Rozdział trzeci. Przygody na drodze

W początkach nauki szkolnej Dominika ksiądz Jan zauważył u swojego ucznia coś jeszcze: Dominik nie lubił się kłócić. Zawsze wycofywał się z bójek, tak częstych wśród jego kolegów. Powodem tego, jak wyjaśnił później ksiądz Bosko, nie był strach, tylko przykrość, jaką sprawiał mu widok czyjegoś cierpienia. Któregoś razu widok dwóch chłopców uderzonych w twarz przez nauczyciela sprawił mu tyle bólu, że się rozpłakał.

– Wolałbym, żeby nauczyciel uderzył mnie – wyznał – niż patrzeć, jak bije kogoś innego.

Nie znaczy to, że Dominik nie miał żywego temperamentu. Był impulsywny i musiał się bardzo starać, by nad tym panować. A nie zawsze mu się to z początku udawało. Chłopiec nazwiskiem Vaschetti (późniejszy monsignore Vaschetti) posprzeczał się z nim. Rozgniewany Dominik uderzył go pięścią. Monsignore Vaschetti aż do śmierci pokazywał z dumą ciekawskim, jak Dominik uderzył go pięścią w głowę!

– Chciałbym nadmienić, że raz zaatakował mnie w nagłym przypływie złości – powiedział monsignore Vaschetti. – Był porywczy, czasem nawet gwałtowny. Upierał się przy swoim zdaniu. Potem jednak zawsze tego żałował.

Gdy Dominik był już za duży na małą wiejską szkółkę, rodzice stanęli wobec problemu zapewnienia mu dalszej edukacji. Gdyby byli zamożniejsi, mógłby bez kłopotu kontynuować naukę w szkole z internatem. Ale byli biedni, więc Dominik musiał wybierać między rezygnacją z nauki a długim codziennym marszem do szkoły wyższego stopnia w Castelnuovo. Rodzice mogli oczywiście zabronić mu dalszej nauki – wynająć do pracy w gospodarstwie albo posłać na naukę zawodu, dzięki czemu mógłby trochę pomóc w domu. A w tamtym czasie bardzo potrzebowali pomocy.

Dominik jednak chciał uczyć się dalej.

– Muszę iść do szkoły – powtarzał. – Jeśli mam zostać księdzem, muszę iść do szkoły.

Od tej chwili wszyscy zaczęli odnosić wrażenie, że w Dominiku jest jakaś siła, która pogania go jakby według ustalonego planu. Kiedy wyrażał chęć zrobienia czegoś, nie mówił nigdy: „Chciałbym to zrobić” czy „Gdybym mógł”. Zamiast tego mówił zawsze: „Chcę” lub „Muszę”.

Ta niecierpliwość jest jedną z ciekawszych cech w życiu Dominika. Opatrzność Boża zdawała się przeznaczyć go wcześnie do określonego celu, a on chyba to rozumiał i postępował zgodnie ze swoim przeznaczeniem.

Wkrótce wiedział już dokładnie, co chce robić, i nic, jak kiedyś zapowiedział, nie mogło go powstrzymać przed osiągnięciem celu. Tysiące nastolatków wiedzą od dziecka, czego chcą, i są zdecydowane tego dokonać. Ich ambicje są jednak zwykle chwilowe. Dominik chciał zostać świętym.

– Chcę być świętym – oznajmił. – A jeśli mi się nie uda, to znaczy, że poniosłem porażkę.

Te słowa powtórzył najbardziej dobitnie w rozmowie z księdzem Bosko, kiedy usłyszał pytanie, jakie zawsze zadają dorośli:

– A ty kim chcesz zostać, młody człowieku?

Dominik okazywał swoją determinację już w dzieciństwie – na przykład wobec człowieka, który zapomniał o modlitwie przed jedzeniem; wobec chłopców ze wsi, którzy bili go za to, że nie chciał robić nic, co byłoby niezgodne z jego sumieniem. Teraz przejawiło się to w pragnieniu kontynuowania nauki.

Po wielu zabiegach i próbach przekonywania rodzice pozwolili Dominikowi uczyć się dalej w Castelnuovo. Zbiegiem okoliczności został przyjęty do szkoły 21 czerwca, w dzień świętego Alojzego Gonzagi, w roku 1851, przez księdza Aleksandra Allorę.

Uzyskanie niezbędnej zgody rodziców było tylko połową batalii. Drugą był pięciokilometrowy spacer do szkoły i z powrotem, jaki musiał odbywać dwa razy dziennie. To była długa droga, a Dominik szedł nią pieszo. W zimie marzły mu gołe ręce i źle obute stopy. Wkrótce poznał wartość odmrożeń jako źródła umartwienia. W czasie upału palące słońce prażyło go bezlitośnie, bo droga, przy której nie rosły drzewa, nie dawała cienia. Co więcej, roiło się na niej od bandytów. Ksiądz Bosko opowiadał Dominikowi, jak pewnego dnia został napadnięty na tej samej drodze. Na szczęście rozpoznał w bandycie człowieka, którego kiedyś znał i udało mu się go przekonać, by ukląkł i wyspowiadał się.

Pewnego letniego poranka Dominik jak zwykle wyszedł do szkoły w Castelnuovo. Choć było już lato, nie zamknięto jeszcze szkół w mieście. Inaczej niż na wsi, mieszkańcy miasta nie musieli zamykać wcześniej szkół, by dzieci mogły zostać w domu i pomóc przy pracach w polu.

Słońce stało jeszcze nisko na niebie, ale podmuchy ciepłego powietrza igrały już wokół dłoni i bosych stóp, obiecując kolejny upalny dzień. Dominik nie miał jeszcze Castelnuovo w zasięgu wzroku, a po twarzy spływały mu już krople potu. Nagle usłyszał, jak ktoś go woła:

– Savio! Savio!

Obejrzał się i zobaczył za sobą czterech kolegów z klasy. Każdy z nich, tak jak on, trzymał pod pachą mały tobołek z książkami.

– Fiuu! – powiedział Fanti, najwyższy z chłopców, powszechnie uważany przez klasę za przywódcę. – Idziesz całą drogę pieszo?

– Muszę – odrzekł Dominik. – Nikt mnie nie podwozi.

Fanti nie był pewien, czy śmiech, jaki usłyszał po tych słowach, był wymierzony przeciw niemu, ale po krótkim rozważeniu sprawy w swym ociężałym umyśle dał jej spokój. Zwrócił uwagę na coś ważniejszego.

– Niedługo zamykają szkołę – powiedział, nie kierując tego specjalnie do nikogo.

– Tak – odrzekł jeden z chłopców. – Nie zostało dużo czasu do egzaminów, a potem – juhuu!

– Przed egzaminami nie ma wiele do roboty – powiedział Fanti.

– Nie – rzekł drugi z chłopców. – Tylko się obijamy. Nauczyciele mało się nami przejmują.

– Równie dobrze mogłoby nas tam wcale nie być – powiedział trzeci.

Fanti stanął jak wryty.

– Słuchajcie! – zawołał. – To jest myśl! Równie dobrze mogłoby nas tam wcale nie być. To prawda. No właśnie, a gdyby nas tam nie było? Gdybyśmy sobie odpoczęli? Dobrze nam to zrobi po całej tej nauce. Co wy na to, chłopaki?

– Jestem za – powiedział pierwszy z chłopców.

– Ja też – rzekł drugi.

– I ja – powiedział trzeci.

Pozostał tylko Dominik.

– A ty, Savio? – spytał Fanti. – Idziesz z nami?

Dominik nie odpowiedział. Nie podjął jeszcze decyzji. Szkoła na pewno nie była przyjemnością w taki upalny dzień. Kiedy tam dojdzie, będzie tak zmęczony, że z pewnością uśnie. Przytrafiło mu się to wczoraj i przedwczoraj. Poza tym, nie było właściwie żadnych lekcji…

– Daj spokój, Savio! Zdecyduj się. Co się komu stanie, jak zrobimy sobie dzień wolnego?

– Dobrze – powiedział Dominik. – Idę.

Po chwili chłopcy zeszli z drogi na ścieżkę prowadzącą do lasu. Idąc, zaczęli robić plany, jak spędzą ten cudowny dzień wolności. Po jakichś piętnastu minutach Dominik przystanął.

– Fanti – powiedział. – Nie czuję się z tym dobrze.

– Co z tobą? – spytał Fanti. – Jesteś chory?

– Nie – odrzekł Dominik. – Po prostu nie czuję, że robię dobrze.

– Słuchaj, co ty wyprawiasz? Jesteś babą? – zniecierpliwił się Fanti.

– Chyba zawrócę – powiedział Dominik. – Gdybym poszedł z wami dalej, nie bawiłbym się dobrze, więc równie dobrze mogę zawrócić.

Odwrócił się i zaczął iść w kierunku, z którego przyszli. Inni chłopcy drwili z niego i gwizdali, ale on poszedł prosto do szkoły i zasiadł do porannych lekcji, jak gdyby nic szczególnego się nie stało.

Może chodzenie do szkoły w Castelnuovo rzeczywiście było zbyt dużym wysiłkiem dla Dominika. Jeśli nie dla jego determinacji, to na pewno dla wątłego, młodego ciała. Zaczął zdradzać objawy przemęczenia, a rodzice bardzo się tym martwili. Inni też zaczęli ich krytykować. Sąsiedzi, którzy spędzali swój wolny czas, plotkując wieczorami, mieli dużo do powiedzenia o Brygidzie Savio. Brygida Savio, mówili, powinna mieć dość rozumu, by nie pozwolić chłopakowi, który nie jest dość silny, chodzić samemu tymi niebezpiecznymi drogami, do szkoły czy nie do szkoły. Jedna z kobiet powiedziała, że poprosi Roberta Negri, którego farma leżała na trasie

Dominika, by porozmawiał z dzieckiem. Robert mógłby zwrócić mu uwagę, że nie powinien chodzić tą drogą codziennie. Dominik powie o tym matce, a wtedy Brygida, jeżeli w ogóle ma trochę rozumu, pojmie aluzję.

Robert zgodził się i pewnego popołudnia czekał przy drodze na Dominika. Czekając, udawał, że jest czymś zajęty.

Po niedługim czasie sylwetka chłopca ukazała się na zakręcie drogi, która stanowiła granicę ziemi Roberta. Robert zebrał się w sobie na to spotkanie.

– Hej, chłopcze! – zawołał, gdy Dominik się zbliżył.

– Dzień dobry, panie Negri – powiedział Dominik.

Robert wyszedł zza żywopłotu na drogę.

– Dużo chodzisz, Dominiku – powiedział. – Czy nigdy się nie męczysz?

– Zgadł pan, że czasami czuję się bardzo zmęczony.

– I nie boisz się tak iść drogą sam?

– Pewnie bym się bał, panie Negri, gdybym musiał chodzić sam. Ale ja nie jestem sam.

– Nie sam? Jak to?

– Jest przy mnie mój Anioł Stróż i rozmawiamy o różnych sprawach. Poza tym nie jest źle, kiedy pracujesz dla kogoś, kto ci dobrze płaci.

– Chcesz powiedzieć, że ktoś ci za to płaci?

– Tak, panie Negri.

– Kto?

– Nasz Błogosławiony Pan.

– A, rozumiem! Cóż, powodzenia, synku.

– Do widzenia, panie Negri.

Robert patrzył za chłopcem idącym dalej drogą. Wcisnął kapelusz na głowę.

– Gada ze swoim Aniołem Stróżem, hę? Ktoś, kto mu dobrze płaci. No, no, no! – powiedział sam do siebie, wchodząc znów przez żywopłot na swoją ziemię.

Teraz mógł pojąć sens tego, co widział parę dni wcześniej. Patrzył na dwóch czy trzech chłopców tańczących wokół stodoły i próbujących wepchnąć Dominika pomiędzy tancerzy. Pamiętał, jak szydzili z chłopca:

– Popatrzmy, jak tańczy mały ksiądz! – wołali. Chłopiec jednak zarumienił się i odszedł.

Dominik z przekonaniem mówił o swoim Aniele Stróżu. Zdawało się, że łączy ich niezwykła zażyłość. Inne zdarzenia wskazują, jak ważną rolę pełnił Anioł Stróż w życiu Dominika.

Pewnego wieczoru, opowiadał ojciec Dominika, wracali z sąsiedniego miasta z festy na cześć miejscowego świętego. Pogoda była tam piękna, a oni cały czas w ruchu, ożywieni zabawą i radosną atmosferą. W drodze powrotnej Dominik z trudem wlókł za sobą nogi.

Nagle u boku Dominika ukazał się młody mężczyzna. Bez słowa wziął zmęczonego chłopca na ręce i zaniósł do domu. Dominik spał przez całą drogę. Kiedy doszli do domu, młodzieniec złożył Dominika, wciąż na wpół śpiącego, na progu i znikł. Ojciec Dominika twierdził do końca swoich dni, że młody człowiek, który pojawił się znikąd i równie niespodziewanie znikł, na pewno był aniołem.

Wkrótce potem inny wypadek dał ludziom do myślenia.

Dominik i Rajmonda bawili się pewnego dnia nad brzegiem rzeki. Chłopiec zostawił siostrę, by pogonić żaby, które wygrzewały się na brzegu w słońcu jak staruszki. Na jego widok zaskrzeczały z niezadowoleniem, wskoczyły do wody i znikły mu z oczu. Znów zrobiło się cicho, nie licząc rzeki pluskającej koło stóp Dominika.

Nagle rozległ się krzyk.

– Ratunku! Ratunku!

A po nim głośny plusk.

Rajmonda wpadła do rzeki!

W ubraniu mogła szybko utonąć w rwącym nurcie. Dominik pobiegł jej na ratunek i wyciągnął ją, całą mokrą, z wody na bezpieczny brzeg.

Kiedy dzieci wróciły do domu, a ich rodzice otrząsnęli się z szoku, zaczęli wypytywać, jak do tego doszło. Mówili, jak tragicznie mogło się to skończyć dla Dominika i jego siostry. Wtedy uświadomili sobie, jakim wyczynem Dominika było wyciągnięcie siostry z rzeki. Zdumieli się, skąd miał tyle siły.

– O nie – powiedział szczerze Dominik. – To nie była tylko moja siła. Kiedy ciągnąłem ją za jedną rękę, mój Anioł Stróż przyszedł mi z pomocą i ciągnął ją za drugą!

Po latach, kiedy musiał opuścić na pewien czas Oratorium księdza Bosko i przyjechać do domu na odpoczynek, przybył do Castelnuovo po długiej, męczącej podróży z Turynu. Nikt nie wyszedł mu na spotkanie. Rodzice nie dostali jeszcze listu, w którym zawiadamiał o swoim przyjeździe. Musiał przejść pieszo resztę drogi do Moriondo, niosąc swój bagaż. Zanim dotarł do domu, był zupełnie wyczerpany.

– Moje biedactwo! – zawołała matka na jego widok. – Czy szedłeś sam całą drogę z Castelnuovo?

– Nie, mamo – odpowiedział Dominik. – Kiedy wysiadłem z dyliżansu, zobaczyłem piękną Panią, która była taka miła, że towarzyszyła mi przez całą drogę i pomogła nieść torbę.

– Czemu Jej nie zaprosiłeś do nas, by odpoczęła?

– Nie mogłem, mamo. Ledwo weszliśmy do wsi, znikła.

cdn.

Peter Lappin

Powyższy tekst jest fragmentem książki Petera Lappina Dominik Savio. Nastoletni święty.