Rozdział trzeci. Rzymskokatolicka teoria katolicyzmu

Pozostaje teraz do rozważenia Kościół rzymskokatolicki. Musimy zapytać samych siebie, czy spełnia wymagania, jakie natura nakłada na Kościół. Ponieważ jest zarówno ludzki, jak i Boski, musi zniżyć się do poziomu, na którym człowiek może dostrzec i uznać wartość zarówno samego Kościoła, jak i jego praw. Ponieważ Kościół jest organizmem, musi być zbudowany według podstawowych zasad, charakterystycznych dla wszystkich innych organizmów. Na początku trzeba jednak powiedzieć, iż nie jest tak, że oprócz prawdziwego Kościoła inne ciała nie posiadają żadnej z jego funkcji albo nie spełniają żadnego z tych wymagań. Można jedynie stwierdzić, że nie posiadają wszystkich tych funkcji ani nie spełniają żadnego z wymagań w takim stopniu i uporządkowaniu, co Kościół.

Po pierwsze, Kościół ten jest widoczny dla świata w wyjątkowy sposób i w wyjątkowym stopniu. Na znak tego przedstawia nam, jako przykład, swych najbardziej pobożnych zwolenników – nie tylko postaci, które zostały przez Kościół wyniesione do heroicznej świętości, ale też tych, którzy są godni uwagi ze względu na wyjątkowe występki. Nad nimi Kościół zaczyna sprawować swą władzę, a oni lgną do niego, jako do swej jedynej nadziei zbawienia. W tej kwestii świadectwo wygnańca i opuszczonego grzesznika jest równie godne wiary, jak świadectwo najświętszego ze świętych. Grzesznik zaświadcza wciąż na nowo, zarówno w obrębie wspólnoty Kościoła, jak i poza nią, że istnieje dla niego tylko Kościół rzymskokatolicki. To, czy takie świadectwo jest zawsze logiczne i dobrze uzasadnione, czy nie, nie wpływa na wartość tego dowodu, co się tyczy opinii na temat Kościoła, jaką prezentuje świat, który ma być przez ten Kościół zbawiony. Zarówno w przypadku tej, jak i wielu innych spraw, Kościół spotyka ten sam zarzut, jaki wysuwano w stosunku do jego Mistrza, uważanego za „przyjaciela celników i grzeszników”. W związku z tym można dodać, że Kościół, tak, jak jego Mistrz, wzbudza więcej oburzenia, niż jakikolwiek inny autorytet religijny. Stanowi to pewną oznakę każdej prawdziwie wielkiej osobowości, że zyskuje sobie najgorętszych przyjaciół i takich samych wrogów. Wspólnota rzymskokatolicka, tak jak sam Chrystus, albo „ma diabła” albo jest dzieckiem Boga. [Oczywiście odpowiedź na to brzmi, że Kościół jest rzeczywiście przyjacielem i wspólnikiem grzeszników, że ich zachowuje, ale nie zbawia i że ich obecność w obrębie Kościoła dowodzi jego niskich norm moralnych. Na to jest znów tak wiele odpowiedzi, że możemy tu przytoczyć tylko jedną lub dwie. Po pierwsze, stwierdzenie tego rodzaju, jeśli ma służyć jako argument, musi zostać potwierdzone przez statystyki, a podanie statystyk w takiej dziedzinie jest niemożliwe. Po drugie, jeśli oskarża się Kościół o przyzwalanie na grzech, to takie samo urąganie znosił Nasz Pan, ponieważ faryzeusze nie widzieli Jego duchowego działania, a jedynie to, że „siedział przy stole”, w przyjacielskich stosunkach z grzesznikami. Jasne jest, że nie narzekaliby, gdyby widzieli, jak naprawdę nawraca grzeszników na tę drogę, którą sami uważali za właściwą. Po trzecie, nie można oczywiście odpowiadać na przeciwstawne zarzuty, to jest, że Kościół ekskomunikuje zarówno zbyt wielu, jak i nie dość wielu!]

Kościół jest widoczny dla świata i jeśli istnieje jeden element, bardziej istotny niż inne, który daje mu tę moc, to jest to jego jedność, dostrzegana i podziwiana nawet przez świat, który odrzuca twierdzenia Kościoła. Aby dostrzec jego jedność nie potrzeba wiary, ani wyobraźni, ani wymyślnego dowodzenia. Jest ona oślepiająca i oczywista. Poczucie nierealności atakuje umysł, kiedy polemiści i osobliwi adwokaci próbują przenieść uwagę z tej zaskakująco spokojnej jednomyślności na gwałtowne walki, które rzekomo szaleją pod powierzchnią. Jeśli to prawda, że walki i intrygi rozgrywają się poza zasięgiem wzroku, czyż nie stanowi to samo w sobie dowodu na Boże pochodzenie Kościoła, iż nie mogą one naruszyć jego zewnętrznego pokoju – tego pokoju, który jest tak niezbędny dla skuteczności jego działania? I znowu fakt, że w obrębie Kościoła istnieją pewne kontrowersje, stanowi dowód, iż jego jednomyślność nie jest wynikiem martwoty i że intelektualne poszukiwania jego dzieci nie są krępowane tak, jak tego zazwyczaj dowodzą wrogowie Kościoła.

Możemy przy okazji zauważyć, iż rzeczywiście obserwujemy, jak w osobliwy sposób oskarżenia wobec Kościoła padają dokładnie z przeciwnych stron. „Panuje w nim spokój” – woła jeden polemista. „Spokój intelektualnej niewoli i polityka nienaturalnego przytłumienia.” „Wewnątrz niego panuje zaciekła niezgoda” – krzyczy drugi. „Nie znajdziecie w nim wytchnienia, którego pragniecie.” „Używa rozumu w sprawach wiary. Jego teologia scholastyczna jest wynikiem sztucznej jedności pomiędzy wiarą i logiką” – mówi inny. „Ślepo wierzy w zabobony i tłamsi rozum” – stwierdza jeszcze inny. „Jest zbyt surowy i ścisły jeśli chodzi o grzechy i stopień winy – mówi kolejny – i nie pozostawia miejsca dla wolnego ducha dzieci Bożych.” „Jest swobodny i beztroski w odniesieniu do grzechu i jego strasznych konsekwencji – powiada następny – i o wiele za pobłażliwy dla tych, którzy trwają w grzechu.” „Jest zbyt sztywny i formalny w swym kulcie, modląc się w nieznanym języku i opierając religię na zewnętrznych obrzędach” – woła ewangelik. „Jest rozpaczliwie nieliturgiczny – głosi erudyta – i stale czyni ustępstwa na rzecz prostactwa i popularnego smaku.” „Jest sztywny i niezmienny – mówi uczony – i nie idzie za współczesną myślą.” „Na siłę wprowadza innowacje i jest nowoczesny, zagarniając i wchłaniając do swej teologii potoczne upodobania” – woła uczony patrolog. Innymi słowy, Kościół jest zbyt spokojny i zbyt burzliwy, zbyt intelektualny i zbyt zabobonny, zbyt surowy i zbyt rozluźniony, zbyt sztywny i zbyt elastyczny, zbyt konserwatywny i zbyt radykalny, zbyt wąski i zbyt szeroki! Czyż jego najgorętszy wielbiciel mógłby pragnąć bardziej przekonującego dowodu na katolickie i szczere prawa swego Kościoła, niż te absolutnie sprzeczne świadectwa jego wrogów?

Ale do rzeczy. Mówi się, że im bardziej widoczna jego jedność, tym bardziej oczywiste, że jest ona wynikiem intryg i dobrego zarządzania. Dlaczego zatem nie jest to prawda także w stosunku do innej cechy Kościoła – świętości? Świętość, tak jak jedność, jest niemniej jednak nadprzyrodzona, ponieważ w sposób widoczny „świeci przed ludźmi” i sprawia, że „chwalą swego Ojca w niebie”, który, będąc Jedynym i Świętym Bogiem, stanowi źródło wszelkiej świętości i jedności. Jedność Kościoła jest zatem takiego rodzaju, że przemawia do wszystkich ludzi – widzą ją najgłupsi spośród wędrowców. Rozpoznaje ją świat, do którego świadectwa w tej kwestii odwołuje się Nasz Pan i potrzeba najbardziej pomysłowych teologów i historyków spośród wrogów Kościoła, aby znaleźć na to inne wyjaśnienie.

Tę jedność, jeśli trzymać się naszej metody, w szczególny sposób ilustruje także posłuszeństwo, panujące w owczarni Kościoła. Ta łaska, którą został obdarzony Kościół, błyszczy pośród nieposłusznego świata. Aby znaleźć na owo zjawisko inne wytłumaczenie, podobnie jak w przypadku jedności Kościoła, potrzeba najbardziej pomysłowych hipotez. Niektórzy angielscy polemiści uważają je za mechaniczne, nieduchowe, niszczące duszę, inni uważają za takowe sakramenty Kościoła, a jeszcze inni mówią tak o samym sakramencie pokuty. Jest to oczywiście stare narzędzie polemistów – jeśli nie mogą zaprzeczyć jakiemuś faktowi, stwierdzają, że został stworzony przez Belzebuba. Jednak dla mniej subtelnych umysłów fakt, że Kościół, tak jak jego Pan, nie tylko „panuje swym autorytetem” nad niespokojną wolą człowieka, ale że ludzie „są mu posłuszni”, pozostaje jednym z najbardziej przekonujących dowodów na posiadane przez Kościół pełnomocnictwo.

Także struktura i organizacja Kościoła są zrozumiałe dla najsłabszego umysłu. Mają w sobie elementarną prostotę, która wzbudza nasze zaufanie. Ludziom zdezorientowanym przez system równej władzy biskupów odpowiada papiestwo – monarszy dwór jako ostateczna instancja odwoławcza, pojedynczy zwornik, który wieńczy i wiąże w uporządkowaną całość wielkie warstwy piramidy leżące poniżej. Również historia zdaje się wskazywać, że mają oni słuszność w swym zaufaniu, ponieważ niewątpliwie ci, którzy przyjęli to prawo, pozostają w zdumiewającej jednomyślności także co do wszystkich innych punktów doktryny, podczas gdy ci, którzy je odrzucili, od tamtego czasu wciąż się dzielą – najwyraźniej bez końca. W rzeczywistości, tak samo jak w teorii, istnieje ta jedna stabilna zasada władzy kościelnej. W chrześcijaństwie nie ma żadnej innej wspólnoty, gdzie jedność choćby przypomina tę, a sekty, które – jak się zdaje – są obecnie bliskie ponownego połączenia, odrzucają w tym celu zasady, które je wyróżniały i które dały im początek.

Także prawo Kościoła jest czytelne oraz identyczne zarówno dla mądrych, jak i dla niewykształconych – że każda dusza powinna dokonać w Kościele prostego aktu wiary. Kościół nie oferuje wypracowanego schematu doktryny i nie domaga się od swych dzieci intelektualnej, formalnej akceptacji każdego szczegółu. Mówi, że wystarczy dokonać bezwarunkowego aktu, który obejmuje wszystko. Zatem to, o co prosi Kościół, to akt ducha, nie intelektu – akt ducha, który jest tak samo dostępny dla wszystkich, nie akt intelektu, w spełnieniu którego przewagę ma człowiek mądry i wykształcony. Przyczyny, jakie prowadzą do tego aktu, są różne dla różnych osób – komu więcej dano, od tego więcej się wymaga. Do tych drzwi prowadzi wiele ścieżek, ale prawdziwe wejście, przez które muszą przejść wszyscy rzeczywiście poddający się prawom Kościoła, jest identyczne dla każdej duszy. Tak więc w podstawowym akcie poddania Kościołowi zbawienie jest tak samo do dyspozycji wszystkich, a prosta wiara węglarza jest równie miła Bogu, jak wiara św. Tomasza z Akwinu.

Przechodzimy teraz do twierdzenia, że Kościół jest organizmem nazywanym Ciałem Chrystusa. Tutaj także odkrywamy, że fakty zadziwiająco odpowiadają naszym wymaganiom.

Jak to zostało powiedziane, przy całej swej surowości i stabilności (które zaznaczają się tak wyraźnie, że stanowią zarzut wobec niego), Kościół podąża za nowoczesną myślą, a jego życie rozwija się w działaniu, w taki sposób, jakiego żadna inna wspólnota nawet sobie nie przypisuje, ani w jaki nie próbuje się poruszać. Kościół stanowi tę jedną wspólnotę, która bez lęku kontynuuje proces z pierwszych wieków i od czasu do czasu, albo za pośrednictwem swoich soborów, albo swej głowy, poprzez coraz bardziej zrozumiałe objaśnienia, definiuje depozyt wiary, kiedy odsłania on swoją zawartość w odpowiedzi na zapotrzebowanie zewnętrzne. W obrębie Kościoła trwa cały czas proces przesiewania i asymilowania poruszeń myśli teologicznej, filozoficznej i etycznej na potrzeby Kościoła. A zatem co jakiś czas, kiedy zostanie zakończone kolejne stadium, Kościół definiuje – to jest autorytatywnie sankcjonuje lub odrzuca – różne elementy, które się przed nim znalazły. Robi to jednocześnie rozważnie i bez lęku, tak, że, jak to już powiedziano, jego wrogowie oskarżają go raz o zbytni konserwatyzm, to znów o zbytni radykalizm.

Innymi słowy, Kościół prezentuje dokładnie dwie zasady organicznego wzrostu, a mianowicie tożsamość i zmianę. Aby żołądź stał się dębem, wymagane są dwa warunki: 1) że ciągłość zasady życia zostanie zachowana, że żołądź pozostanie tym żołędziem; 2) że forma, w której spoczywa zasada życia, nie zostanie zachowana – że żołądź przestanie być żołędziem. W tym paradoksie leży cała historia wzrostu. Żołądź musi pozostać tym samym, a jednocześnie musi wchłonąć w siebie swoje zdrowe otoczenie, aż do kompletnej, widocznej destrukcji całej swej formy. Tak więc ziarno wysiane w dniu Pięćdziesiątnicy musi stale istnieć jako żywotna zasada katolicyzmu, jednak samo w sobie, w pewnym sensie, znika, ponieważ jego organiczny wzrost zależy nie od tego, czy zachowa taki sam wygląd lub nawet proporcję, ale od tego, czy posiada, obok własnej tożsamości, moc asymilowania swego otoczenia. Filozofie, zasady pogańskiego kultu, ludzkie doktryny, nauka, metafizyka, muzyka, sztuka, architektura, poezja, język – wszystkie te oraz inne elementy spoczywają jak gleba wokół nasienia i są stale asymilowane, przekształcane i unieśmiertelniane w substancji katolicyzmu.

Ale dokonywanie asymilacji tak, aby nie zginąć od trucizny, wymaga nieomylnego instynktu odróżniania składników śmiercionośnych od życiodajnych. Bez tego wcześniej czy później jakieś śmiercionośne kłamstwo zostałoby przyjęte do systemu katolickiego, a zarówno zdrowy rozsądek, jak i Objawienie, przewidują taki dar nieomylności dla wiekuistego Kościoła. Wspólnota rzymska jest zaś jedyną częścią chrześcijaństwa, która w sposób pewny i wyraźny go sobie przypisuje.

Zatem ów dar nieomylności to jedyny warunek, na podstawie którego Kościół może żądać absolutnego i bezwarunkowego posłuszeństwa. Właśnie to żądanie, tak śmiałe, a zarazem tak pociągające, sprawia, że Kościół może domagać się nie tylko, aby go słuchać, ale także – aby go identyfikować z Chrystusem. Kiedy raz usłyszy się takie żądanie, absolutne posłuszeństwo zarówno wobec Chrystusa, jak i wobec Kościoła, który jest Jego Ciałem, staje się jedyną drogą zbawienia. Gdyby Kościół wymagał mniej, to postawiłby się w rzędzie społeczności ludzkich. Wspólnota taka jak Kościół anglikański, która wyraźnie stwierdza, że nawet sobory powszechne podlegają błędom w sprawach wiary, może zachować nasze uczucie i przywiązanie, jednak nie może w żaden sposób domagać się ani zyskać naszego rozumnego zaufania.

Jak widać, niezdrowe elementy muszą jednak od czasu do czasu przedostać się do systemu teologicznego Kościoła. Wydawane są w nim na przykład książki o fałszywej treści, w tym sensie, że zawierają wyolbrzymione lub nieprawdziwe twierdzenia, dotyczące jakiegoś szczegółu religii. Stąd konieczne jest, aby Kościół posiadał funkcję służącą ich odrzucaniu. Ponadto, od czasu do czasu, niektóre dusze w obrębie Kościoła dotyka beznadziejne zepsucie w zakresie wiary lub moralności, przez co stają się źródłem niebezpieczeństwa dla całego ciała, którego są częścią. Jeśli Kościół ma pozostać zdrowy, musi mieć jakąś funkcję służącą ich usuwaniu. Te dwie potrzeby są precyzyjnie zaspokajane przez dwie instytucje, które, być może bardziej niż jakikolwiek inne, powodują, że świat sroży się na Kościół – a mianowicie Indeks i ekskomunikę. Dzieje się tak dlatego, że świat nie dostrzega, iż Kościół jest tworem organicznym – Mistycznym Ciałem Chrystusa. Świat nie pojmuje, że Kościół ma potrzebę usuwania ze swoich systemów teologicznych i zbiorowej egzystencji trucizny, która akumuluje się w ich obrębie, co wynika z samej jego funkcji zbawiania grzeszników i nauczania prawdy.

Wreszcie, wyjątkowe prawo Kościoła wymaga zwrócenia szczególnej uwagi na przebieg jego wewnętrznego rozwoju.

Jak wskazuje Carson, rozwój ten przebiega według linii, jakich można oczekiwać w oparciu o odkrycia ewolucji oraz naukę embriologii. Przez pierwsze kilka wieków istnienia Kościoła trudno rozróżnić wyraźnie nawet najważniejsze zasady jego życia i ekonomii. Na przykład w pismach, gdzie, jak wszyscy przyznają, znajdujemy Kościół w stanie prawie protoplazmatycznej egzystencji – ponieważ nawet diakonat i biskupstwo okazują się mieć zupełnie inny charakter niż obecnie – faktem jest, że kiedy powiedziano nam, gdzie i jak patrzeć, możemy rozróżnić głowę i kończyny Kościoła, ale nie są one zbyt spoiste. [Umieściłem na końcu rozprawy dwa dodatki, które zawierają fragmenty dotyczące przywileju Piotra. Fragmenty te wskazują, być może nawet z większą wyrazistością, niż mogliśmy się spodziewać, zasadę władzy w Kościele. Jej stopniowe, wyraźne wyłanianie się rozpoznają w późniejszym okresie nawet historycy protestanccy, chociaż oni nazwą to inaczej.] Zatem stulecia następujące bezpośrednio po tym, kiedy powstał cały Nowy Testament, stanowią – jak powinniśmy oczekiwać na podstawie analogii – świadectwo niespoistości dążącej do spójności. Powiedzenie, że św. Polikarp był ultramontaninem może być absurdalne, ale powiedzieć, że nie stałby się jednym z nich, gdyby pożył kilka wieków, jest jeszcze bardziej absurdalne. Chłopiec nie jest mężczyzną, ale stanie się nim, jeśli dożyje odpowiedniego wieku.

Na początku widzimy zatem, że podstawowe kończyny – oddalone prowincje, biskupi, sobory – poruszają się niepewnie, niezależnie, czasami niekonsekwentnie, ponieważ, chociaż istniała głowa, całe ciało jeszcze nie w pełni pojęło jej zwierzchnictwo i wszystko, co to oznacza. Potem stopniowo następował rozwój, w miarę jak zaczęły go wymuszać wydarzenia zewnętrzne. Wkrótce, jak wskazuje św. Ignacy Antiocheński, surowa władza biskupia i diecezjalna stała się konieczna dla zaprowadzenia spokoju i porządku. Następnie pojawiły się patriarchaty, jako dogodne formy sprawowania władzy. Wreszcie, kiedy Kościół wszedł w kontakt z bardziej zróżnicowanymi, bardziej absorbującymi i sięgającymi szerzej sferami interesów i zaczął się rozprzestrzeniać coraz dalej, kwestia centralizacji stawała się coraz bardziej nagląca. A w końcu głowa, która istniała przez cały ten czas, urzeczywistniła się nieomylnie jako organ nadrzędny i autorytatywny. Oczywiście wciąż pojawiają się spazmatyczne i buntownicze ruchy kończyn i zawsze tak będzie, aż do końca. Kontrola nad takimi ruchami jest naturalnie mniejsza w dzieciństwie, niż w wieku dojrzałym, ale im bardziej idealny rozwój i samokontrola ciała, tym bardziej nadrzędna i autorytatywna będzie głowa. Głowa na przykład jest tym bardziej (a nie tym mniej) wolna i zdolna do działania, im pełniej znajduje się pod kontrolą mózgu. Zatem prawa jednostkowe, oderwane od funkcji kierowniczej, muszą zmierzać do zaniku. Wydaje się więc, że ci, którzy protestują przeciwko „interwencjom” głowy, robią to, ponieważ wcale nie uważają Kościoła za ciało organiczne, a wyłącznie za zbiór jednostek, tworzących społeczność. [Wskazano mi, iż nie biorę pod uwagę poglądu, głoszącego, że ponieważ Kościół za zasłoną jest niewidzialny, dlatego Głowa całego Ciała także powinna być niewidzialna. Oczywiście to prawda i Nasz Pan jest tą głową. Ale w tej chwili zajmujemy się rozważaniem Kościoła na ziemi, który stanowi rodzaj „obrazu rzeczy ukazanych na górze” – widzialnego przedstawienia niewidzialnej prawdy. Jest to z pewnością dość naturalne, że ponieważ inne niewidzialne funkcje Chrystusa są realizowane przez Jego widzialnych urzędników na ziemi, tak samo powinno być z Jego władzą królewską. Jedynie tyle oznacza zwrot „Namiestnik Chrystusa”. Papież nie twierdzi, że ma władzę nad świętymi w chwale!]

Zatem zgodnie z tą analogią widać, że nawet nie staramy się dokładnie rozpoznać we wczesnych wiekach Kościoła współczesnego porządku rzymskokatolickiego, który jest właściwym następcą o wiele mniej spójnej struktury. Wymagać zaś tego od Kościoła, to jak prosić go, aby ukazał się jako przedwcześnie rozwinięty potwór, a nie jako organizm, który rozwija się według uporządkowanych zasad.

Prześledzenie, jak to jest zwyczajem protestanckich polemistów, wzrostu tej czy innej funkcji, poczynając od momentu, gdy jakieś zewnętrzne wydarzenie stworzyło konieczność dla takiego wzrostu, nie stanowi wystąpienia przeciwko prawu Kościoła. U chłopca, który jeszcze nigdy nie próbował skakać, zdolność do skoku zostanie ujawniona – a nie stworzona – w wyniku obecności szalonego byka na polu, po którym chłopiec spaceruje. Tak samo domaganie się uznania praw papiestwa, jak je dziś rozumiemy, z pewnością nie miało miejsca w najwcześniejszych wiekach, dopóki nie pojawiła się konieczność, która tego wymagała.

Można jednak powiedzieć, że wszystko to jest czystą spekulacją i że w rzeczywistości papiestwo to deformacja, „gigantyczna narośl”, jak to wyraził protestancki uczony, a nie efekt prawdziwego rozwoju. Być może najlepiej odpowiedzieć na taką tezę, zadając pytanie: czy jest bardziej prawdopodobne, że deformację stanowi uporządkowana głowa, której kończyny poddają się z wdzięcznością i która oferuje pokój i zgodę swoim posłusznym członkom, czy też deformacją jest rozłupywanie i rozdzieranie całego ciała w sposób tak okrutny, że zaszokowany świat w ogóle nie rozpoznaje ciała w tym pokaleczonym przedmiocie? Jednakże dla protestantów istnieje wybór pomiędzy tymi dwiema opcjami.

Zatem według tych kategorii, przypadki św. Melecjusza i innych niczego nie dowodzą. Oczywiście w pewnym sensie zawsze należało znajdować się we wspólnocie z Rzymem, aby być we wspólnocie z Kościołem katolickim. Nie oznacza to jednak, że zawsze istniała pełna świadomość tej konieczności. Dziecko obiektywnie bada swoją własną stopę, ledwo zdając sobie sprawę, że należy do niego, ponieważ – choć organizm istnieje w całości, powiązany ścisłymi prawami i uwarunkowaniami – to jednak wyraźna świadomość tych praw przychodzi dopiero z czasem. Bez wątpienia wciąż może istnieć wiele niezbędnych praw, dotyczących bytu Kościoła, których ani papież, ani sobór nie są jeszcze świadomi. Ale w miarę upływu czasu te prawa będą stopniowo rozpoznawane, najpierw przez błyskotliwe jednostki, potem przez uczonych myślicieli, następnie – ostatecznie zbadane i zaakceptowane przez nieomylną władzę – przejdą ze sfery ukrytej do otwartej, aż my wszyscy dojdziemy do „miary wielkości według pełni Chrystusa”, a świadomość ciała będzie idealnie zgodna z umysłem Chrystusa i wszyscy „poznamy tak, jak zostaliśmy poznani”.

Ks. Robert Hugh Benson

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Miasto położone na górze.