Rozdział trzeci. Nowy hipokryta

Jednak to nowe mgliste i polityczne tchórzostwo uczyniło bezużytecznym dawny angielski kompromis. Ludzi zaczęły przerażać reformy, jeśli tylko są całościowe. Jeśli ktoś rzeczywiście postawi na swoim albo coś zostanie rzeczywiście wprowadzone lub zniesione, to nazwą to utopią i rewolucją. Kompromis oznaczał kiedyś, że lepiej jest mieć pół bochenka chleba niż nie mieć żadnego. Najprawdopodobniej jednak dla współczesnych mężów stanu oznacza, że lepiej mieć pół bochenka niż cały chleb.

Żeby uczynić ten wywód bardziej wyrazistym, przytoczę jeden przykład z naszych nieśmiertelnych ustaw o edukacji. W zasadzie udało nam się stworzyć nowy rodzaj hipokryty. Dawny hipokryta, Tartuffe albo Pecknisff (1), to człowiek, który miał prawdziwie światowe i praktyczne cele, a udawał, że ma religijne. Nowy hipokryta ma cele prawdziwie religijne, a udaje, że ma światowe i praktyczne. Wielebny Brown, pastor metodystyczny, oświadcza zdecydowanie, że wcale nie interesują go wierzenia, a jedynie edukacja, podczas gdy tak naprawdę gwałtowny metodyzm rozdziera mu duszę. Wielebny Smith z Kościoła anglikańskiego wdzięcznie tłumaczy oksfordzkim tonem, że zależy mu jedynie na sukcesie i skuteczności szkolnictwa, podczas gdy tak naprawdę w jego wnętrzu szaleją wszystkie złe namiętności wikariusza. To walka o wierzenia ukryta pod płaszczem polityki. Sądzę, że ci czcigodni panowie wyrządzają sobie krzywdę; sądzę, że są bardziej pobożni, niż chcą przyznać. Teologia nie jest (jak niektórzy przypuszczają) wymazywana jako błąd. Jest jedynie ukrywana, jak grzech. Doktor Clifford (2) naprawdę pragnie teologicznej atmosfery tak samo jak lord Halifax (3), z tym, że jest ona odmienna. Gdyby doktor Clifford domagał się jasno purytanizmu, a lord Halifax domagał się jasno katolicyzmu, to można by coś dla nich zrobić. Wszyscy jesteśmy, miejmy nadzieję, wystarczająco obdarzeni wyobraźnią, by dostrzec godność i odrębność innej religii, na przykład islamu albo kultu Apolla. Jestem jak najbardziej gotów szanować czyjąś wiarę, ale szanować czyjeś zwątpienie, wahania, fikcje, polityczne układy i udawanie to dla mnie zbyt wiele. Większość nonkonformistów posiadających instynktowne rozumienie historii Anglii może dostrzec coś poetyckiego i narodowego w arcybiskupie Canterbury jako arcybiskupie Canterbury. Dopiero kiedy występuje on jako racjonalny brytyjski mąż stanu, to całkiem słusznie się denerwują. Większość anglikanów ceniących odwagę i prostotę może podziwiać doktora Clifforda jako baptystycznego pastora. Dopiero kiedy mówi, że jest zwykłym obywatelem, to nikt mu nie wierzy.

Jednak cała sprawa jest jeszcze dziwniejsza. Jedynym argumentem na rzecz naszej bezwyznaniowej mglistości było to, że przynajmniej ratowała nas przed fanatyzmem. Ale nie sprawia ona nawet tego. Przeciwnie, tworzy i odnawia fanatyzm z całkiem wyjątkową siłą. Jest to jednocześnie tak dziwne i tak prawdziwe, że nieco dokładniej zwrócę na to uwagę czytelnika.

Niektórzy nie lubią słowa „dogmat”. Na szczęście są wolni i mają alternatywę. Dla ludzkiego umysłu istnieją dwie rzeczy i tylko dwie: dogmat i uprzedzenie. Średniowiecze było epoką racjonalną, wiekiem doktryny. Nasze czasy są w najlepszym przypadku epoką poetycką, epoką uprzedzeń. Doktryna to określony punkt; uprzedzenie to kierunek. To, że można jeść wołu, a człowieka nie, jest doktryną. To, że należy jeść wszystkiego jak najmniej, jest uprzedzeniem, czasem nazywanym też ideałem. Otóż kierunek jest zawsze znacznie dziwaczniejszy od planu. Wolałbym dostać najbardziej archaiczną mapę drogi do Brighton niż ogólną wskazówkę, żeby skręcić w lewo. Linie proste, które nie są równoległe, muszą się w końcu spotkać, ale krzywe mogą wiecznie się unikać. Para zakochanych może przejść wzdłuż granicy Francji z Niemcami, jedno po jednej, drugie po drugiej stronie, o ile tylko nie otrzymają mglistej wskazówki, żeby trzymać się od siebie z daleka. Dokładnie tak samo nasza współczesna nieokreśloność powoduje, że ludzie się gubią i rozdzielają jak we mgle. Prawdą jest nie tylko to, że ludzi jednoczy wspólna wiara, ale i to, że jednoczy ich różna wiara – o ile tylko ta różnica jest jasna. Granica jednoczy. Wielu wielkodusznych muzułmanów i rycerskich krzyżowców było sobie zapewne bliższymi – ponieważ jedni i drudzy byli dogmatykami – niż dwóch bezdomnych agnostyków siedzących obok siebie w kaplicy pana Campbella (4). „Twierdzę, że Bóg jest jeden” i „Twierdzę, że Bóg jest jeden, ale w Trójcy” to początek dobrej, kłótliwej i męskiej przyjaźni. Ale nasz wiek chętnie zamieniłby te wierzenia na tendencje. Powiedziałby trynitarzowi, żeby podążał za mnogością jako taką (bo taki jest jego „temperament”), a w rezultacie ten pomnożyłby osoby Trójcy do trzystu trzydziestu trzech. W międzyczasie doprowadziłby muzułmanina do monizmu, strasznego intelektualnego upadku. Ten do tej pory zdrowy człowiek byłby zmuszony uznać nie tylko, że jest jeden Bóg, ale że oprócz Niego nie ma nikogo innego. Po pewnym czasie podążania za blaskiem własnego nosa (jak Dong) (5), chrześcijanin i muzułmanin pojawiliby się ponownie: pierwszy jako politeista, a drugi jako panegoista; obaj całkiem szaleni i o wiele bardziej niż przedtem niezdolni do zrozumienia się nawzajem.

Tak samo jest z polityką. Nasza polityczna mglistość dzieli, a nie łączy. W piękną pogodę ludzie pójdą wzdłuż przepaści, ale we mgle daleko od niej pobłądzą. Podobnie torys może podejść aż do samej krawędzi socjalizmu, o ile wie, czym jest socjalizm. Ale jeśli będzie myślał, że socjalizm to duch, wzniosła atmosfera, szlachetna, nieuchwytna tendencja – wtedy będzie się trzymał z daleka; i całkiem słusznie. Na odparcie twierdzenia można podać argument, ale tendencję można odeprzeć jedynie zdrową nietolerancją. Podobno japońska metoda zapasów polega nie na nagłym napieraniu, ale na nagłym ustępowaniu. To jeden z wielu powodów, dla których nie lubię japońskiej cywilizacji. Używanie poddania się jako broni jest w charakterze Wschodu najgorsze. Z pewnością jednak nie ma siły, z którą trudniej walczyć niż ta, którą łatwo pokonać; która zawsze ustępuje, a potem powraca. Taka jest właśnie siła wielkiego, chłodnego uprzedzenia, które w tak wielu kwestiach kieruje współczesnym światem. Nie ma przeciwko niemu żadnej broni poza niewzruszonym i stalowym rozsądkiem, postanowieniem nieoglądania się na chwilowe mody i wystrzegania się chorób.

Krótko mówiąc, racjonalna ludzka wiara musi uzbroić się w uprzedzenie w wieku uprzedzeń, tak jak uzbroiła się w logikę w wieku logiki. Ale różnica pomiędzy tymi dwoma intelektualnymi postawami jest wyraźna i charakterystyczna. Istota tej różnicy jest taka, że uprzedzenia są rozbieżne, a wierzenia zawsze się ze sobą ścierają. Wyznawcy wpadają na siebie nawzajem, a ci, którzy są uprzedzeni trzymają się od siebie z daleka. Wyznawana wiara to rzecz zbiorowa i nawet jej grzechy są społeczne. Uprzedzenie to rzecz prywatna; ten, kto jest uprzedzony, pozostaje mizantropem nawet wtedy, gdy jest tolerancyjny. Tak samo jest z naszymi obecnymi podziałami. Ludzie trzymają się od siebie z daleka; gazeta torysowska i radykalna nie odpowiadają sobie nawzajem; ignorują się. Prawdziwa dyskusja, uczciwa szermierka słowna przed zwykłą publicznością, stała się w naszych czasach wielką rzadkością. Szczery dyskutant potrafi bowiem przede wszystkim bardzo dobrze słuchać. Prawdziwy płomienny entuzjasta nigdy nie przerywa; słucha argumentów wroga gorliwie jak szpieg słuchający o planach wroga. Kto jednak spróbuje podjąć rzeczywistą dyskusję ze współczesną gazetą o przeciwnej opcji politycznej, to przekona się, że nie stosuje się w niej niczego poza agresją i unikami. Nie otrzymuje się żadnej odpowiedzi poza wyzwiskami i milczeniem. Współczesny redaktor nie może mieć wyczulonego ucha, które idzie w parze z uczciwym językiem. Może być głuchy i milczący i to nazywa się godnością. Może być też głuchy i hałaśliwy, a to nazywa się ostrym dziennikarstwem. W żadnym z tych przypadków nie ma mowy o jakiejkolwiek dyskusji, bo cała strategia współczesnych partyjnych walk polega na tym, by pozostawać poza zasięgiem głosu.

Jedynym logicznym na to wszystko lekarstwem jest uznanie ideału człowieka. Zajmując się tym problemem, postaram się jak najmniej wchodzić w transcendencję, o ile nie będzie się tego domagał rozum. Dość powiedzieć, że dopóki nie będziemy posiadać Boskiej doktryny człowieka, to można będzie usprawiedliwić wszystkie nadużycia, ponieważ ewolucja może uczynić je użytecznymi. Naukowy plutokrata z łatwością stwierdzi, że ludzkość przystosuje się do warunków, które dziś uważamy za złe. Dawni tyrani powoływali się na przeszłość; nowi tyrani będą się powoływać na przyszłość. Ewolucja stworzyła ślimaka i sowę; ewolucja może też stworzyć robotnika, który potrzebuje tyle przestrzeni, co ślimak i tyle światła, co sowa. Pracodawca nie musi się przejmować, że wysyła Murzyna do pracy pod ziemię; ten wkrótce stanie się podziemnym zwierzęciem, jak kret. Nie musi się przejmować, że wysyła nurka na bezdechu w morską głębinę; ten wkrótce stanie się podwodnym zwierzęciem. Ludzie nie muszą zadawać sobie trudu, by zmieniać warunki; warunki wkrótce zmienią ludzi. Głowę można tłuc, dopóki nie zmieści się w kapelusz. Nie ma co ściągać z niewolnika kajdan; wystarczy go bić, aż zapomni o kajdanach. Na wszystkie te możliwe współczesne argumenty za uciskiem jedyna należyta odpowiedź będzie taka, że istnieje niezmienny ideał człowieka, którego nie wolno ani zaciemniać, ani niszczyć. Najważniejszym człowiekiem na ziemi jest doskonały człowiek, którego tam nie ma. Religia chrześcijańska w szczególny sposób wyraziła ostateczny rozsądek Człowieka, mówi Pismo, który będzie sądził wcieloną i ludzką prawdę. Nasze życie i prawa nie są osądzane przez Boską wyższość, ale po prostu przez ludzką doskonałość. To człowiek, mówi Arystoteles, jest miarą. To Syn Człowieczy, mówi Pismo, będzie sądzić żywych i umarłych.

Dlatego doktryna nie powoduje sporów; to raczej właśnie doktryna może jako jedyna zakończyć nasze spory. Trzeba jednak zapytać, jaki mniej więcej abstrakcyjny i idealny kształt państwa lub rodziny zaspokoi ludzki głód; bez względu na to, czy możemy ten kształt osiągnąć, czy nie. Ale kiedy pytamy się, jaka jest potrzeba normalnych ludzi, jakie jest pragnienie wszystkich narodów, jaki jest idealny dom, jaka droga, władza, republika, jaki król lub jakie duchowieństwo, wówczas stajemy wobec dziwnej i irytującej trudności charakterystycznej dla naszych czasów; musimy więc na chwilę się zatrzymać i przyjrzeć tej przeszkodzie.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Obłudnik z powieści Dickensa Marcin Chuzzlewit.

(2) John Clifford (1836–1923) – pastor baptystyczny i polityk.

(3) Lord Halifax, Charles Lindley Wood (1839–1934) – czołowy przedstawiciel katolickiej arystokracji angielskiej.

(4) Reginald John Campbell (1867–1956) – duchowny kongregacjonalistyczny, pastor w City Temple w Londynie. Początkowo głosił poglądy modernistyczne, z których później jednak się wycofał; w 1915 roku powrócił do Kościoła anglikańskiego.

(5) Tytułowy bohater purnonsensowego wiersza Edwarda Leara.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Co jest złe w świecie.