobnie; taki był zwyczaj w klasztorze. Ale nie wszyscy są wezwani do równej doskonałości. Skutki uwidoczniły się wkrótce w duchowym życiu Teresy: modlitwa i zjednoczenie z Bogiem, jakie były jej udziałem w infirmerii, stawały się niemożliwe w „normalnych” warunkach, w roztargnieniu, rozgardiaszu i gwarze nieustannych wizyt. Doszła więc do wniosku, że dla niej, niedoskonałej, lepiej byłoby poprzestać na głośnych modłach nakazanych przez regułę. Dlaczego ma dążyć do ściślejszej łączności z Bogiem niż inne siostry, wśród których żyje?

Lecz nie dane jej było poddać się, bo wciąż słyszała w sobie Głos naglący do realizacji wcześniejszych aspiracji. Jakkolwiek w opinii powszechnej gorliwa, dobra zakonnica, wiedziała, że daleko jej do doskonałości, jakiej oczekuje od niej Pan. Nie obyło się bez ostrzeżeń. Któregoś dnia, rozmawiając z niedawno poznaną przyjaciółką, zobaczyła niespodziewanie straszliwe, podobne do ropuchy stworzenie, pełznące wprost na nią. Innym razem, w analogicznych okolicznościach, miała widzenie Pana Jezusa; Jego smutna twarz i pełne wyrzutu spojrzenie prześladowały ją jeszcze długo.

Don Alonso wziął sobie bardzo do serca pouczenia Teresy z poprzednich lat i mocno zaangażował się w modlitwę oraz postąpił w pobożności. Wzruszona szacunkiem, jaki jej okazywał, wyznała mu raz, że sama nie modli się już tak jak dawniej, ale nie wyprowadziła go z błędnego przekonania, iż przyczyną jest stan jej zdrowia, wciąż nienajlepszy. Raczej nie przypuszczała, że początkiem nowego życia stanie się dla niej odejście ukochanego ojca. Ten, niespodziewanie przygnieciony groźną chorobą, przysłał list, w którym błagał córkę o przybycie.

Za zgodą przełożonych pospieszyła, by mu usługiwać. Choć bogobojny staruszek cierpiał wielce, myślał tylko o duszy i życiu przyszłym, znosząc dolegliwości z heroicznym spokojem. Koniec był bliski. Właśnie przy łożu śmierci ojca Teresa znalazła siłę do walki. Wielkie wrażenie wywarła na niej pobożność i żarliwość towarzyszącego ojcu w ostatnich godzinach dominikanina. Postanowiła porozmawiać z zakonnikiem o sprawach własnej duszy. Ten zorientował się od razu, jak wysoko Bóg ją wzywa. Po pierwsze, powiedział, Teresa musi być wytrwała w modlitwie cichej, wewnętrznej, w myśli; w żadnym wypadku nie powinna z niej rezygnować.

Oczywiście podporządkowała się zaleceniu, lecz wśród ciągłych pogwarek z licznymi znajomymi trudno o koncentrację i wyciszenie, konieczne do intymnej rozmowy z Bogiem. Nie miała siły rezygnować z kontaktów z zaprzyjaźnionymi osobami, choć czuła, że tego Pan po niej się spodziewa. Modlitwa stawała się uciążliwa, czasem z utęsknieniem czekała, kiedy bicie zegara oznajmi wreszcie, że już koniec. Nieraz płakała nad własną słabością. Ten konflikt trwał w niej całe lata. Wreszcie, gdy dochodziła czterdziestki, łaska Pana ostatecznie zatryumfowała w jej życiu.

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Teresa z Avili. Odnowicielka Karmelu.