Rozdział trzeci. Opowieść o mniszce Krystynie

Gdy w dzień św. Gertrudy, czyli 17 listopada, roku Pańskiego tysięcznego sześćsetnego pięćdziesiątego, w rodzinie Dunin Brzezińskich na świat przyszło dziecko płci żeńskiej, rodzice zapewne nie przypuszczali, iż żywot jego będzie aż tak różny od żywotów innych panien ze szlacheckich rodzin, podówczas żyjących na sandomierskiej ziemi.

Zwykle tak bywa, iż rodzice, kierowani miłością, pragnęliby, aby ich potomstwo nigdy nie doświadczyło krzywd, i smutków i bólu, żeby potomstwu wiodło się jak najlepiej od poranka narodzin, aż po zmierzch starości.

Tak samo i Brzezińscy, którzy swojej córce dali na chrzcie świętym imię Krystyna mniemali iż ich latorośl doświadczy w swym ziemskim bytowaniu dobra tylko, że zło jej nie dotknie. Pewnie zdawało im się, iż gdy nadejdzie po temu czas sposobny – poślubi równego jej stanem i majętnością młodzieńca, a oni, rodzice, w jesieni żywota mieć będą pociechę z wnucząt – największej radości starych ludzi.

Przecie stało się inaczej, zgoła inaczej niż stać się było powinno. Krystyna rosła, przeszedł jej wiek dziewczęcy, z podlotka przeistoczyła się w pannę, z panny zaś w kobietę dojrzałą, a o zamęściu ani myślała. Ba! Zdawało się wszystkim tym, którzy ją znali, iż sama nie wie, czego chce od życia.

Och, ileż zgryzot i strapienia owa panna przysporzyła rodzinie! A może nawet i wstydu? Bo toć wstyd – zestarzeć się, a rodzicielskiego domu nie opuścić, męża nie pojąć, dzieci nie urodzić…

Sama zaś Krystyna jedyną pociechę czerpała z modlitwy, na której – skoro tylko sposobność po temu była – chcąc przysporzyć chwały i czci Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce, trwała, czasu na czcze i płoche zajęcia nie marnując.

Skoro matka tej kłopot sprawiającej panny, razu jednego z siostrą swoją wielebną panną Szumowską, w sandomierskim świętomichalskim klasztorze Zakonu Świętego Ojca Benedykta, żywot skromny, a świątobliwy wiodącą, się spotkała, a na piersi mniszki wypłakała żale i strapienia, których córka była przyczyną, usłyszała:

– Cóż, pani siostro. A może w tym wszystkim, o czymeś mi tu opowiadała, widać palec Boży?

– Skoro tak powiadasz, to i może. Lecz co mi czynić wypada?

– Cóż? Trudno mi ot tak, od razu, jakoweś lekarstwo wyszukać, tym bardziej, że i samej panny nie znam zbyt dobrze. Może… może byś – jeśli nic przeciw temu nie masz – przysłała Krystynę na czas jakiś do mnie, do Sandomierza, do klasztoru? Przyjrzę się jej z bliska, rozmowami wybadam. Może z natchnienia Ducha Świętego myśl jaka zbawienna mnie nawiedzi, i strapieniu twojemu ulżę? Któż to wie?

– A zatem niech się stanie, jak chcesz, siostrzyczko. I stało się, jak ciotka dziewczyny wielebna panna Szumowska, powiedziała.

Skoro tylko Krystyna do Sandomierza przybyła, skoro tylko zatrzasnęła się za nią klasztorna furta, skoro tylko wciągnęła w nozdrza powietrze klasztornych korytarzy przesycone wonią uschłych kwiatów i ziół – szałwi, lawendy, lilii i róż, zdało się jej, iż oto wreszcie znalazła cichą przystań na wzburzonym oceanie żywota. Błogość i spokój przepełniały jej serce, a niedookreślony lęk, który dotąd tkwił w najtajniejszej tajni duszy dziewczyny ulotnił się bezpowrotnie.

Dnie i noce przemijały wolno. Upływ czasu odmierzały dźwięki kościelnych dzwonów i bicie zegarów – tego z ratuszowej wieży i tego ze szczytu kolegiackiej dzwonnicy.

Krystyna trwała na modlitwie i wtedy, gdy brzask różowozłocisty rozświetlał horyzont na wschodzie, i wtedy, gdy aksamitnogranatowe niebo iskrzyło się rojami gwiazd – złotych okruchów szczodrobliwie ręką Najwyższego rozsypanych po firmamencie.

Kiedy skiełkowała w niej ta myśl – niepodobna już dociec. Niepodobna dociec także, kiedyż to z tej myśli wyrosło potężne drzewo pewności i niezłomności postanowienia. Oto bowiem Krystyna pojęła, że jej miejsce znajduje się w klasztorze. W tym klasztorze.

Roku Pańskiego tysięcznego sześćsetnego osiemdziesiątego, dnia 23 kwietnia, panna Dunin Brzezińska upadła do nóg wielebnej ksieni sandomierskiej, prosząc pokornie o przyjęcie do nowicjatu. I nie odmówiono jej.

Zdawać by się mogło, że kiedy już panna odnalazła swoje miejsce w życiu, odpowiedziała „tak” na boskie powołanie, wszelkie utrapienia opuszczą ją na zawsze. Stało się przecież inaczej.

Kochając Boga najżarliwszą miłością, chcąc Mu dać siebie samą aż do końca, Krystyna oddawała chwałę Najwyższemu prawie bez ustanku, do granic wyczerpania, rozumiejąc, że ludzka ułomna miłość nigdy z dostateczną siłą nie może odpowiedzieć na miłość Stwórcy, nie może jej dorównać, nie mówiąc już o tym, by mogła ją zrównoważyć.

Ale to, co czyniła Krystyna drażniło stare mniszki, które jakoś nie umiały się dopatrzyć w nienasyceniu modlitewnym szczególnej pobożności, a widziały w tym raczej słabość umysłową nowicjuszki, egzaltację, a może nawet chęć wzbudzenia podziwu w otoczeniu.

Stała się zatem przedmiotem pokpiwania (dla tych, które jej nie potrafiły zrozumieć), szczególnie ze strony innych panien podówczas odbywających nowicjat, a niekiedy strofowania, a nawet i kar ze strony przełożonych, które obserwując jej nader niezwykłe zachowanie i pobożność, uznały ją za dziwaczną, chciały aby była taka sama jak i inne mniszki.

Dla większej chwały Bożej znosiła to przecież Krystyna w cichości, co chyba jeszcze bardziej niechętnie nastawiało do niej współsiostry.

Dodatkowym powodem do drwin była szczególna cześć, jaką panna Brzezińska żywiła ku wizerunkom naszego Zbawiciela i Jego Dziewiczej Matki. Oddawała hołd Osobom wyobrażonym na owych wizerunkach poprzez modlitwę, jak też i przyozdabiała je, czym mogła i jak mogła, byle tylko wyglądały pięknie. Niestety, nie miała zmysłu artystycznego, a to drażniło pozostałe zakonnice. Łajana przez przełożone, nie zmieniała się jednak.

W końcu doszło do tego, że nie przypuściwszy jej do ślubów, zamierzano ją z klasztoru precz przepędzić. I na pewno byłoby się to stało, gdyby nie wyraźny palec Boży. Oto bowiem kapłani, którzy z rozmów z Krystyną rozpoznali szczerość powołania do życia zakonnego i jej niepospolitą świątobliwość, uprosili u ksieni, by ta mimo wielu poważnych zastrzeżeń przyjęła dziewczynę w poczet mniszek świętomichalskiego klasztoru.

Ale przecież i wówczas nic się nie zmieniło na lepsze w życiu Krystyny, a to dlatego, że jej zachowanie nie uległo zmianie. Liczne kary jakie na nią nakładano, nie dały oczekiwanego efektu, dlatego w końcu uznano, że jest niespełna rozumu.

Dziwaczność zachowań Krystyny irytowała współsiostry, a szczególnie to, iż dla większej chwały Bożej i gwoli szczególnego uczczenia Trójcy Przenajświętszej podczas wspólnych modlitw, gdy odmawiano „Chwała Ojcu, i Synowi, Duchowi Świętemu”, wychodziła z ławki i padała krzyżem na posadzce.

Niezrozumiałe (a przez to chyba i drażniące) było jej przygotowywanie się do przyjęcia Przenajświętszej Eucharystii przez nader ostre posty, suszenia, śpiewy nabożne, modlitwy i całonocne czuwania. W końcu w klasztorze za najzwyklejszą wariatkę ją miano i jak wariatkę traktowano.

Lecz przecież ona wszystko to z podziwu godnym spokojem przyjmowała, za dopust zsyłany od Boga mając, aby jej stałość i niezłomność w wierze wybadać, poczytując.

Nie szukała towarzystwa innych, zadowalając się obcowaniem z Panem. Jeśli nie musiała, nie opuszczała swojej celi, oddając się czytaniu dzieł duchownych i rozważaniu boskich tajemnic. Chociaż owa nie była jej patronką, ale przez wzgląd na fakt przyjścia na świat w dzień św. Gertrudy ku niej miała szczególne nabożeństwo, które starała się, jak mogła pośród mniszek klasztoru świętomichalskiego rozszerzyć.

I tak oto mijały miesiące i przemijały lata, aż tych ostatnich uzbierało się czterdzieści, podczas których w poniżeniu żyła, wykpiwana i za głupią uważana przez inne siostry.

Przecież na tym padole nie masz nic wiecznego, a więc i cierpieniom panny Krystyny Dunin Brzezińskiej, kres nadejść musiał.

A stało się to za przyczyną jej tak wielkiej czci ku Ciału Pana Naszego Jezusa Chrystusa, obecnemu w Eucharystycznym Chlebie. Oto, mimo częstych i gruntownych spowiedzi, postów i umartwień, wielokroć nie czuła się godna przystępować do Stołu Pańskiego.

Nie pomagały napominania panny ksieni. Ba! Nakazy nawet! Krystyna ustawicznie powtarzała, iż będzie komunikować wówczas tylko, gdy przyjęcia Ciała Pańskiego poczuje się godna.

Nietrudno domyślić się, że i ten upór poczytano za szaleństwo. Zatem, gdy zdarzyła się okazja, gdy do Sandomierza z wizytacją kanoniczną przybył pan Biskup Krakowski Kazimierz Łubieński, podczas jego odwiedzin w klasztorze świętomichalskim Zakonu Świętego Ojca Benedykta ksieni nie omieszkała przedstawić kłopotów i trosk, jakich doświadczała za przyczyną szaleństwa mniszki Krystyny. Szczególnie niepojęte dla niej było to, iż zakonnica wzbraniała się przed komunikowaniem, mimo częstych spowiedzi i nader surowego żywota.

Wysłuchał Biskup ze zrozumieniem owej opowieści i posłał do Krystyny pewnego Prałata, będącego członkiem sądu kościelnego, aby ów ją wybadał. Lecz niestety – Prałat nic nie wskórał – ponieważ mniszka mówić z nim nie chciała. Po powrocie do przełożonego powiedział tedy:

– Ekscelencjo, ksieni ma zupełną rację, bo wielebna panna istotnie musi być niespełna rozumu.

– I z czegoż to wnosicie, księże? – zapytał biskup.

– Bo ze mną gadać nie chciała, nie bacząc na godność i urząd.

Odprawił Biskup skinieniem ręki swego audytora i zadumał się nad tym, co usłyszał. Ponieważ jednak należał do ludzi, którzy lubią o wszystkim przekonywać się naocznie, pomyślał, że najlepiej uczyni, jeśli sam uda się do Krystyny. Tymczasem jednak kontynuował wizytację klasztoru.

A gdy ją ukończył, skierował swe kroki ku celi Brzezińskiej. I jakież było jego zdumienie, skoro ujrzał ją stojącą przed progiem, przybraną godnie i najwyraźniej oczekującą dostojnego gościa, choć o tym, iż ma do niej przybyć, żadną miarą wiedzieć nie mogła.

Skoro Krystyna spostrzegła Biskupa, upadłszy przed nim na kolana, wyciągając ręce w błagalnym geście, zawołała:

– Ach, wysłuchaj mnie bez świadków, panie Biskupie, następco Świętych Apostołów. To bowiem, co mam ci do powiedzenia, jest dla mnie nader ważkie i nie chciałbym, iżby doszło do uszu, dla których nie jest przeznaczone.

Biskup w łaskawości swojej zezwolił na to, aby wielebna panna odbyła z nim rozmowę w cztery oczy tylko. A skoro wszedł do celi, wyszedł z niej potem zbudowany tym, co posłyszał z ust mniszki przez wszystkie współsiostry uważanej za chorą na umyśle. I nakazał, iżby ani ksieni, ani żadna inna z panien mieszkających w świętomichalskim klasztorze od tej pory nie ważyły się dokuczać ni słowem, ni czynem Krystynie.

Następnego zaś ranka osobiście wysłuchał spowiedzi owej panny, a udzieliwszy jej rozgrzeszenia, chciał nieść jej Przenajświętsze Ciało Pańskie z kościoła do celi, na co przecie panna nie pozwoliła, udając się do świątyni.

I od tej pory ni ksieni, ni żadna inna zakonnica nie dokuczały już Krystynie. Ba! I przeciwnie nawet! Pouczone przez Biskupa, innymi oczyma poczęły patrzeć na jej żywot i postępki. A im pilniej się jej przypatrywały, tym większe podziwienie w nich budziła.

A te były dziwy niepojęte dla ludzkiego rozumu, w które życie Krystyny Dunin Brzezińskiej Pan Bóg był ubogacił:

Jadała nader skąpo, jedynie tyle, aby w piersi iskrę życia utrzymać. Mieszkając pośród innych, w rzeczywistości mieszkała sama, szukając samotności i zachowując milczenie.

Mimo srogości, jaką miała względem swojego ciała, zawsze była pogodna i zawsze radosna, a co więcej, w dobrym zdrowiu, mało kiedy chorując, długie lata żyła.

Podobnie jak i względem innych świątobliwych sług i służebnic Boskich, tak i względem Krystyny rozmaitych swych sztuczek Szatan – Diabeł, Kłamca i Ojciec Kłamstwa, nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego, próbował, ale przecie miłosierdzie Najwyższego nie dozwoliło, by kiedykolwiek owym pokusom uległa.

Zdarzało się, że pobożna panna w zachwycenie wpadała. Razu jednego aż przez trzy dni i trzy noce trwające. A gdy jej zwykłe czucie i zwykły rozum powróciły, to co przeżyła, czego doświadczyła i co słyszała, w owym zachwyceniu będąc, zataiła, mówiąc, iż jej zakazano rozprawiać o tym.

Lecz to nie wszystkie przecie niezwykłe, a cudowne zdarzenia. Nie sposób nie wspomnieć o najważniejszym – o darze prorokowania i przewidywania przyszłości, o czym mniszki i ksieni nie raz i nie dwa się były przekonały.

I tak, w dniu i w godzinie śmierci swojej matki, mieszkającej o szesnaście mil od Sandomierza, poznała Krystyna (na co byli wiarygodni świadkowie), iż jej rodzicielka ów padół ziemski opuszcza i z doczesności przechodzi do wieczności. A całe świętomichalskie zgromadzenie zakonne, które o westchnienie za swą matkę prosiła, zanim jeszcze wiadomość o jej śmierci do klasztoru przyszła, dziwowało się, skąd ona o tym wiedzieć mogła.

Wielebnej pannie benedyktynce Franciszce Tarłównie na trzy dni przed skonem jej ojca Stanisława Tarły, wojewody lubelskiego, przepowiedziała, iż ów godny pan umrze i że rychło umrze, co było zgoła niepodobne, bowiem do zdrowia był wracał.

Przepowiedziała zawalenie się studni w macierzystym klasztorze oraz że rychło i tanio zostanie odbudowana, chociaż studnia owa solidna była i krzepka, a nic zgoła nie wskazywało na to, by lec miała w gruzach.

Przepowiedziała była także i to między innymi, iż w roku 1732 mniszki od Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny w Lublinie pogorzeją i wiele z nich śmierć poniesie. A przepowiedziała to na trzy dni przed pożarem.

Zdarzało się, iż niektórym nieletnim dziewczętom przyszłość przepowiadała, a szczególnie jeśli która z nich zakonny żywot obrać miała. Krom tego, współtowarzyszki swoje dusznymi niepokojami trapione, zbawienną nauką i ukazywaniem im sensu wewnętrznych cierpień i zmagań w dobrym podtrzymywała i utwierdzała, przed upadkiem i grzechem chroniąc.

Bywało wreszcie, że i od cielesnej słabości uwolnić potrafiła nie sztuką lekarską bynajmniej (bo tej nie praktykowała), lecz słowem samym.

Największe przecie zdumienie wzbudziła we wszystkich, gdy – nie będąc przy tym – wiedziała, której mniszce jakie obowiązki i urząd jaki ksieni poruczyła. A także dając poznać, iż umie czytać w myślach i sumieniach współsióstr ze świętomichalskiego klasztoru.

Na koniec wreszcie dzień swojej śmierci przepowiedziała, a posiliwszy się Niebiańskim Pokarmem i poruczając duszę Bogu, 17 sierpnia roku Pańskiego tysięcznego siedemsetnego trzydziestego i dziewiątego podążyła ochoczo do swej niebiańskiej ojczyzny.

Na tym padole łez przeżyła lat 89, z czego w klasztorze 59, na początku doświadczywszy upokorzeń i cierpień bez liku, a w wieczorze swego żywota szacunku i miłości.

Jeszcze i po śmierci dobry Bóg pokazał, iż panna Krystyna Dunin Brzezińska miłą Mu była i przyjął ją do chwały swojej. Oto bowiem, gdy po pogrzebie jedna z mniszek sprzątała celę zmarłej, znalazła w jakowymś zakamarku stary, całkowicie zasuszony bukiet kwiatów.

Śród wielu innych uschłych gałązek, bukiet ów tworzących, znajdowała się i taka, która ongi lilią białą była. Otóż spośród martwych, za dotknięciem kruszących się, listków u wierzchołka pędu jął wyrastać żywy pąk kwiatowy!

Skoro wieść o tym zdarzeniu rozeszła się po mieście, znaleźli się tacy – głównie śród duchownych – którzy niedowiarkami będąc, naocznie zapragnęli się przekonać o prawdziwości niebywałego faktu, pogłoskom nie dowierzając. I byli między nimi tacy, w których świadectwo powątpiewać nie można, którzy ów pąk żywego kwiecia na całkiem uschłym pędzie widzieli.

Ponieważ poczęto wierzyć w to, iż wielebna panna Krystyna Dunin Brzezińska dostąpiła po śmierci chwały wiekuistej w niebie, poczęto badać jej żywot, postępki i dokonania, utwierdzając się tylko, iż była osobą prawdziwie świątobliwą.

Na koniec wreszcie roku Pańskiego tysięcznego siedemsetnego czterdziestego i ósmego trumnę zgasłej w opinii świętości otworzono. I znów obecni przy tym doświadczyli czegoś niebywałego. Oto bowiem po odjęciu wieka, miast rozejść się w powietrzu odór trupi, co byłoby zwyczajne i naturalne, wszyscy poczuli, z lubością wciągając ją w nozdrza, przepiękną, miłą, pełną słodyczy woń.

Jedna z mniszek, asystująca przy otwieraniu trumny świątobliwej panny, nie mogąc się powstrzymać, zabrała jej różaniec i krzyżyk.

Krzyżyk ów miał zaś tę właściwość, iż uciszał burze serca, a na dusze, cierpiące od wewnętrznych walk, pokus i rozterek, sprowadzał błogi spokój.

I to byłoby już wszystko, co by można powiedzieć o zgasłej in odore sanctitatis – w zapachu świętości wielebnej pannie Krystynie Dunin Brzezińskiej, szlachciance sandomierskiej i mniszce Zakonu Świętego Ojca Benedykta.

Andrzej Sarwa

Powyższy tekst jest fragmentem książki Andrzeja Sarwy Legendy i opowieści sandomierskie.