Rozdział trzeci. Święty Kentigern – Zwiastun Świtu

Noc była ciemna, a na czarnym niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Wiatr wył ponuro nad wzburzonymi wodami zatoki Firth of Forth, a ani na morzu ani na lądzie nie widać było żadnego światełka, które wskazałoby drogę do bezpiecznej przystani spóźnionym łodziom rybackim. A choć żaden żeglarz nie zdołałby odszukać portu w taką noc, niewielka łódka, rzucana na boki przez wzburzone fale, płynęła pewnie w stronę lądu.

Jej skórzane poszycie, rozpięte na drewnianej ramie, chyba tylko cudem wytrzymywało ciągłe uderzenia fal. Brak było wioseł i steru, zaś na dnie przycupnęła ciemna postać zwracająca ku niebu bladą, znużoną twarz. Ale choć nikt nie sterował łodzią, płynęła ona spokojnie naprzód, unosząc się niczym korek na grzywach wielkich fal, co i raz zalewających biednego pasażera, który z całych sił przytrzymywał się burty.

Nagle rozległ się głośny zgrzyt, a łódka skoczyła gwałtownie do przodu; to wzburzona fala uniosła ją wysoko w górę, po czym wyrzuciła na piaszczysty brzeg. Kiedy morze cofnęło się niechętnie, ciemna postać wysiadła szybko z łodzi i próbowała dostrzec coś w ciemnościach szalonymi i pełnymi smutku oczami. Pasażerką łódki była dziewczyna, bardzo piękna, choć jej urodę przyćmiło cierpienie, a znużenie pokryło bladością policzki i zamgliło oczy. Była królewską córką, wypędzoną z domu przez okrutnych ludzi, którą litościwe morze przyniosło do bezpiecznej przystani.

Na brzegu było bardzo ciemno i cicho. Dziewczyna rozejrzała się uważnie wokoło i wkrótce dostrzegła w oddali blade światełko. Ruszyła w tamtą stronę potykając się w ciemnościach i znalazła kilka dogasających węgielków otoczonych kręgiem z kamieni. Widać jacyś pasterze rozpalili tu sobie wcześniej ognisko.

Szlochając z radości znużona podróżniczka przyklękła i dmuchając delikatnie rozpaliła żar, a potem dorzuciła do ognia kilka leżących opodal patyków. Jak dobrze było znów poczuć ciepło, które przywracało czucie jej skostniałym członkom; jakąż pociechę niósł ze sobą widok czerwonych płomieni, tańczących wesoło wśród tych straszliwych ciemności!

Mrok zaczęło teraz rozjaśniać i inne światło. Daleko na wschodzie różanopalca jutrzenka rozsunęła szare zasłony świtu. A wraz z tym świtem siedząca przy ognisku dziewczyna otrzymała światło i radość swego życia – synka, zesłanego przez Boga, by ją pocieszył. Biednego maleństwa, które zanosiło się żałosnym płaczem, nie czekało na tym świecie ciepłe przyjęcie. Chłopiec nie dostał ani schronienia, ani miękkich pieluszek, w które by go zawinięto – ogrzewały go tylko matczyne ramiona i niewielkie ognisko na plaży. Tylko one powitały go na tym świecie.

I zdarzyło się tak, że jak inne Dziecię, które przyszło na świat w stajence w Betlejem, i ten nowo narodzony chłopiec znalazł pierwszych przyjaciół wśród pasterzy wypasających swe stada niedaleko plaży. Kiedy w szarym świetle poranka spojrzeli w stronę morza, zobaczyli cienką smużkę dymu unoszącą się znad brzegu i ucieszyli się, że ich ognisko nie zgasło i że będą się mogli ogrzać w ten mroźny poranek. Byli to twardzi, silni mężczyźni, przywykli do surowego, prostego życia, lecz kiedy zeszli na plażę i zobaczyli biedną młodą matkę z nowo narodzonym synkiem w ramionach, niczym pastuszkowie z dawnych czasów uklękli z szacunkiem i delikatnie okryli matkę i dziecko ciepłymi płaszczami, po czym przygotowali ubogie śniadanie, dzieląc się wszystkim, co sami posiadali.

– Musimy donieść o tym zdarzeniu świętemu Serwanowi – stwierdził jeden z pasterzy. – On zajmie się tymi biedakami.

– Ruszaj więc przodem a my pójdziemy za tobą do domu Świętego niosąc matkę i jej maleństwo.

Jak powiedzieli, tak zrobili. Dwaj młodzi pasterze ruszyli szybko naprzód, by opowiedzieć dobremu świętemu co im się przydarzyło. Wiedzieli, że wysłucha chętnie ich opowieści, gdyż zawsze wstawał o świcie, by oddać cześć Bogu.

– Ojcze, ojcze! – zawołali, gdy starzec wyszedł im na spotkanie z małego kościółka. – Niesiemy ci przedziwną nowinę. Na brzegu Culross znaleźliśmy właśnie piękną pannę i jej nowo narodzonego syna. Dziecko urodziło się o świcie. Powiedz, czy możemy ich oboje do ciebie przyprowadzić?

Twarz starca zajaśniała cudownym światłem, kiedy usłyszał te słowa. Dziecko urodzone o świcie! A więc to zwiastowała pieśń anioła, którą usłyszał klęcząc przed ołtarzem! Modlił się właśnie z całego serca, gdy ogarnęła go nagle pieśń Gloria in Excelsis, czyli „Chwała na Wysokościach” i od tamtej chwili czekał na jakiś znak, który wyjaśniłby mu, co ona oznacza.

Ledwie zdyszani pasterze skończyli swą opowieść, pojawili się ich towarzysze, z których jeden niósł ostrożnie znużoną matkę, a drugi czule tulił do siebie jej dzieciątko, zawinięte w ciepły płaszcz.

Stary święty pospieszył im na spotkanie i wyciągnął drżące dłonie po dziecko.

– Mój kochany, mój kochany! – zawołał. – Bądź błogosławiony ty, który przychodzisz w imię Pana.

Przytulił dziecko do serca, a w uszach nadal rozbrzmiało mu echo niebiańskich śpiewów. Był pewien, że to niemowlę zesłane na ziemię o świcie, zostanie jednym ze zwiastunów Prawdziwego Światła na Ziemi.

Kiedy po kilku dniach nieszczęsna matka opowiedziała świętemu Serwanowi swą smutną historię, on zaprowadził ją do maleńkiego kościółka i ochrzcił imieniem Thenew. Potem wziął w ramiona jej dziecko, polał wodą jego pokrytą meszkiem główkę i nadał mu imię Kentigern. Ale częściej dziecko nazywano innym imieniem, Mungo, co oznacza „kochany” – tak właśnie zawołał dobry starzec w chwili, gdy po raz pierwszy przytulił niemowlę do serca.

Pod opieką starego świętego dziecko wyrosło na silnego i odważnego chłopca. Nie brakowało mu towarzyszy, gdyż w klasztorze u świętego Serwana pobierało nauki wielu rówieśników. Kentigern uczył się i bawił wraz z nimi, ale choć był uprzejmy i hojny, koledzy za nim nie przepadali. Nie tyle zazdrościli mu bystrości jaką wykazywał w nauce, czy pięknego głosu, który wybijał się ponad inne, kiedy śpiewali hymny na chwałę Pana Boga. To mogliby jeszcze znieść. Wiedzieli jednak, że nauczyciel właśnie jego kocha najbardziej, a to wywoływało w nich wielką zazdrość. Dlatego zaczęli sobie z całego serca życzyć, by Kentigern uległ pokusie i zrobił coś bardzo złego, gdyż wówczas straciłby względy uczonego starca, który był taki dumny z jego dobroci i mądrości.

Święci Pańscy zawsze żywili ciepłe uczucia dla Jego niemych stworzeń i otaczali pełną czułości opieką wszystkie ptaki i zwierzęta. Błogosławiony święty Franciszek czuł się najszczęśliwszy wśród „swych siostrzyczek ptaków”, a na jego wezwanie wszystkie zwierzęta przychodziły jak przyjaciele. Święty Serwan również miał swoją ulubioną „siostrzyczkę”, maleńkiego rudzika, tak oswojonego, że przylatywał na wezwanie i siadał mu na ramieniu albo skakał na dłoni, a rankami wraz z innymi wyśpiewywał radośnie hymny. Był tak ufny i tak mały, tak pewien dobrego przyjęcia, kiedy siadał na ziemi i przekrzywiał na bok głowę wpatrując się w starca błyszczącymi paciorkami oczu, że święty musiał się uśmiechać na jego widok i nazywał go swym zepsutym dzieckiem. Zawsze najpierw karmił „siostrzyczkę”, nim sam zjadł posiłek. Ale chłopcy byli tak zazdrośni o Kentigerna, że zaczęli nienawidzić także biednego małego rudzika, tym bardziej, że nauczyciel nie raz nakazywał im brać przykład ze swego pierzastego ulubieńca, zwrócić uwagę na jego posłuszeństwo, kiedy natychmiast zjawiał się na wezwanie, obserwować jak jest pracowity i jak radośnie śpiewa. Uczniowie nigdy nie odezwali się słowem na te uwagi, ale w głębi serca uważali, że konieczność uczenia się od głupiego ptaka wcale nie jest miła.

W ten sposób w ich sercach narastały niedobre uczucia. Pewnego wieczoru, kiedy Święty samotnie udał się do kościoła, zauważyli siedzącego na gałęzi przy drzwiach rudzika, a ponieważ był taki oswojony, złapali go bez trudu. Początkowo nie zamierzali zrobić mu krzywdy, tylko trochę przestraszyć, ale nie obchodzili się z nim delikatnie, a wkrótce pokłócili się o to, kto ma go trzymać i zaczęli go sobie nawzajem wyrywać. I nim dotarło do nich co robią, biedna ptaszyna leżała martwa w ich dłoniach. Jej piórka były powyrywane i potargane, oczy miała zamknięte, a główka zwieszała się bezwładnie na bok. Wśród hałaśliwej gromadki uczniów zapadła wówczas straszliwa cisza. Ze zgrozą patrzyli na swoje dzieło.

– Och, co na to powie nauczyciel! – wykrzyknął jeden z chłopców.

– Nie powiemy mu o tym – zdecydował drugi.

– I tak się dowie, czy mu powiemy, czy nie – stwierdził trzeci.

– A wtedy dostaniemy straszne lanie! – zakrzyknęła reszta chórem.

Na te słowa wszystkich przeszedł dreszcz przerażenia. Wiedzieli dobrze jak bardzo pieką uderzenia rózgi i już niemal czuli ten ból na pośladkach.

– Patrzcie, idzie kochany Kentigern – wykrzyknął któryś. – Oczywiście ten, jest jak zwykle bez winy!

Tu chłopcy popatrzyli po sobie i wszystkim przyszła do głowy ta sama myśl. Czemu nie zrzucić winy na Kentigerna i nie powiedzieć, że to on zabił ptaka? Czy nie osiągną w ten sposób za jednym zamachem dwóch korzyści? Czy nie unikną dzięki temu gniewu nauczyciela i pewnego lania, a równocześnie Kentigern zostanie poniżony i wypadnie z łask?

Kiedy w pośpiechu uzgadniali swój plan, drzwi się otwarły i z kościoła wyszedł święty. Natychmiast zauważył, że coś się stało. Wpatrywała się w niego wyczekująco i w milczeniu grupa chłopców, w środku której stał Kentigern pochylając się nad czymś, co trzymał w dłoni.

– Co się stało? – zapytał starzec zaglądając chłopcom w twarze.

– To Kentigern zrobił! – wykrzyknęli chórem. – Zabił twojego ptaszka!

Nauczyciel nic nie rzekł, tylko spojrzał na milczącą postać pochylającą się nad małą kupką zmierzwionych piórek. Kentigern wydawał się ani nie słyszeć oskarżeń, ani na nie nie zważać. Bardzo delikatnie gładził piórka rudzika, a potem przyłożył policzek do maleńkiego, jeszcze ciepłego ciałka. Następnie ukląkł i uczynił ręką znak krzyża nad ptakiem.

– Panie Jezu, w którego rękach spoczywa tchnienie życia każdego stworzenia – modlił się głośno – przywróć tej ptaszynie oddech, aby na wieczność mogła błogosławić Twe imię.

A kiedy tak się modlił, piórka ptaka zadrżały, skrzydełka zatrzepotały i rudzik pofrunął w bezpieczne miejsce na ramieniu nauczyciela. Stara kronika, która opisuje tę historię nie podaje, czy chłopcy dostali lanie, którego się tak obawiali, ale należy sądzić, że ich przeczucia się sprawdziły. Jeśli tak, może to ich nauczyło traktować Boże stworzenia z większą delikatnością, choć na pewno nie uleczyło ich z grzechu zazdrości i zawiści, gdyż dalej prześladowali Kentigerna.

Święty Serwan wymagał, aby każdy chłopiec po kolei strzegł w kościele światła. Dyżurny uczeń dbał, by lampy miały odpowiednio przycięte knoty i paliły się przez całą noc, miał też obowiązek podtrzymywać ogień, gdy reszta udała się na spoczynek, aby zawsze można było zapalić światło na poranną Mszę świętą. Pewnego razu, kiedy nadeszła kolej Kentigerna, chłopcy wymyślili nowy plan, aby sprowadzić na niego niełaskę.

Gdy oporządziwszy starannie wszystkie lampy Kentigern poszedł spać, pozostali chłopcy wykradli się cicho z łóżek i obeszli klasztor gasząc wszystkie światła. Nie zostawili ani odrobiny żaru, od którego można by zapalić lampę, po czym wrócili zadowoleni do łóżek, czując wielką satysfakcję z tak dobrze wykonanego zadania.

Kiedy zapiał kogut, Kentigern wstał jak zwykle, aby przygotować wszystko do porannej Mszy świętej i odkrył, że wszystkie ognie zgasły. Choć szukał bardzo uważnie, nie znalazł ani odrobiny żaru, od której mógłby zapalić światła. A przecież zabezpieczył starannie wszystkie lampy, by się paliły do rana!

Wówczas jego serce wypełnił gniew. Wszystkie dotychczasowe cierpienia, wszystkie krzywdy, jakie mu wyrządzili inni chłopcy, stanęły mu nagle przed oczami i poczuł, że dłużej tego nie zniesie. To było takie podłe i krętackie. Nigdy nie śmieli rzucić mu otwarcie wyzwania, ponieważ wiedzieli, że jest bardzo odważny, tylko spiskowali potajemnie za jego plecami jak go poniżyć i sprowadzić na niego niełaskę. Nie, dłużej tego nie zniesie. Opuści klasztor i ruszy w świat poszukać własnej drogi!

Ruszył więc pełen gniewu, stawiając ze złości ogromne kroki, aż dotarł do żywopłotu, który otaczał ziemie klasztoru. Ale do tego czasu gniew w jego sercu zaczął przygasać i przyszedł czas na refleksję. W końcu każda ucieczka jest tchórzostwem, nawet ta od niesprawiedliwości i prześladowań, bo oznaczała równocześnie ucieczkę od obowiązków i od dobrego starca, który był dla niego jak ojciec. Co powie nauczyciel, kiedy wejdzie do kościoła i zastanie tam całkowitą ciemność?

Dlatego Kentigern wrócił powoli po swoich śladach, trzymając w ręku gałązkę leszczyny, którą odłamał sam nie wiedząc kiedy z żywopłotu, gdy rozważał, w którą stronę powinien zwrócić swe kroki. Idąc zamyślił się głęboko. Nagle przyszło mu do głowy, że nie spróbował jeszcze jednego sposobu uzyskania potrzebnego światła. Bóg na pewno mu pomoże. I dokładnie tak, jak modlił się nad martwym ptakiem, ukląkł teraz na zmoczonej rosą trawie i uczyniwszy święty znak nad trzymaną w ręku gałązką, modlił się do Pana Naszego by zesłał na nią ogień, aby miał od czego zapalić lampy przy ołtarzu. Według legendy Bóg wysłuchał jego modlitwy i zmienił gałązkę w małą pochodnię, która paliła się spokojnym płomieniem póki nie zapalił wszystkich lamp w kościele.
I znów nie ma wzmianki czy pozostali chłopcy dostali lanie, na które zasłużyli, ale trzeba pamiętać, że Kentigern nie był donosicielem, o czym jego wrogowie doskonale wiedzieli.

Mijały lata, a Kentigern, ku radości swego nauczyciela, wyrósł na wysokiego młodzieńca. Był już teraz niemal mężczyzną i nadszedł czas, kiedy powinien opuścić bezpieczny klasztor i znaleźć sobie w świecie własne zadanie.

Tym razem planował swoje odejście nie w złości, ale z pokornym sercem, modląc się do Boga o wskazanie drogi. Czuł wyraźnie, że czas odejść, gdyż nie tylko stawał się przyczyną wielu kłótni i niesnasek w klasztorze, ale na dodatek, co było jeszcze gorsze, ludzie zaczęli go chwalić, schlebiać mu i nazywać cudownym chłopcem. Postanowił zatem opuścić klasztor i wczesnym rankiem, po wykonaniu obowiązków, ruszył w drogę.

Pozwolił, by jego szlak wytyczyła rzeka, ponieważ, choć nie miał pojęcia, w którą stronę powinien się zwrócić, coś ciągnęło go w miejsce narodzin, tam, gdzie ogrzały go płomienie małego ogniska i gdzie nawoływanie morskich ptaków i huk fal zagłuszyły jego pierwszy płacz. Idąc wzdłuż krętej rzeki Forth dotarł w końcu do miejsca, gdzie jej srebrzystą wstęgę spinał niewielki mostek. Kiedy przechodził na drugą stronę woda płynęła spokojnie, ale kiedy znalazł się na drugim brzegu, nagle zaczęła przybierać, aż wreszcie zmyła most. Wówczas Kentigern zobaczył po drugiej stronie rzeki swego starego nauczyciela, który jedną ręką opierał się na lasce, a drugą przyzywał go do siebie. Stary Święty szedł za nim z klasztoru aż tutaj, a teraz nawoływał go żałośnie przekrzykując ryk wody.

– Mój synu, światłości moich oczu, podporo mej starości, czemu mnie opuszczasz?

– Mój ojcze, bardzo mnie to smuci, ale muszę ruszać dalej i wypełnić swe zadanie – odkrzyknął Kentigern. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– Więc pozwól mi ruszyć z tobą, mój synu – zawołał starzec. – Byłeś mój od dnia, kiedy anielski śpiew zwiastował twe narodziny, a pastuszkowie oddali cię w moje ramiona.

– Wiem – odparł chłopiec i wyciągnął do starca ręce.

– Muszę jednak ruszać naprzód, gdyż moje zadanie kryje się gdzieś w dali, natomiast twoje leży za tobą. Żegnaj mój ojcze i niech Bóg cię strzeże aż do czasu, kiedy zabierze cię do domu.

Święty Serwan wiedział, że chłopiec ma rację i że odtąd będzie musiał wypełnić swoje zadanie na ziemi w samotności, gdyż ten silny młodzieniec, Zwiastun Świtu, poniesie światłość w miejsca, gdzie jeszcze panuje mrok. Ze smutkiem wrócił więc do klasztoru, a Kentigern ruszył dalej samotnie.

Na pewien czas zamieszkał w Camock, ale po kilku latach wieści o jego świętym życiu i dobrych uczynkach dotarły do uszu króla tego kraju.

Kościół znajdował się wówczas w trudnym położeniu, gdyż choć w przeszłości nauczano ludzi prawdziwej wiary, wielu ją porzuciło i czciło bożki, jak poganie, którzy najechali ich kraj.

Dlatego król i duchowieństwo Kambrii szukało sposobów wzmocnienia Kościoła, a jakąż lepszą broń mogli znaleźć niż ten cudowny młody człowiek, którego wpływ na ludzi był tak niezwykły i który prowadził tak czyste i niewinne życie?

Ale kiedy przybyli do Kentigerna z wieścią, że postanowili uczynić go biskupem, młodzieniec wydawał się bardzo zaskoczony i pełen niepokoju.

– Jestem za młody – stwierdził.

– Prowadzisz stateczne życie i jesteś wielce uczony – odparli.

– To mnie oderwie od modlitwy i rozmyślań – protestował.

– Trzeba zbawić i inne dusze, nie tylko swoją własną – wytknęli mu z powagą.

Wówczas skłonił głowę i powiedział smutno:

– Ale nie jestem godzien tego zaszczytu.

– Skoro uważasz, że nie jesteś godzien, mamy pewność, że jesteś tym, kogo szukamy – oświadczyli.

Potem dyskutowali jeszcze długo, aż wreszcie Kentigern zrozumiał, że nie ma innego wyjścia jak przyjąć stanowisko, które łączyło się z wielkim szacunkiem, ale i wielkimi kłopotami. Pewien biskup, sprowadzony specjalnie z Irlandii, natychmiast wyświęcił go na biskupa Glesgu położonego nad brzegiem rzeki Clyde. To właśnie tam Kentigern zbudował kościół i umocniony klasztor, i tam, w samym środku dzikiego kraju, wśród jeszcze dzikszych ludzi, rozpoczął swe rządy. Stopniowo wokół kościoła i klasztoru budowano domy, aż powstała wioska, która wkrótce wyrosła na miasteczko, a ono z kolei zmieniło się w wielkie miasto Glasgow.

Ale w czasach świętego Kentigerna Glesgu znaczyło tyle co „kochana rodzina”, bo tak święty nazwał małą grupkę sług Bożych, którzy zamieszkali razem żyjąc według jednej reguły i dzieląc się wszystkim co posiadali, a pragnąc jedynie służyć Bogu.

Kentigern nie musiał już więcej walczyć z zazdrością i niechęcią, gdyż wszyscy zakonnicy kochali swojego biskupa i okazywali mu posłuszeństwo. Ale nie powołano go do wygód, lecz do życia pełnego trudu i ciężkiej pracy. Wczesnym rankiem wstawał z łóżka, w którym nie było ani miękkiej poduszki, ani ciepłej kołdry, a potem, bez względu na to, jak zimny był poranek, kąpał się w wodach pobliskiej rzeki, by przygotować ciało do dnia ciężkiej pracy. Szaty, które nosił, pod spodem były proste i szorstkie, ale wkładał na nie śnieżnobiałą albę i stułę, symbole swego urzędu. Białe fałdy jego szaty stanowiły dla ludzi widomy znak czystej, niczym u dziecka, duszy, która zamieszkiwała to silne ciało mężczyzny.

Powiadają, że kiedy klękał przed ołtarzem, modlitwy, które płynęły ze „złotej kadzielnicy jego serca” zdawały się sięgać samych bram nieba, gdyż często klęczący u jego boku widzieli unoszącą się nad jego głową białą gołębicę o złotym dziobie, której skrzydła rzucały cień na ołtarz i klęczącego biskupa.

W owych dniach słudzy Boży niewiele zaznawali spokoju. Podróżowali bezustannie odwiedzając ludzi, których domostwa rozrzucone były po całej tej dzikiej krainie. Kentigern, niezależnie od długości podróży, zawsze odbywał ją pieszo i nie było takich trudności, których nie wahałby się podjąć, jeśli tylko mógł w ten sposób przywieść do stada choć jedną nową owieczkę. Pracował bezustannie, dzień po dniu, wygłaszając kazania i nauczając, budując kościoły, wzmacniając wiarę wahających się i sprowadzając na prostą drogę zbłąkanych.

Ale raz w roku, kiedy nadchodził Wielki Post, opuszczał braci zakonnych i szedł zamieszkać samotnie w odległej jaskini – było to w tej samej porze roku, kiedy Nasz Pan udał się niegdyś na pustkowie, by walczyć z Kusicielem. Kentigern wiedział dobrze, jak wspaniale jest obcować sam na sam z Bogiem.

W tej samotnej jaskini nie było nic, co kierowałoby jego myśli ku sprawom świata i ludzi. Świergot ptaków, dźwięczny śmiech strumieni, które zrywały zimowe okowy lodu, małe szare puchate pączki na wierzbie, miękka zieleń kiełkującej trawy, wszystko to współgrało z modlitwami, którymi wypełniał tu swoje dni.

W Wielki Piątek powracał do braci, wymizerowany i zmęczony postem, ale jego twarz zdawała się odbijać samą światłość nieba, tak blisko jego bram przebywał w tym okresie.

Ale choć pościł i znosił wielkie ubóstwo, zawsze zachowywał pogodną, radosną twarz. Nie wierzył w ponure spojrzenia. Często powtarzał swym braciom, że najbardziej nie lubi hipokrytów, którzy chodzą wzdychając i wbijając wzrok w ziemię, ze smutnym wyrazem twarzy. Mawiał, że choć sądzą, że kroczą skromnie niczym turkawki, w rzeczywistości przypominają raczej pawie. Jaki jest pożytek z wpatrywania się w proch, kiedy można wznieść oczy ku Niebu? Nie, hipokryzja jest niczym ten mały lisek z bajki Ezopa, który nie mogąc dosięgnąć winogron stwierdził, że na pewno są kwaśne. Bóg woli tych, którzy wykonują swoją pracę z radosnym obliczem i prostotą serca.

Upłynęło wiele lat i dla „kochanej rodziny” w Glesgu nastały ciężkie czasy. Rządził teraz nowy król, taki, który nienawidził Kościoła i z wielką pogardą wyrażał się o biskupie i jego braciach, a na domiar złego pogoda nie dopisała i plony zawiodły.

Wkrótce Kentigern odkrył, że nie ma czym nakarmić braci, ani co rozdać biednym, którzy przychodzili po wsparcie.

Pomoc głodującym była w takiej sytuacji obowiązkiem króla, dlatego biskup ruszył śmiało na jego dwór i poprosił, aby część swych obfitych zapasów ziarna przekazał tym, którzy nie mają co jeść.

Król roześmiał się głośno słysząc te słowa i odpowiedział szyderczo:

– Ty, który nauczasz ludzi, by zrzucali swoje nieszczęścia na barki Pana, powinieneś sam spróbować je dźwigać. Jak to jest, że ty, który masz w sercu Bożą trwogę, jesteś biedny i głodny, a ja, który nigdy nie szukałem królestwa niebieskiego, mam wszystko czego zapragnę i uśmiecha się do mnie obfitość? Czyżby to, czego nauczasz było kłamstwem?

Kentigern odparł spokojnie, że Bóg niejednokrotnie doświadcza sprawiedliwych i pozwala rozkwitać złym ludziom niczym zielony wawrzyn.

To rozgniewało króla, który wyzwał Kentigerna by uczynił cud, jeśli potrafi.

– Jeśli bez pomocy ludzkich rąk, pokładając ufność jedynie w Bogu, przeniesiesz do swego domu całe ziarno, które jest w moich spichlerzach, podaruję ci je na własność – powiedział śmiejąc się szyderczo.

Kentigern opuścił króla dźwigając w piersi niespokojne i ciężkie serce. Tyle wkoło było głodnych do nakarmienia, a wszyscy co do jednego oczekiwali pomocy od swego biskupa. Ale ani na chwilę nie stracił wiary w dobroć Boga i modlił się do Niego szczerze, aby nikomu nie zabrakło codziennego chleba.

Tej samej nocy zerwała się wielka burza, a rzeka zaczęła gwałtownie przybierać. Wody podnosiły się coraz wyżej, aż przerwały brzegi rzeki i wirując wokół królewskich spichlerzy porwały je z ziemi i zaniosły na rzekę. Tu nurt uniósł je w miejsce, gdzie mieszkał Kentigern i wyrzucił na brzeg, całkiem suche i nietknięte – ani jedno ziarno nie zamokło. W ten sposób Bóg przyjął dar króla i nakarmił swój lud.

Król, gdy mu doniesiono co się stało, przestał szydzić i wpadł w wielki gniew. Tak okrutnie prześladował Kentigerna i jego braci, że w końcu postanowili porzucić klasztor i szukać gdzieś daleko miejsca, gdzie mogliby znów żyć w spokoju.

Wędrując na południe Kentigern spędził pewien czas w Kumberlandzie. Tu, jak miał w zwyczaju, gdy tylko zatrzymał się gdzieś na dłużej, wzniósł na znak swej wiary kamienny krzyż, a miejsce to do dziś dnia znane jest jako Crossfell. Potem ruszył wzdłuż brzegu morza szukając w tym dzikim kraju miejsca, w którym mógłby założyć swój nowy dom.

Legenda głosi, że jego przewodnikiem był biały dzik, ale nam wydaje się bardziej prawdopodobne, że na odpowiednie miejsce zaprowadził go uprzejmy, srebrzysty strumyk, jak niegdyś rzeka Clyde skierowała jego kroki ku Glesgu.

Ówcześni mnisi wcale nie czekali, aż cuda wykonają za nich całą pracę, skoro równie dobrze mogli ją wykonać własnymi rękami. Już wkrótce puszcza brzęczała niczym ul pełen pracowitych pszczół. W niezwykle krótkim czasie wycięto drzewa, porąbano je na belki i zbudowano z nich na chwałę Pana Boga wielki drewniany kościół i klasztor.

Jednak Kentigernowi nie dane było odpocząć od prześladowań. Ledwie ukończono budowę kościoła, kiedy książę Północnej Brytanii przybył do puszczy
wraz z grupą sług domagając się wyjaśnień, jakim prawem obcy osiedlili się na jego ziemi.

Na próżno Kentigern próbował rozwiązać całą sprawę pokojowo. Książkę nie chciał się uspokoić i groził w gniewie, że zburzy kościół i wygna jego budowniczych ze swej ziemi.

Wówczas zdarzyła się dziwna rzecz: światło dnia zgasło nagle w oczach rozgniewanego władcy i ogarnęła go ciemność.

– Co się dzieje? – wykrzyknął, wyciągając przed siebie bezradnie ręce. – Światło zgasło i nic nie widzę!

Słudzy podtrzymali go, by nie upadł. Od razu odgadli, że oślepł, ale nie mieli pojęcia, co czynić dalej.

– Przyprowadźcie go do mnie – zawołał Kentigern, a słudzy przywiedli potykającego się księcia przed jego oblicze.

Serce dobrego biskupa poruszył widok wielkiej bezradności tego człowieka, więc modlił się szczerze do Boga, aby rozświetlił ciemności i przywrócił światło tym biednym oczom. A gdy się tak modlił, książę nagle odzyskał wzrok, po czym ukląkł u stóp Świętego i z wdzięczności ucałował skraj jego szaty.

Nie było więcej mowy o burzeniu kościoła, czy wypędzaniu mnichów. Książę usiadł pokornie u stóp Kentigerna, by zapoznać się z wiarą chrześcijańską, chciał bowiem by Prawdziwe Światło rozjaśniło mroki jego duszy.

Nowy klasztor prosperował i wkrótce stał się większy i silniejszy, niż niegdyś ten w Glesgu. Ale kiedy Kentigern zaczął już mieć nadzieję na spokój na stare lata i sądził, że zakończy życie we wspaniałym nowym domu, znów powołano go do nowej pracy.

Kambrią rządził teraz nowy król, taki który kochał Kościół i chciał go ponownie przywrócić w swoim królestwie. Dlatego posłał po dobrego biskupa błagając, by powrócił do Glesgu i jak dobry pasterz znów zebrał razem zbłąkane owieczki.

Trudno było Kentigernowi porzucić nowy, wspaniały dom i na powrót zająć się ciężką pracą i walką, ale nie wahał się ani chwili. Nowy klasztor zostawił pod opieką zaufanego brata, świętego Asapha, a sam wrócił na północ, do swej ojczyzny.

Pracował jeszcze wiele lat, a wraz z nim do Kambrii powróciły spokój i zamożność, gdyż mnisi, którzy byli bardzo pracowici i uczeni, nauczyli ludzi jak uprawiać ziemię. Wszelkie sprawy królestwa król poddał woli mądrego biskupa, a słowo Kentigerna stało się tutaj prawem. Powiadają, że nawet święty Kolumban przybył ze swej wyspy odwiedzić świętego, którego sława sięgnęła nawet Jony.

W ten sposób Zwiastun Świtu poniósł w ciemność Światło, dając Prawdziwą Wiarę swej ukochanej ojczyźnie. A kiedy wykonał już swoje zadanie na ziemi, wczesnym rankiem w dniu Trzech Króli, kiedy srebrna gwiazda zaranna gasła właśnie w złotym świetle nadchodzącego świtu, aniołowie zanieśli do Domu duszę tego, przy którego narodzinach śpiewali Gloria in Excelsis. Ich pieśń brzmiała teraz szczerym triumfem, gdyż kiedy jego dzieło zostało ukończone, a prace na ziemi dobiegły końca, jego dusza pozostała równie czysta jak dusza małego dziecka.

Amy Steedman

Powyższy tekst jest fragmentem książki Amy Steedman Święta Brygida i wilk króla. Fascynujące opowieści o świętych.