Rozdział trzeci. Poganin Bernarda

Kiedy Bernard przeczytał historię o świętym Franciszku Ksawerym, jego serce zapłonęło. Zapragnął gorąco wyruszyć tak jak Święty do odległych krajów, gdzie znosząc wiele cierpień, żarliwymi słowami ratowałby dusze pogan. Powiedział o tym w sekrecie księdzu O’Leary’emu.

– Nie możesz wyruszyć jeszcze do Indii – powiedział chłopcu ksiądz O’Leary – nie musisz jednak zwlekać ani dnia i już teraz możesz zacząć nawracać dusze pogan. Twój dom oddalony jest od kościoła o trzy mile; możesz wstawać wcześnie rano, aby przejść te trzy mile i przyjąć Komunię świętą za biednych pogan.

– Mógłbym to robić – powiedział Bernard – ale nie miałbym czasu, żeby zjeść śniadanie przed pójściem do szkoły.

– Możesz wziąć kanapki ze sobą, w torbie.

– Mógłbym, a co z gorącą herbatą?

– Gorąca herbata! – wykrzyknął ksiądz O’Leary.

Gdyby święty Franciszek Ksawery myślał o gorącej herbacie, nie nawróciłby ani jednego poganina.

Mama Bernarda uśmiechnęła się, gdy oznajmił jej, że zamierza chodzić na Mszę świętą każdego dnia przed szkołą. Bracia również śmiali się z niego. Bernard nie był przecież chłopcem, który chętnie gdzieś chodzi, czy bierze udział w grach. Lubił natomiast siedzieć na krześle i czytać. Lubił też wstawać późno, ledwo zdążając na śniadanie. Rodzina chłopca śmiała się z niego mówiąc, że owszem może spróbować, ale na pewno nie wytrwa długo w swym postanowieniu. Śmiał się sam Bernard, bo dobrze wiedział, że pomysł z tą codzienną wędrówką wcale mu się nie podoba. W ogóle nie należał do chłopców, którzy wyróżniają się, jeśli chodzi o modlitwę. Trudno było wyobrazić sobie, że nawraca jakichś pogan. Powszechnie wiadomo jednak, że święty Franciszek Ksawery również dużo śmiał się w swoim życiu, więc może śmiał się także wtedy, gdy wyruszał w swoją długą misję.

Tak więc Bernard rozpoczął swoją wędrówkę, a droga, którą szedł, wydawała mu się bardzo długa, zakurzona i monotonna. Z każdym dniem stawała się jakby coraz dłuższa, coraz bardziej monotonna i zakurzona. Nie było żadnych skrótów, żadnych ładnych łąk po drodze, nietypowych dróżek czy zakrętów, które uprzyjemniłyby mu marsz. Nie mijał też wielu charakterystycznych punktów, które dzieliłyby podróż na odcinki i zachęcały do dalszej wędrówki; właściwie był tylko jeden, stał na poboczu, dokładnie w połowie jego trasy do kościoła. Była to mała, waląca się chatka, usytuowana trochę z tyłu w zarośniętym chwastami ogrodzie.

Nie był to ładny domek, w jakiś sposób sprawiał jednak przyjazne wrażenie. Z przechylonego, czarnego komina unosiła się zwykle cienka smuga dymu. W przybrudzonych oknach wisiały szkarłatne, wesołe zasłony, a na drzwiach widniał napis: „Adam Samson, szewc”. Prawdziwą zagadką pozostawał sposób zarabiania na życie Adama Samsona, szewca. Nikt nie widział nigdy, aby jakiś człowiek przyszedł do niego z butami do naprawy. Nie było również świadka, który mógłby potwierdzić, że Adam kiedykolwiek wyszedł przez swe frontowe drzwi. Bernard często zastanawiał się, jaki jest ten Adam Samson. Chociaż chłopiec nigdy nie widział Adama, on widział jego i bardzo się nim interesował.

Musicie wiedzieć, że Adam Samson był poganinem. Jak przez mgłę pamiętał gorącą, afrykańską dżunglę, w której się urodził. Pamiętał też, jak wiele lat temu służył na statku jako chłopiec okrętowy, a później na innym statku pływał jako marynarz. Odwiedził wszystkie duże porty na świecie i wszystkie dalekie miasta. Na jego ścianach wisiały dywany z Persji, srebrne sztylety z Turcji, włócznie i rzeźbione bożki z Afryki, rogi i kły z Indii zdobione przepięknymi wzorami, srebrne bransolety i ciężkie metalowe pasy, skóry wężów i krokodyli, i różne inne skarby. Na podłodze natomiast leżały skóry tygrysie i kopyta słoni. Wszystkie te przedmioty Adam przywiózł ze swych podróży po świecie, które odbywał na wielkich statkach, i o każdym z nich mógłby opowiedzieć jakąś historyjkę.

Nie było jednak nikogo, kto by wysłuchał opowieści Adama. Bo chociaż miał serce łagodne jak baranek, jego twarz była groźna i brzydka, a w nosie tkwił złoty kolczyk. Kiedy się uśmiechał, pokazywał rząd przypominających kły zębów. Jego duże oczy wyrażały smutek, gdy jednak mówił, zaczynały płonąć i przewracał wtedy nimi jak olbrzym ludożerca. Na głowie miał tylko kilka siwych loków.

Ilekroć jego statek zawijał do portu, Adam Samson wychodził na ląd i próbował znaleźć dziecko, które pokochałoby go i słuchało jego opowieści. Jednak gdy zbliżał się do jakiegoś dziecka, uciekało i kryło się przed nim albo wybuchało płaczem i wołało swoją mamę. Wtedy Adam wracał na swój statek i żałował, że nie ma matki, do której mógłby napisać list.

W końcu przybył do Anglii, przywożąc ogromne skrzynie swych skarbów oraz worek pełen złotych monet, i kupił sobie chatkę. Ponieważ przekonał się, że ludzie albo śmiali się z niego albo się go bali, całymi dniami przebywał w domu i wychodził tylko nocą.

Adam nigdy nie słyszał o Bogu nie licząc tych momentów, gdy marynarze wzywali Jego imię nadaremno. Jego łagodne serce pragnęło jednak czcić coś, wielbił więc nocą gwiazdy, a w ciągu dnia swoje skarby, czasami swoją starą fajkę, ponieważ poprawiała mu samopoczucie. Z tego samego powodu czcił też czajniczek herbaty, którą parzył na piecyku. Adam nie był żadnym szewcem. Na drzwiach chatki, którą kupił, wisiała po prostu tabliczka z napisem „Jakub Samson, szewc”; Adam pomyślał, że tabliczka jest bardzo ładna, przekreślił więc wyraz „Jakub” i napisał „Adam”.

Każdego ranka Adam zerkał przez swoje szkarłatne zasłony na Bernarda i zastanawiał się, dokąd chłopiec chodzi tak wcześnie rano, bo przecież nie do szkoły ani na zakupy.

Każdego ranka, gdy Bernard dochodził do chatki Adama, jego serce przepełniało się otuchą i przypominał sobie, co powiedział mu ksiądz O’Leary: „Nie przejmuj się, że nie masz wiele do powiedzenia Naszemu Panu, bo każdy krok na tej drodze jest uczynkiem miłości”. Rzeczywiście Bernard nie mówił wiele. Klękał tylko i zastanawiał się, dlaczego Nasz Pan chce, aby tak roztargniony i bezbożny chłopiec przychodził do Niego każdego dnia. Dlaczego zależy Mu na tym tak bardzo, że gotów był zbawić wielu pogan tylko dlatego, że Bernard przeszedł dla Niego trzy monotonne mile. Z każdym dniem utwierdzał się w przekonaniu, że Nasz Pan chce, aby do Niego przychodził, i dlatego nie może Go zawieść. Gorzej było zimą; zrobiło się zimno i ciemno. Bernard musiał liczyć kroki, które były uczynkami miłości, i gdy już dotarł na miejsce, mówił tylko, jak dużo ich było.

Jedyną rzeczą, jaka dodawała mu otuchy każdego dnia, była lampa w oknie Adama. Z kolei starego, samotnego Adama radował widok przejętej twarzy Bernarda, gdy każdego dnia mijał jego dom.

– Myślę, że odgadłem jego sekret – powiedział Adam. – Chłopiec chodzi na spotkanie z kimś, kogo kocha – zachichotał Adam stojąc za czerwoną zasłoną.

Pewnego dnia Adam spojrzał w przeciwnym kierunku drogi, sądząc, że ujrzy osobę, która przychodzi na spotkanie z Bernardem, i wtedy zobaczył Go. Ktoś nadchodził drogą. Był to Chłopiec. Chłopiec ten miał w sobie urok wszystkich dzieci, które Adam próbował pokochać we wszystkich portach świata. Gdy ten piękny Chłopiec podszedł bliżej, Adam rozsunął zasłonę, a z oczu popłynęły mu łzy.

Następnego ranka znów wyjrzał przez okno, i znów zobaczył Chłopca. Tym razem Adam odskoczył z krzykiem, ponieważ gdy Dziecię wyciągnęło ręce, Adam zobaczył, że krwawią.

– Ktoś zranił Go – wykrzyknął Adam i pobiegł do drzwi, zatrzymał się jednak z ręką na zasuwie i zawrócił. – Jego przyjaciel opatrzy Mu te rany – powiedział i przez cały dzień siedział smutny pośród swych skarbów.

Trzy dni później ktoś zapukał do drzwi jego chatki. Tego dnia Adam nie wyglądał przez okno, bo był chory. Gdy rozległo się pukanie, usiadł na swym łóżku wystraszony, bo wiedział, że właśnie o tej porze chłopcy spotykają się przed jego chatką, więc ten, kto pukał był którymś z nich. W ciszy słyszał bicie swego delikatnego serca, a dźwięk ten przypominał trzepot nieszczęsnego gołębia w klatce, gołębia, który marzył o wszystkich tych pięknych rzeczach na zewnątrz, bał się jednak wyfrunąć do nich.

Gdy ktoś ponownie zapukał do drzwi, Adam pomyślał, że może to ten mały Chłopiec z ranami na dłoniach, i zapomniał o swojej brzydkiej twarzy, bał się bowiem, że Dziecię nie ma nikogo, kto obmyłby Mu ręce.

Wstał i włożył na siebie szlafrok, który kiedyś był szatą chińskiego mandaryna. Utkany był z zielonego jedwabiu i przedstawiał wizerunek purpurowo-złotego smoka i wschodzącego słońca. U drzwi stał Bernard. Chłopiec uniósł czapkę i uśmiechnął się. Był bardzo zaskoczony, ale nie przestraszony. Ktoś inny na jego miejscu byłby jeszcze bardziej zaskoczony. Bernard jednak modlił się o spotkanie z poganinem, i gotów byłby się założyć, że miał go teraz przed sobą. Ponieważ był dobrze wychowanym chłopcem, nie zapytał go wprost: „Czy jest pan poganinem?”, a zamiast tego powiedział:

– Dzień dobry, czy jest pan szewcem?

– Tak, jestem – odpowiedział Adam.

– A przynajmniej, tak wynika z tabliczki na moich drzwiach.

– W takim razie, czy zechce pan naprawić mi buty? – spytał Bernard i wyciągnął przed siebie swoje buty, podeszwami skierowanymi ku górze, pokazując Adamowi ogromne dziury, które były namacalnym śladem wszystkich tych kroków, które zrobił, i które były uczynkami miłości.

– Wstąp do mnie, proszę, na chwilę – zaprosił go Adam, który zupełnie nie znał się na reperowaniu butów. Bernard wszedł do środka. Rozejrzał się zaskoczony, po czym skierował wzrok na Adama. Oczy błyszczały mu z zachwytu. Dostrzegł to Adam i zaśmiał się z radości.

– Mogę opowiedzieć ci historie o tych wszystkich rzeczach – zaczął nieśmiało i podwinął swoje zielone rękawy ukazując tatuaże na rękach – o tym również.

Bernard bardzo chciał zostać, potrząsnął jednak głową.

– Jezus czeka – odparł. – Może wieczorem, kiedy przyjdę odebrać buty – powiedział i wyszedł zadumany.

Przez cały dzień Adam chodził po domu, uśmiechając się do siebie. Powiesił buty Bernarda obok swoich bransolet i przyglądał się miejscom, w których były zdarte. Jednocześnie rozmyślał o drugim Chłopcu, dla którego Bernard zdarł swoje buty do tego stopnia, że powstały w nich ogromne dziury.

– To na pewno Jezus – powiedział.

Gdy Bernard wrócił, jego buty wciąż wisiały na ścianie. Adam miał jednak parę sandałów uplecionych ze srebrnej nici i szeroko się uśmiechając podał je chłopcu.

– To bardzo miło z pana strony – wyjąkał Bernard w odpowiedzi. – Ale nie mógłbym przecież chodzić po tej drodze w tak pięknych sandałach.

Adam wywrócił oczyma.

– Jezus chodzi. Więc ty też możesz. Ma je na nogach, gdy przemierza całą tę długą drogę, aby przyjść na spotkanie z tobą!

– Jezus przychodzi tu? Panie Samson, co pan mówi?

– Jak to, nie wiesz? Czy ty też nie przychodzisz na spotkanie z Nim?

– Tak, ale jak to możliwe, że pan Go widział, panie Samson? Myślałem, że jest pan poganinem.

Adam opowiedział Bernardowi swoją historię i Bernard zrozumiał go. Wziął jego dużą dłoń i opowiedział mu o Jezusie. O tym, że nie uciekłby przerażony przed Adamem, że czeka, aż Adam też przyjdzie do Niego.

W ten sposób Bernard miał towarzysza przez pół drogi do kościoła. Stary Adam wyjął cylinder i surdut, który nabył w Paryżu, i wyruszył do księdza O’Leary’ego. Wkrótce razem z Bernardem przyjmował każdego dnia Komunię świętą. Stopniowo zniknęły jego skarby. Jeden po drugim ściągał je ze ściany i daleko za morzami, w miejscach dobrze mu znanych, kupował za nie kościoły i szkoły. Gdy pozbył się już ostatniej błyskotki, przyszło Dziecię i zabrało starego Adama do domu.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Groźny pan Oates oraz inne fascynujące opowieści.