Rozdział drugi. Nawrócenie. Nowa religia

Wiarę katolicką zwykło się nazywać starą religią, ale obecnie przynależy jej się miejsce między nowymi religiami. Nie ma to nic wspólnego z jej prawdziwością lub fałszywością; jest to po prostu fakt, od którego w dużej mierze zależy zrozumienie współczesnego świata.

Byłoby bardzo źle, gdyby współcześni przyjmowali katolicyzm jedynie jako nowinkę, chociaż jest on nowinką. Oddziałuje na otoczenie ze szczególną świeżością i siłą nowości. Nawet ci, którzy go krytykują, przeważnie krytykują go jako nowinkę, jako innowację, a nie jedynie relikt przeszłości. Mówią o „awangardowej” frakcji w Kościele anglikańskim, o „agresji” Kościoła rzymskokatolickiego. Mówiąc o ekstremiście, mogą mieć na myśli tak samo rytualistę, jak i socjalistę. W każdej normalnej i przyzwoitej protestanckiej rodzinie, anglikańskiej lub purytańskiej, w Anglii lub Ameryce, katolicyzm traktuje się właściwie jako nową religię, czyli rewolucję; nie jako relikt przeszłości ani zabytek. Niekoniecznie stoi też za nim tradycja. Tam, gdzie nie stoi za nim żadna tradycja, gdzie cała tradycja jest mu przeciwna, jawi się nie jako tradycja, ale jakaś prawda. Ojciec takiej anglikańskiej bądź amerykańskiej rodziny purytańskiej nierzadko przekona się, że jego dzieci zrywają z jego bardziej lub mniej chrześcijańskim kompromisem (uważanym za normalność w XIX wieku) i odchodzą w różne strony, podążając za wyznaniami lub modami, które on sam nazwałby fanaberiami. Jeden z synów zostanie socjalistą i powiesi na ścianie portret Lenina; jedna z córek zostanie spirytystką i będzie się bawić stolikiem spirytystycznym; inna trafi do scjentystów (1), a bardzo możliwe, że drugi syn podąży do Rzymu. Chodzi o to, że z punktu widzenia ojca, a nawet w pewnym sensie rodziny, wszystko to ma posmak nowych religii albo wielkich ruchów, które porywają rozentuzjazmowaną młodzież i zdumiewają albo irytują starszych. Katolicyzm, nawet bardziej niż pozostałe, rzeczywiście traktuje się, jakby był dziką pasją młodości. Optymistyczne ciotki powiedzą o młodym człowieku, że mu „przejdzie”, jak gdyby chodziło o dziecinne zakochanie się albo nieszczęsny romans z barmanką. Co bardziej ponure i surowe ciotki, może raczej w dawniejszych czasach, mówiły o tym, jak gdyby chodziło o coś nieprzyzwoitego, jak gdyby literatura katolicka była dosłownie rodzajem pornografii. Newman stwierdza całkiem naturalnie, jak gdyby wówczas nie było w tym nic dziwnego, że student przyłapany z podręcznikiem ascezy albo z książką z medytacjami monastycznymi, był w jakimś sensie napiętnowany za posiadanie „złej” literatury. Rozkoszował się przecież zmysłową przyjemnością tercji albo rozpalał swe żądze rozmyślaniem o niewłaściwej ilości świec. Być może nie jest już zwyczajem traktowanie konwersji jako formy rozpusty, ale wciąż powszechnie uważa się ją za formę buntu. I jeśli chodzi o konwencje przyjęte w wielu częściach dzisiejszego świata, jest to bunt. Zacny kupiec z klasy średniej albo zacny farmer ze Środkowego Zachodu, posyłając syna na studia, niepokoi się nieco, by chłopak nie zadawał się ze złodziejami, czyli z komunistami; ale tak samo obawia się, by nie zadawał się z katolikami.

Natomiast wcale nie obawia się, by nie zadawał się z kalwinami. Nie obawia się, że jego dzieci staną się siedemnastowiecznymi supralapsarianami (2), bez względu na to, jak bardzo nie podoba mu się ta doktryna. Nawet szczególnie nie zaprząta sobie głowy możliwością przyjęcia przez nich skrajnych koncepcji solifideistycznych, rozpowszechnionych niegdyś wśród bardziej ekstrawaganckich metodystów. Raczej nie będzie oczekiwać z przerażeniem telegramu, informującego, że syn przyłączył się do Fifth Monarchy Men (3) albo do albigensów. Nie spędza mu snu z powiek myśl, że Tom w Oksfordzie został luteraninem albo lollardem. Na te wszystkie religie patrzy niczym przez mgłę jak na martwe religie, a w każdym razie jak na stare religie. Boi się tylko nowych religii. Boi się tylko tych świeżych, prowokacyjnych, paradoksalnych i nowych poglądów, którymi młodzi ludzie zaprzątają sobie głowy. Ale do tych niebezpiecznych młodzieńczych zauroczeń zalicza także świeżość i nowość Rzymu.

Jest to jednak dość dziwne, ponieważ Rzym nie jest aż tak bardzo nowy. Wśród tych irytujących nowych religii jedna jest raczej starą religią, ale jest to jedyna stara religia, która jest tak nowa. Na początku, kiedy była rzeczywiście nowa, niewątpliwie niejeden ojciec rzymskiej rodziny znajdował się w takim samym położeniu, jak ojciec anglikański lub purytański. On również mógł stwierdzić, że wszystkie jego dzieci podążają obcymi drogami, porzucając domowe bóstwa i święty Kapitol. On również mógł stwierdzić, że jedno z dzieci dołączyło do chrześcijan w katakumbach. Ale stwierdziłby też, że spośród pozostałych dzieci jednego nie obchodzi nic poza misteriami Orfeusza, inne chce naśladować Mitrę, a jeszcze inne jest neopitagorejczykiem, nauczywszy się wegetarianizmu od hinduistów. Mimo że rzymski ojciec, w przeciwieństwie do wiktoriańskiego ojca, mógł z przyjemnością skorzystać z patria potestas i odciąć głowy wszystkim heretykom, nie mógł odciąć strumienia wszystkich herezji. Jednak trzeba zauważyć, że w chwili obecnej większość tych strumieni jest już raczej wyschniętych. Obecnie rzadko się zdarza, aby zaniepokojony ojciec musiał ostrzegać swoje dzieci przed niepożądanym towarzystwem byka Mitry albo odwodzić je od poświęcenia się kontemplacji Orfeusza; i chociaż wegetarian zawsze mamy u siebie, przeważnie wiedzą więcej o proteinach niż o Pitagorasie. Jednak ten inny młodzieńczy entuzjazm jest znów młody. Ta inna religia jest znów nowa. Ta jedna przemijająca moda nie chciała przeminąć; ta starożytna cząstka współczesności jest wciąż współczesna. Dla protestanckiego ojca wciąż jest tym samym, czym wówczas dla pogańskiego ojca. Moglibyśmy po prostu powiedzieć, że to utrapienie; tak czy owak, jest to nowinka; nie tylko coś, do czego przyzwyczajony jest ojciec albo nawet do czego przyzwyczajony jest syn. Przychodzi jako coś świeżego i niepokojącego, albo jak do Greków, którzy zawsze szukali nowości, albo jak do pasterzy, którzy pierwsi usłyszeli na wzgórzach dobrą nowinę, czyli Ewangelię. Możemy wytłumaczyć to, że Grecy w czasach świętego Pawła postrzegali ją jako nowość, ponieważ była nowością. Kto jednak wyjaśni, dlaczego wciąż jest nowa dla dzisiejszych konwertytów, tak samo jak dla pierwszych pasterzy? To tak, jakby stuletni starzec stanął do igrzysk olimpijskich wraz z młodymi greckimi sportowcami; z pewnością dałoby to początek greckiej legendzie. Coś niemal równie legendarnego jest w dwutysiącletniej religii, która rywalizuje z nowymi religiami. To właśnie należy wyjaśnić, a nie zignorować; nic nie może zmienić tej legendy w mit. Widzieliśmy na własne oczy i słyszeliśmy na własne uszy ten wielki współczesny spór młodych katolików ze starymi protestantami; należy go mieć na uwadze, zanim zaczniemy analizować współczesne konwersje.

Nie zamierzam pisać o liczbach i statystykach, choć później być może o nich wspomnę. Na początku trzeba uświadomić sobie pewien fakt; różnicę jakościową, która odsuwa na bok wszelkie różnice ilościowe. Znakomita większość dzisiejszych wspólnot protestanckich, prężnych czy słabych, nie zdobywa nowych wyznawców, przyciągając ich dawnymi doktrynami. Młody człowiek potrafi nagle wstąpić do katolickiego seminarium, a nawet katolickiego zakonu, ponieważ odczuwa spontaniczny, a nawet gorączkowy entuzjazm dla doktryny o dziewictwie, tak jak wcześniej św. Katarzyna lub św. Klara. Ilu natomiast mężczyzn zostaje baptystycznymi pastorami, ponieważ przeraża ich wizja niewinnego dziecięcia nieświadomie przychodzącego do Chrystusa? Ilu uczciwych pastorów prezbiteriańskich w Szkocji naprawdę pragnie wrócić do nauk Johna Knoxa, tak jak katoliccy mistycy mogą pragnąć powrócić do nauk św. Jana od Krzyża? Ludzie ci dziedziczą poglądy, które, jak sądzą, mogą wyznawać w dość spójny i zgodny sposób; ale nie da się ukryć, że je dziedziczą. Dla nich religia jest tradycją. Oczywiście my, katolicy, szanujemy tradycję, ale twierdzimy, że w tym przypadku chodzi rzeczywiście tylko o tradycję i nic więcej. Nie znalazłby się wśród nich jeden na stu, który przyjąłby swoje obecne wyznanie, gdyby urodził się poza nim. Ani jeden na tysiąc nie wymyśliłby nic przypominającego naukę swojego kościoła, gdyby mu jej nie przedłożono do wierzenia. Żaden z nich nie ma żadnego realnego powodu, żeby przynależeć do tego akurat kościoła, bez względu na to, czy ma jakiś powód, żeby nie przynależeć do naszego. Innymi słowy, ich dawna wiara przestała być świeżą i inspirującą ideą. Jest to w najlepszym przypadku motto lub okrzyk wojenny, a w najgorszym slogan. Nie wychodzi na spotkanie współczesnych idei jako współczesna idea. Sądzimy, że przyjdzie taki czas, kiedy i tamte pozostałe współczesne idee również umrą śmiercią naturalną, stając się mottami, sloganami i tradycjami. Za sto czy dwieście lat tradycją może stać się spirytyzm, socjalizm i scjentyści. Ale katolicyzm nie będzie tradycją. Wciąż będzie uciążliwy, nowy i niebezpieczny.

Analizując konwersję na wiarę katolicką, należy mieć na względzie te ogólne refleksje. Kościół bronił tradycji w czasach, kiedy była bezmyślnie kwestionowana i pogardzana, dlatego że jako jedyny zawsze broni tego, co akurat jest bezmyślnie pogardzane. Obecnie wygląda na to, że w dwudziestym wieku Kościół staje się jedynym obrońcą rozumu, tak jak w wieku dziewiętnastym był jedynym obrońcą tradycji. Wiemy, że wyższa matematyka próbuje udowodnić, że dwa i dwa nie równa się cztery, a wyższy mistycyzm, że można wyzwolić się od pojęcia dobra i zła. Pośród tych wszystkich irracjonalnych filozofii nasza pozostanie jedyną racjonalną filozofią. W tym samym duchu Kościół wyraźnie podkreślił wartość tradycji w czasach, kiedy uważano ją za całkiem bezwartościową. Dziewiętnastowieczne lekceważenie tradycji i obsesja na punkcie dokumentów pisanych były całkowicie niedorzeczne. Oznaczały ni mniej ni więcej tylko to, że ludzie zawsze opowiadają dzieciom kłamstwa, ale nigdy nie popełniają błędów w książkach. Sympatyzujemy z tradycją, ponieważ sympatyzujemy z tym, co ludzkie, ale to nie tradycja jest znamieniem nadprzyrodzoności Kościoła. Wyróżnikiem katolicyzmu jest nie tradycja, ale nawrócenie. Ten cud polega na tym, że ludzie odnajdują prawdę wbrew tradycji, często zrywając wszystkie swoje najgłębsze więzi.

Zamierzam się właśnie zająć naturą tego zjawiska; byłoby to jednak trudne, gdybym nie odwołał się do pewnych osobistych doświadczeń. Mój własny przypadek jest bardzo banalny, ale, rzecz jasna, najlepiej mi znany, więc w dalszej części będę zmuszony nieraz się do niego odwołać. Dlatego uznałem za stosowne poczynić wpierw te ogólne obserwacje na temat charakteru zjawiska konwersji w moich czasach. Chciałem pokazać, że dobrze zdaję sobie sprawę, iż jest to zjawisko znacznie szersze, a nawet znacznie późniejsze niż mogłoby to wynikać z opisu mojego życia czy pokolenia. Myślę, że coraz bardziej będzie ono dotyczyło młodego pokolenia i następnego, które odkryją rzeczywistą alternatywę w strasznej rzeczywistości naszych czasów. Katolicy zaś, kiedy staną razem i zaśpiewają „Wiarę naszych ojców” (4), być może zauważą niemal z rozbawieniem, że równie dobrze mogliby zaśpiewać „Wiarę naszych dzieci”. W wielu przypadkach ich nagły zwrot ku Kościołowi zasługuje niemal na nazwę krucjaty dziecięcej.

Gilbert Keith Chesterton

(1) Christian Science – grupa wyznaniowa założona w 1879 roku przez Mary Baker Eddy; wyznawcy negują realność świata fizycznego i uznają wyłącznie leczenie przez wiarę.

(2) Supralapsarianizm – odmiana kalwińskiej doktryny o predestynacji, zgodnie z którą wybranie i potępienie dokonały się przed upadkiem ludzi.

(3) Fifth Monarchy Men – purytański ruch religijny z okresu angielskiej wojny domowej (1642–1651). Wyznawcy wierzyli, że rychło nadejdzie Chrystus, by ustanowić swoje królestwo na ziemi – „Piątą Monarchię”.

(4) „Faith of our Fathers” – hymn katolicki na cześć angielskich męczenników ułożony przez ks. Fredericka Fabera (1814– 1863).

Powyższy tekst jest fragmentem książki Gilberta Keitha Chestertona Nawrócenie i magia.