Rozdział trzeci. Walka trwa

W końcu to zdanie męża mojej siostry Katarzyny skłoniło księdza Balleya, żeby pozwolił mi przybyć do Ecully na osobiste spotkanie. Matka towarzyszyła mi w tej podróży, przez całą drogę powtarzając mi słowa otuchy i zachęty.

– Nie możesz się lękać, Janku – powiedziała. – Ksiądz Balley to naprawdę życzliwy człowiek. Jego siostra też jest życzliwa. Mieszka z nim na plebanii. Wiem, że z radością się z tobą spotka.

Niestety! Kiedy wreszcie dotarliśmy do Ecully, moja odwaga ulotniła się i obawiałem się, że w obecności księdza Balleya nie wypowiem ani jednego słowa z sensem. Bądź co bądź, to był taki inteligentny człowiek; ktoś, kogo Wyższe Seminarium Duchowne w Lyonie z radością włączyłoby w poczet swoich profesorów. A ja? Cóż, byłem tylko wiejskim chłopcem – nieśmiałym, niezdarnym i niewykształconym.

A jednak w końcu sprawy przybrały wspaniały obrót.

Chociaż ksiądz Balley sprawiał nieco groźne wrażenie (był to chudy, poważny człowiek, który wyglądał na więcej niż swoje pięćdziesiąt dwa lata), było w nim też coś, co podziałało na mnie kojąco. Nie minęło wiele czasu, a już zupełnie swobodnie rozmawiałem z nim o moim pragnieniu zostania księdzem. Dyskutowałem nawet o tych niewielu książkach, jakie przeczytałem – Ewangeliach i Naśladowaniu Chrystusa – bez cienia zakłopotania.

– Cóż, Janku, sądzę, że jednak możesz tu przychodzić – powiedział do mnie w końcu. I zanim się zorientowałem, matka i ksiądz Balley już czynili przygotowania do mojego wstąpienia do jego małej szkoły.

Oczywiście, żadne słowa nie zdołałyby wyrazić mojej radości. Jakiż dobry był Bóg, że wysłuchał moich modlitw! I Najświętsza Panna! A jednak po kilku dniach uświadomiłem sobie pewien niepokojący fakt, a mianowicie to (jak to się często zdarza na tym świecie), że właśnie zamieniłem jedne obawy i troski na inne. To prawda, że ksiądz Balley zaakceptował mnie jako swojego ucznia i że rozpoczynałem teraz długą drogę do stanu kapłańskiego. Ale jaka trudna była to nauka, szczególnie łacina! Chociaż starałem się z całych sił, robiłem tak niewielkie postępy…

– To dlatego, że nie jesteś przyzwyczajony do uczenia się – powiedział ksiądz Balley z życzliwością. – Bardziej nawykłeś do trzymania w rękach łopaty niż książki. Ale po jakimś czasie będzie ci łatwiej. Poczekaj, a zobaczysz.

Niestety! Wcale nie robiło się łatwiej i po kilku tygodniach nie było tajemnicą dla innych uczniów, że ostatnie miejsce z każdego przedmiotu zajmowałem ja. Jakie to miało znaczenie, że miałem prawie dwadzieścia lat, a oni byli znacznie młodsi? Mój wiek sprawiał tylko, że wydawałem się być jeszcze głupszy.

– Janku, może mógłbym pomóc ci w twojej pracy – zaproponował mi pewnego dnia dwunastoletni Mateusz Loras. – Łacina nie jest trudna ani inne przedmioty, jeżeli od początku odpowiednio się za nie zabierzesz.

Byłem naprawdę wdzięczny Mateuszowi. To był bystry młodzieniec i chociaż żaden z nas wtedy tego nie wiedział, Bóg zaplanował, że któregoś dnia pojedzie do Stanów Zjednoczonych jako misjonarz, a później zostanie biskupem Dubuque.

– Jeżeli mi pomożesz, codziennie będę się za ciebie modlił – powiedziałem. – Naprawdę będę.

I tak Mateusz zaczął podciągać mnie w łacinie, bez pośpiechu i uważnie podchodząc do każdej lekcji. Ale nawet on był zdumiony moją tępotą. Aż wreszcie pewnego dnia zupełnie stracił cierpliwość i trzepnął mnie w ucho.

– Ty wielki ośle – wykrzyknął w gniewie. – Ile razy mam ci coś powtarzać, zanim trafi ci to do głowy?

Na te słowa wszyscy pozostali chłopcy ryknęli śmiechem, tak że poczułem się kompletnie zakłopotany i zawstydzony. Niewiele myśląc o tym, co robię, padłem na kolana i niezdarnie wyjąkałem, że mi przykro. Tak, byłem osłem. Zajmując się mną, Mateusz tracił tylko czas.

Ale mojego młodego nauczyciela ogarnęła fala wyrzutów sumienia.

– Nie, to nie tak – powiedział z przekonaniem, i także uklęknąwszy, otoczył mnie ramionami. – Spróbujemy znowu, Janku. I wybacz mi, że cię uderzyłem. Mam okropne usposobienie, które zawsze bierze nade mną górę.

I tak raz jeszcze przyszły biskup Dubuque zaczął lekcję, a ja raz jeszcze z całych sił starałem się zrozumieć. Ale po kilku tygodniach zwierzyłem się księdzu Balleyowi, że nabrałem pewności, iż stan kapłański nie jest dla mnie. Tylko z powodu dumy mogłem podjąć się tak niewykonalnego przedsięwzięcia.

– Umiem być rolnikiem i to wszystko – mruknąłem. – Czy zezwolisz mi pojechać do domu, ojcze?

Przez długą chwilę dobry proboszcz milczał, wpatrując się w moją zasmuconą twarz. Potem rzekł:

– A więc to koniec, Janku? Czy naprawdę nie chcesz pracować dla dobra dusz?

Ból przeszył mi serce. „Pracować dla dobra dusz!” Och, jak bardzo pragnąłem robić właśnie to – i to jako ksiądz. Ale jak, skoro byłem taki głupi?

– Może mógłbym pojechać do domu tylko z wizytą – powiedziałem niepewnie. – Być może mógłbym pouczyć się trochę sam…

Ksiądz Balley prędko pokręcił głową.

– Gdyby twój ojciec zobaczył cię teraz, tak zniechęconego i przygnębionego, nigdy nie pozwoliłby ci wrócić. Wiesz o tym.

– Ale co ja mam zrobić, ojcze? Nie wydaje się, żebym zrobił jakiekolwiek postępy w nauce, bez względu na to, jak bardzo się staram.

– A co z modlitwą, mój synu? Czy prosiłeś świętych w niebiosach, żeby ci pomogli?

– Tak, ojcze. Zwłaszcza Ducha Świętego.

– A czy dodałeś cierpienie do swojej modlitwy? Drobne umartwienia tego czy innego rodzaju?

Przytaknąłem. Dawno temu poznałem wartość cierpienia połączonego z modlitwą, i odkąd przybyłem do Ecully, starałem się dokonywać wyrzeczeń w sferze jedzenia i picia. A jednak niedawno pojawił się pomysł nowego rodzaju ofiary. Gdyby tak wyruszyć na pielgrzymkę dokądś, polegając wyłącznie na miłosierdziu innych w kwestii strawy i noclegu…

Z wahaniem wyłuszczyłem swój plan księdzu Balleyowi. Skoro nie zezwolił mi na wyjazd do domu, może pozwoliłby mi odwiedzić jakieś święte miejsce?

– A dokąd to chciałbyś się udać, Janku?

– Do La Louvesc, do grobu świętego Jana Franciszka Regisa – odparłem, a nowa nadzieja zaświtała w moim sercu, jeszcze nim skończyłem mówić. – Och, ojcze! Może święci pomogą mi uzyskać łaski, których potrzebuję!

W końcu ksiądz Balley pobłogosławił ten zamysł i parę tygodni później (były to wakacje 1806 roku) wyruszyłem na swoją pielgrzymkę. Jednak bardzo prędko doświadczyłem wszelkiego rodzaju niespodziewanych trudności. La Louvesc leżało w górach, około stu kilometrów od Ecully, a drogi były bardzo kiepskie. Jak gdyby tego było mało, nikt nie wierzył mi, że jestem studentem przygotowującym się do stanu kapłańskiego, i gdzie tylko poprosiłem o jałmużnę, odmawiano mi szorstko.

– Jesteś zwykłym włóczęgą – powiedział mi opryskliwie pewien gospodarz. – Idź precz!

– Pielgrzymujesz do La Louvesc! – prychnął inny. – Młody człowieku, jeżeli nie odejdziesz stąd w tej chwili, poszczuję cię psami. Ucierpiałem już przez takich darmozjadów jak ty.

– Jeżeli pozwolę ci spędzić tutaj noc, ukradniesz mi wszystko, co mam – oświadczył trzeci. – Znam ja takich jak ty.

To wszystko było bardzo zniechęcające i po dwóch dniach i nocach nieustannego marszu ledwie trzymałem się na nogach. A jednak jakoś brnąłem dalej, znajdując schronienie na noc w zaroślach przy drodze i chociaż trochę zaspokajając głód polnymi ziołami i jagodami.

– Drogi Panie, czy nie zezwolisz, żeby to cierpienie zaskarbiło mi łaski, których potrzebuję? – błagałem utrudzony.

Wkrótce potem spotkałem kilkoro dobrych ludzi, którzy dali mi trochę chleba, umożliwiając mi tym samym podróżowanie z nowymi siłami. Jednak kiedy dotarłem do La Louvesc i poszedłem do spowiedzi, otrzymałem zupełnie niespodziewaną radę.

– Młody człowieku, w drodze powrotnej lepiej dawaj jałmużnę zamiast o nią prosić – powiedział mi ksiądz. – Moim zdaniem, podjąłeś się znoszenia zbyt wielkiego niedostatku, przebywając całą drogę jako żebrak.

Rzecz jasna, taka rada zbiła mnie z tropu, przecież wiedziałem, że modlitwa połączona z cierpieniem ma prawdziwie niezwykłą moc poruszenia Bożego serca. Nauczyłem się tego od matki, od bohaterskich księży, którzy odprawiali dla nas posługę w mrocznych czasach rewolucji, i niedawno od mego ukochanego przyjaciela i nauczyciela, księdza Balleya. Oto dlaczego, gdy moje powołanie było zagrożone, postanowiłem przyjąć na swoje barki nieco cierpienia, aby moje modlitwy o pomoc zasługiwały na odpowiedź. A teraz radzono mi, bym odłożył na bok wyrzeczenia…

Z największym szacunkiem wyjaśniłem to mojemu spowiednikowi. Podróż z Ecully rzeczywiście była bardzo ciężka. Ale na pewno nie było zbyt wysokiej ceny za łaskę wytrwania w mojej nauce! I z pewnością nie byłoby słusznie złamać obietnicę, którą dopiero co złożyłem, i powrócić do domu tak jak inni pielgrzymi – zatrzymując się na nocleg w przydrożnych oberżach i jadając regularne posiłki!

Przez chwilę mój spowiednik milczał. Potem rzekł:

– Niekiedy wielka zasługa leży w ułatwieniu sobie czegoś, kiedy wcześniej myśleliśmy, że sobie to utrudniamy.

Byłem naprawdę zdumiony.

– Rzeczywiście, ojcze?

– Och, tak. Bo widzisz, to dowodzi, jak słabi jesteśmy naprawdę. Myśleliśmy, że jesteśmy dostatecznie silni, żeby zrobić to i tamto, a teraz odkrywamy, że wcale tak nie jest. Och, mój synu, gdybyż tylko ludzie potrafili uświadomić sobie jedną rzecz!

– Co takiego, ojcze?

– Że akt umartwienia może być czasem splamiony pychą, ale akt posłuszeństwa nigdy.

Te słowa zadźwięczały mi w uszach z taką natarczywością, że nim jeszcze odszedłem od konfesjonału, przyjąłem łaskę, jaką niosły: mianowicie to, by spełniać wolę innych zamiast swojej własnej. Tak, obiecałem księdzu (który szczerze niepokoił się o moje zdrowie), że wrócę do domu tak jak inni pielgrzymi – płacąc za posiłki i noclegi i dając jałmużnę każdemu biedakowi, jakiego spotkam. Nie będę już ryzykował, że postąpię pochopnie czy nierozważnie w kwestii umartwiania.

Ksiądz był zadowolony z mojej decyzji.

– Jestem pewien, że dzięki twojemu posłuszeństwu święty Jan Franciszek Regis udzieli ci łaski, o którą przyszedłeś go prosić – powiedział. – I jestem też pewien, że podczas pobytu tutaj spotka cię wiele szczęścia.

Tak było. Dni spędzone w La Louvesc należały do szczęśliwych. Czułem się wolny, pogodzony z samym sobą i ze światem. Och, chyba zostanę też obdarowany łaską nauczenia się łaciny na tyle, bym mógł kontynuować swoje przygotowania do stanu kapłańskiego!

Po powrocie do Ecully odkryłem, że moje modlitwy zostały wysłuchane – przynajmniej częściowo. Ta okropna łacina jakoś nie była już tak samo trudna jak przedtem. Mniej kłopotu sprawiało mi zapamiętywanie znaczenia nowych słówek. Było mi też łatwiej tłumaczyć różne fragmenty, które zadawał mi ksiądz Balley. A jednak daleko mi było do biegłości i od czasu do czasu czułem się strasznie przygnębiony. Jeżeli kiedykolwiek miałem zostać wyświęcony, któregoś dnia będę musiał opuścić Ecully i wstąpić do Niższego Seminarium Duchownego w Verrières. Tam będą ode mnie wymagać, bym od czasu do czasu mówił po łacinie, a nawet słuchał całych wykładów w tym języku. Och, jak kiedykolwiek zdołam dokonać czegoś tak trudnego?

– Nie będziemy się tym teraz martwić – powiedział ksiądz Balley, pocieszając mnie. – Najważniejsze jest to, że twoja podróż do La Louvesc była udana, Janku. Poprawiasz się w nauce. Oczywiście bardzo pomału, ale wyraźnie.

W dalszym ciągu robiłem powolne i mozolne postępy. A potem, zimą 1807 roku, kiedy zbliżały się moje dwudzieste pierwsze urodziny, rozeszła się pogłoska, że kardynał arcybiskup Lyonu przyjeżdża do Ecully, żeby udzielić sakramentu bierzmowania.

– Nie byłeś jeszcze u bierzmowania, czyż nie, Janku? – zapytał ksiądz Balley.

Pokręciłem przecząco głową.

– Nie, ojcze. Kiedy byłem młodszy, z powodu rewolucji nigdy nie było ku temu okazji.

– Cóż, teraz jest okazja. Módlmy się z całych sił, żeby Duch Święty przyniósł ci pełnię swoich siedmiu darów, tak byś mógł dokonać prawdziwych postępów w nauce.

Duch Święty przyniósł mi obfitość swych darów i byłem za nie naprawdę wdzięczny. Ale mógłbym życzyć sobie większego udziału w darze rozumu. Jakże opornie wciąż szła mi nauka! Cóż, po dwóch latach ciężkiej pracy umiałem nie więcej niż czternastolatek! A jednak czekała mnie jeszcze większa próba: taka, która groziła przekreśleniem moich duchowych ambicji raz na zawsze. Jesienią 1809 roku, kiedy miałem dwadzieścia trzy lata, otrzymałem urzędowe powiadomienie, że mam się stawić natychmiast w kwaterze głównej armii w Lyonie. Francja prowadziła wojnę jednocześnie z Austrią i Hiszpanią. Tysiące zdolnych do noszenia broni mężczyzn zostało powołanych do wojska, a wśród nich ja – Jan Maria Vianney.

Dowiedziawszy się o tym, ksiądz Balley bardzo się zdenerwował.

– Nastąpiła jakaś okropna pomyłka – zwołał. – Ależ oni nie mogą wcielić cię do wojska, Janku! Jesteś seminarzystą! Nie podlegasz poborowi! Jak twoje nazwisko w ogóle znalazło się w spisie armii?

Popatrzyłem na urzędowy dokument, który nakazywał mi stawić się natychmiast na szkoleniu w Lyonie, i zadrżałem.

– Nie wiem, ojcze. Och, co ja mam robić? To oznacza, że muszę zrezygnować ze stanu kapłańskiego, prawda?

Na twarzy księdza Balleya widać było napięcie.

– Oczywiście, że nie – odpowiedział ostro. – Sam pojadę do Lyonu i wyjaśnię wszystko władzom. Pójdę się też zobaczyć z wikariuszem generalnym. Niedługo wszystko to wyprostuję, Janku. Zobaczysz.

Ale jakoś trudno mi było przestać się martwić. Cóż, widziałem, jak przez te wszystkie minione lata diabeł starał się powstrzymywać mnie przed osiągnięciem Bożego ołtarza. Najpierw był sprzeciw mojego ojca. Potem samego ojca Balleya. Dalej liczne trudności w nauce. A teraz, jak grom z jasnego nieba, pojawiła się ta nowa i naprawdę poważna przeszkoda.

„Wszystko było trudne od pierwszej chwili, kiedy pomyślałem, by zostać księdzem”, powiedziałem sobie ze znużeniem, zerkając na urzędowe wezwanie od wojska, które trzymałem w dłoni. „Jednak teraz… Och, drogi Boże! Czy będzie jeszcze trudniej?”

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.