Rozdział trzeci. Sobór Nicejski

Wczesnym latem roku 325 zebrał się Sobór Nicejski. Obecnych było trzystu osiemnastu biskupów, ponadto mnóstwo księży, diakonów i akolitów. Było jak w dniu zesłania Ducha Świętego, zebrali się „ludzie wszystkich narodowości i języków”.

Wielu nosiło chwalebne znaki cierpień, jakie znieśli dla Chrystusa, inni byli wyniszczeni długimi latami spędzonymi w więzieniu. Byli eremici, biskupi egipscy Pafnucy i Potamon, każdy z nich stracił oko za wiarę; Paweł z Nowej Cezarei, którego mięśnie zostały wypalone rozgrzanym do czerwoności żelazem, jego sparaliżowane ręce były widocznym śladem tego faktu; Cecylian z Kartaginy, nieustraszony i wierny strażnik swego stada; Jakub z Nisibis, który przez lata żył na pustyni, w jaskiniach i górach; Spirydion, pasterz i biskup Cypru, oraz wielki św. Mikołaj z Myry, obaj sławni ze swoich cudów.

Wśród biskupów z Zachodu był Teofil Got, rumiany i złotowłosy, który zdobył tysiące nowych wiernych; oraz Hozjusz Hiszpan, zwany „świętym”, wymieniany tuż po papieżu, jako jego reprezentant, razem z dwoma legatami papieskimi Witem i Wincentym. Wśród tych ze Wschodu byli: czcigodny św. Makary, biskup Jerozolimy, oraz św. Amfion, który był torturowany za panowania Dioklecjana.

Ostatni przybył stary patriarcha Aleksandrii, główny dostojnik Kościoła Wschodniego, który przywiódł ze sobą jako asystenta młodego diakona Atanazego.

Z trzystu osiemnastu obecnych biskupów siedemnastu, pod przywództwem Euzebiusza z Nikomedii, sympatyzowało z Ariuszem. To prawda, było ich niewielu, jednak Euzebiusz był doradcą Konstantyna i przyjacielem jego siostry Konstancji. Wierzył w swój wpływ na cesarza i swą, powszechnie znaną, siłę perswazji.

***

Nadszedł dzień otwarcia obrad soboru. Biskupi i kler zebrali się w wielkiej sali przygotowanej na tę okazję. Pośrodku, na wspaniałym tronie, leżały cztery Ewangelie, symbol obecności Chrystusa w centrum Jego Kościoła. W jednym końcu sali znajdował się mniejszy pozłacany tron dla cesarza, biskupi i kler siedzieli na siedzeniach i ławkach obiegających salę.

Gorączkowy szept przerwał ciszę: „cesarz!”. Wszyscy zebrani powstali. Tylko kilku spośród obecnych widziało człowieka, którego imię było na ustach wszystkich, cesarza i chrześcijanina jednocześnie!

Sam, z pochyloną głową i w pokornej postawie, cesarz przekroczył próg. Był człowiekiem o szlachetnym wyglądzie i królewskiej godności, miał na sobie cesarską szatę, purpurę lśniącą złotem i drogimi kamieniami, cesarska korona zdobiła jego czoło. Niektórzy z obecnych widzieli wcześniej cesarską szatę, jednak w jakże innych okolicznościach: „Ave Cezarze! Ci, którzy mają umrzeć, pozdrawiają cię!”.

Przeszedł powoli, niepewnym krokiem między rzędami biskupów stojących z szacunkiem. Konstantyn Wielki, zdobywca rzymskiego świata, drżał w obecności tych nieustraszonych wyznawców wiary, którzy wciąż nosili na sobie ślady niedawnego prześladowania. W środku tego czcigodnego zgromadzenia on, katechumen, był jak małe dziecko. Nie usiądzie nawet na przeznaczonym dla niego tronie dopóki biskupi nie ponaglą go do tego.

Cesarz przemówił do nich z szacunkiem i kurtuazją. Nie jest jego rolą narzucać im cokolwiek, ponieważ tu jest tylko sługą łaskawego Pana i Mistrza. Spotkali się by utrzymać pokój i zgodę w Kościele, oraz by zlikwidować przyczyny sporu. Niech zrobią wszystko, co w ich mocy, by to zakończyć.

Wśród zgromadzonych znajdowało się dwóch mężczyzn, na których spoczywały oczy wszystkich. Jeden z nich miał około sześćdziesięciu lat, wysoki, chudy i biednie odziany, jak ktoś, kto wiedzie ascetyczny żywot. Bujna czupryna ocieniała jego śmiertelnie bladą twarz, jego oczy były zwykle spuszczone z powodu słabego wzroku. Gdy mówił wykręcał się w specyficzny sposób, który jego wrogowie porównywali do wicia się węża. Łatwo popadał w szał i dzikie podniecenie, jednak, jeśli chciał, potrafił być także czarujący, fascynując zarówno mężczyzn jak i kobiety – Ariusz, herezjarcha.

Drugi siedział na niskim siedzeniu u boku patriarchy Aleksandrii, był drobny, jasny i młody, tylko jego szerokie czoło i ciekawe oczy zdradzały niezwykłego ducha; nie okazywał podekscytowania. Pogodny i uważny, cichy, ale szybki w ruchach, był jak młody św. Michał oparty o swój miecz, gotowy walczyć o prawdę, kiedy przyjdzie czas – Atanazy, diakon.

Herezjarcha został wezwany by wyłożył swoje twierdzenia. Jego przemowa była długa i elokwentna. Wykorzystał wszystkie swoje umiejętności by zafascynować słuchaczy. Próbował ukryć prawdziwe znaczenie słów, pod pięknymi frazami, ale ich znaczenie było jasne dla wszystkich – „Jezus Chrystus nie jest Bogiem”.

Ojcowie i wyznawcy wiary, porażeni ohydą bluźnierstwa wykrzyknęli i zatkali uszy. Oburzenie było powszechne, Euzebiusz i jego ugrupowanie byli skonsternowani. Ariusz był zbyt bezpośredni. Wyraził swoje poglądy zbyt brutalnie: taka otwartość tu nie popłaca, nie był już wśród ignorantów. Euzebiusz powstał by przemówić, z sugestywnością i urokiem, dzięki któremu był sławny, próbował złagodzić słowa Ariusza.

Syn Boży jest nieskończenie święty, mówił, najświętszy ze wszystkich stworzeń Ojca, daleko lepszy od innych. Jest bardzo blisko samego Ojca, tak blisko, że sam jest niemal Bogiem. W zasadzie, mówił, arianie wierzą we wszystko to, czego naucza Kościół.

Przedstawiono list – przeczytał go jeden z dostojników – list napisany przez samego Euzebiusza. Pełen herezji, najlepiej ukazywał dwulicowość ariańskiego biskupa i jego towarzyszy. Oburzenie wybuchło na nowo, list został podarty na strzępy w obecności soboru. Nawet Euzebiusz był skonsternowany, ale pozostali byli gotowi go zastąpić. Arianie kontynuowali dyskusję.

Cichy i uważny, siedział na swoim miejscu młody człowiek, którego przeznaczeniem była rola orędownika wiary przez wszystkie najbliższe, pełne problemów, lata. Nie przemawiał jeszcze, ale teraz Aleksander dał mu znak. Miecz wystrzelił z pochwy: biada tym, na których spadną jego ciosy!

Kilkoma słowami, ostrymi i czystymi jak diamenty, Atanazy pozrywał wszystkie zasłony, za którymi arianie chcieli ukryć swoje intencje.

– Kto was oszukał, nieprzytomni – pytał – że nazywacie Stworzyciela stworzeniem?

Był orędownikiem Chrystusa i prawdy. Biskupi byli zadziwieni jego natchnionymi słowami, dziękowali Bogu, że wzniósł tak wysoki bastion przeciwko błędom. Oczy Aleksandra promieniały, po to żył, wiedział, że tak będzie. Długa praca jego życia niemal dobiegła końca, może odejść w pokoju. Atanazy zajmie jego miejsce.

Nadszedł czas by zakończyć dyskusję, Ariusz i jego poglądy zostały z odrazą potępione przez wszystkich. Hozjusz, reprezentant papieża Sylwestra, przygotował wyznanie wiary i zebrał podpisy wszystkich. Wyznanie potwierdzało na zawsze boskość Chrystusa. Do dziś jest to wyznanie obowiązujące w całym Kościele katolickim – Credo nicejskie.

„…z Ojca zrodzony przed wszystkimi wiekami. Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu…”

Cesarz gorliwie słuchał całej dyskusji, śledząc ją na tyle, na ile pozwalała mu jego ograniczona znajomość doktryny. Poparł wyznanie wiary z całego serca – niech wszyscy je podpiszą.

Jednak najpierw herezja musi zostać zniszczona raz na zawsze, albo spowoduje problemy w przyszłości. Trzeba sformułować dodatek zanim podpisy zostaną złożone. Brzmiał on tak: „Jeśli ktokolwiek powie: «Był czas, gdy Boga nie było, lub będzie utrzymywał, że Syn nie jest tym samym, co Ojciec, lub jest… bytem stworzonym» Święty Katolicki Apostolski Kościół potępi go, jak potępia Ariusza i jego pisma”.

Tekst przedstawiono biskupom do podpisania. Wszyscy byli zadowoleni, z wyjątkiem siedemnastu arian. Cesarz wyraził zadowolenie z decyzji soboru, postanowił poprzeć prawo kościelne prawem cywilnym, ci którzy będą próbowali wzniecić bunt zostaną ukarani.

W rzędach arian zapanowało poruszenie, kilku biskupów podpisało Credo, wkrótce zostało tylko pięciu, z Euzebiuszem na czele.

Cesarz napomknął o wygnaniu.

To był ważki argument. Euzebiusz zawahał się. Otrzymał wiadomość od Konstancji, nakazywała mu ustąpić, opór był bezcelowy. Podpisał wyznanie wiary razem ze swoim przyjacielem, Teognisem z Nicei.

Ariusz wraz z kilkoma poplecznikami został potępiony i wygnany, jego pisma miały zostać publicznie spalone. Wszyscy się odprężyli. Kilka innych mniej ważnych spraw zostało pomyślnie załatwionych. Sobór zbliżał się do końca.

Jednak Konstantyn jeszcze nie skończył. Tego dnia zaczynał się dwudziesty rok jego rządów, dzień zawsze obchodzony przez cesarzy z wielką radością. W pałacu przygotowano bankiet, dla cesarza zaszczytem będzie możliwość goszczenia wyznawców i ojców wiary.

Doprawdy czasy się zmieniły. Żołnierze straży cesarskiej salutowali obnażonymi mieczami przechodzącym gościom cesarza – ta sama straż cesarska, która kiedyś, co wielu wciąż pamiętało, zaciągała chrześcijan na tortury i śmierć.

Cesarz przyjął ich z czcią, całując żarliwie blizny tych, którzy cierpieli za wiarę. Gdy bankiet dobiegł końca, cesarz błagał ich o modlitwę i obdarował prezentami, dając każdemu biskupowi list do zarządców prowincji nakazujący rozdanie do kościołów pszenicy dla biednych.

Serca wszystkich przepełniała radość i wdzięczność. Opuścili dom cesarza, każdy biskup powrócił do swojego kraju. Sobór Nicejski dobiegł końca.

Jednak było dwóch mężczyzn, w których sercach nie było ani radości ani pokoju ani wdzięczności – to Euzebiusz z Nikomedii i Teognis z Nicei. Mieli powrócić do swoich biskupstw i przyznać, że zostali pokonani? Byłby to gorzki powrót. Służba pałacowa była Euzebiuszowi znana. Przekupił bibliotekarza, by pozwolił mu raz jeszcze spojrzeć na sławny dokument, który został podpisany przez tylu biskupów. Wtedy, wykorzystując moment, gdy strażnik był odwrócony tyłem, dwóch arian usunęło swoje podpisy z wyznania wiary i po powrocie do domów nadal nauczali prawd, które Kościół potępił. Liczyli na ochronę Konstancji i jej wpływ na cesarza, jednak pomylili się.

Trzy miesiące po Soborze Nicejskim, Euzebiusz i Teognis zostali zdjęci z urzędów przez Aleksandra i biskupów egipskich, którzy wybrali katolickich dostojników na ich miejsce. Cesarz poparł decyzję Kościoła nakładając na buntowników karę wygnania. „Euzebiusz haniebnie mnie oszukał” – napisał do wiernych w Nikomedii.

Kto mógł przewidzieć, że cesarz, którego oczy otworzono na perfidię przyjaciela, pozwoli się niedługo równie haniebnie oszukać temu samemu człowiekowi, którego nieszczerość potwierdził?

cdn.

Frances Alice Forbes

Powyższy tekst jest fragmentem książki Frances Alice Forbes Św. Atanazy. Strażnik wiary.