Rozdział trzeci. Kardynał Newman. Zło

W jaki sposób męczennicy pokonali swych prześladowców?

Gdy w Azji szalały prześladowania, całe mnóstwo chrześcijan stawiło się przed prokonsulem, wzywając go, by posłał ich przed sąd. „Żałośni nędznicy! – odpowiedział na poły pogardliwie, na poły z przestrachem – jeśli musicie umrzeć, czyż nie możecie znaleźć lin lub przepaści w tym celu!” W Utyce stu pięćdziesięciu chrześcijan, obojga płci, w różnym wieku, wspólnie zostało męczennikami. Powiedziano im, że będą musieli zapalić kadzidło przed bożkiem, lub będą zrzuceni do dołu z wrzącym wapnem. Skoczyli doń bez wahania. W Egipcie stu dwudziestu wyznawców, po tym jak wykuto im oczy i obcięto stopy, przecierpieli resztę życia, pracując w kopalniach. W trakcie ostatniego prześladowania, wedle współczesnego świadectwa Euzebiusza (1), mężczyzn, kobiety i dzieci prowadzono na rzeź po dwudziestu, sześćdziesięciu, stu, dopóki nie stępiły się narzędzia kaźni i oprawcy nie mogli zabić nikogo więcej. Lecz, jak opowiada nam jako naoczny świadek, gdy tylko skazany został jakiś chrześcijanin, inni zbiegali się ze wszystkich stron, tłoczyli wokół trybunałów, wyznając wiarę i radośnie przyjmując wyroki, śpiewając pieśni, składając dziękczynienie i triumfując aż do śmierci. W ten oto sposób rzymska potęga została zwyciężona.

Logika wiary, s. 373–374.

W jaki sposób benedyktyni pokonali barbarzyńskich najeźdźców?

Gdy benedyktyni przez wiele lat ugruntowali swe pokojowe zwycięstwa, wtedy być może przyszli nowi najeźdźcy, ogniem i mieczem w mgnieniu oka niszcząc ich powolny, wytrwały trud. Po Gotach przyszli Hunowie, Hunów zastąpili Longobardowie, a po tych nadciągnęli Mongołowie. Saksonowie ustąpili tylko dlatego, że Duńczycy chcieli zająć ich miejsce. W proch legła praca i cywilizacja wieków – kościoły, kolegia, klasztory, biblioteki – i nie pozostało nic innego, jak tylko zacząć wszystko od początku. I tak zrobili benedyktyni, nie ociągając się, bezzwłocznie, radośnie i ze spokojem, jakby dźwignięcie świata z gruzów było jakimś prawem natury. Byli niby uprawiane przez nich kwiaty, krzewy i drzewa owocowe, które źle traktowane nie mszczą się, nie pamiętają złego, ale wypuszczają świeże gałązki, liście lub kwiecie, nawet obfitsze i znakomitsze, a to wszystko z tej prostej przyczyny, że stare zostały tak głupio zniszczone. Gdy jedno święte miejsce zostało zbezczeszczone, mnisi natychmiast wznosili następne i przez cały ten czas byli ludźmi bogatymi i potężnymi, pamiętającymi i kochającymi przeszłość na tyle, by przywrócić ją przyszłości. Tak było w przypadku klasztoru w Ramsey (2), po jego spustoszeniu przez Duńczyków.

Szkice historyczne (Historical Sketches), t. II, s. 410–411.

W jaki sposób szatan wykorzystuje Kościół, by kusić jego wiernych?

Co zostało przekazane synom Kościoła czyniącym cuda? Wszak Antychryst także dokonuje „fałszywych cudów” (por. 2 Tes 2, 9). Czy za ich sprawą ukazuje się przewspaniała uległość i stanowczość, niezwykła samodyscyplina, żarliwość w modlitwie i braterska miłość? Oto odpowiedź: „szatan podaje się za anioła światłości” (por. 2 Kor 11, 14), co czyni fałszywych cudotwórców znacznie niebezpieczniejszymi. Czy są oni, jak nakazywał Nasz Pan, łagodni i cierpliwi niby baranki? Oto wypełnienie niezwykłego proroctwa, to jest odpowiedź dana drugiej bestii, która wzniosła się nad ziemią, a „miała dwa rogi podobne do rogów Baranka, a mówiła jak Smok” (Ap 13, 11). Czyż Kościół nie wypełnia słów Pisma Świętego, będąc zarazem słabym i silnym, będąc zdobywcą przez swą uległość, nie mając niczego, lecz zyskując wszystko, doskonaląc się w potędze choćby bez bogactw i posiadłości? Tej niezwykłej prawdy, która z całą pewnością winna zaskakiwać najbardziej upartych, nie przypisuje się potędze Boga, lecz politycznym umiejętnościom Kościoła, lub traktuje jako rodzaj spisku. Anioły przemierzają ziemię na próżno. Z perspektywy uprzedzeń, żywionych przez tłum, obecność i działania aniołów wydają się czymś zagmatwanym i niejasnym, „klerykalizmem” i „jezuityzmem”, jak się powiada. „Tak naprawdę to nie może być dobre, więc nie jest” – powiedzą ludzie i raczej w nic nie uwierzą, niż przyznają, że to wszystko pochodzi od Boga. Uwierzą za to w całe mnóstwo niewidocznych zdrajców, czających się wokół i rozpowszechniających doktrynę przeciwną ich własnej. Uwierzą raczej, że jesteśmy kłamcami i oszustami, ludźmi splamionymi krwią, duchownymi z piekła rodem, ale nie odmienią swego nastawienia, próbując rozwiązać problem przez uznanie faktu, że nasze życie odpowiada naszym słowom, że jesteśmy dziećmi i sługami prawdziwego Kościoła. Nigdy nie było bardziej udanego podstępu niż ten, który twórca zła obmyślił przeciwko swemu Stwórcy: oto Kościół, dzieło Boga, nie jest Boskie, lecz diabelskie. Szatan rozpowszechnił tę plotkę po całym świecie, niczym złodziejaszek krzyczący w tłumie: „łapcie złodzieja!”, by ułatwić sobie ucieczkę. A wtedy człowiek, w swej naiwności, oddala się od Chrystusa, jakby to On był diabłem. I wpada w ramiona szatana, niby w objęcia Chrystusa.

„Chrystus idący po wodzie”, Kazania okolicznościowe (Sermons Preached on Various Occasions), s. 143–144.

W jaki sposób życiowe rozczarowania mogą prowadzić nas ku duchowej radości?

W gruncie rzeczy wszystkie kłopoty doczesnego życia wskazują nam, gdy im się przyjrzymy, jak powinniśmy sobie z nimi radzić. Powinniśmy pamiętać, że nie są niczym więcej jak przypadłościami naszego istnienia i nie są związane z tą częścią nas, która jest nieśmiertelna. W swej istocie jesteśmy nieśmiertelni, niezależni od czasu i przestrzeni, i to życie jest czymś w rodzaju otwartej sceny, na której działamy tylko do czasu. Jest zarazem etapem, potrzebnym i wystarczającym do tego, by odpowiedzieć, czy będziemy służyć Bogu, czy też nie. Powinniśmy sami rozstrzygnąć, czy sens życia nie wypełnia się w tym, że jesteśmy graczami w pewnej grze, która jest częścią wielkiego zmagania, i czy życie nie jest rodzajem snu, jakby oderwanym i tak różnym od prawdziwej, wiecznej egzystencji, jakby snem tak innym od przebudzenia. W istocie jest to sen, który trzeba jednak traktować poważnie, jakby był w stanie osądzić nas, choć sam w sobie jest cieniem pozbawionym substancji, obrazem postawionym przed nami, którego częścią, jak nam się zdaje, jesteśmy. To sen, w którym naszym obowiązkiem jest działać tak, jakby wszystko, co widzimy było prawdą i rzeczywistością, ponieważ wszystko, co nas w nim spotyka wpływa na nas i nasze przeznaczenie. Odrodzenie duszy dane jest dzięki wspólnocie ze świętymi i aniołami. A to „życie jest ukryte z Chrystusem w Bogu” (por. Kol 3, 3); trwa w Majestacie Boga i nie jest z tego świata – spoglądając na ten świat niby widz, patrzący na jakieś przedstawienie lub widowisko, spodziewający się, że od czasu do czasu weźmie w nim udział. I gdy to „ukryte życie” ze względu na Boga podporządkuje sobie zmysłowe instynkty, i przedłoży samo siebie nad życie doczesne tak dalece, by osiągnąć poprzez to doskonałość, gdy opadnie zasłona i ujrzy czym w rzeczywistości jest, czym było zawsze w Królestwie Bożym, wtedy okaże się godnym, by wejść w Jego progi. Pogląd na życie, który odsuwa od nas wszelkie niespodzianki i rozczarowania, byłby nadto niepełny: przecież równie dobrze możemy spodziewać się całkowitej zmiany biegu życiowych wydarzeń, jakiejś przypadkowej rozmowy z nieznajomym, znoju lub zabawy w każdej godzinie.

Dokonajmy zatem podsumowania naszego obecnego stanu. Jest cenny, gdyż pozwala nam zrozumieć samych siebie, pośród doczesnych cieni i figur, pośród Obecności i przymiotów Wszechmocnego Boga i Jego wybranego ludu. Wszystko to jest cenne, gdyż umożliwia nam obcowanie z nieśmiertelnymi duszami, które przeszły już sąd, tak jak my go przejdziemy. A ponad tym Bożym sądem nie ma innych. „Marność nad marnościami”, powiada Kohelet (por. Koh 1, 2). Możemy być biedni lub bogaci, młodzi lub starzy, możemy uchodzić za ludzi szacownych lub za hołotę i to nie powinno nas ani poruszać, ani radować, ani pogrążać w czarnej rozpaczy, jakbyśmy byli aktorami w trakcie przedstawienia, którzy wiedzą, że różnią się od granych przez siebie postaci, a choć mogą wywyższać się jeden nad drugiego, być królami lub sługami, w rzeczywistości wszyscy są sobie równi. Oto jedyne pragnienie, które winno nas nade wszystko poruszać: ujrzenie Boga twarzą w twarz, Boga, którego oblicze teraz jest przed nami zakryte. A ponadto winniśmy pragnąć wiecznego, bezpośredniego zjednoczenia z otaczającymi nas przyjaciółmi, w Bogu i przez Boga, gdyż w doczesności znamy ich tylko częściowo, niejasno, za pośrednictwem zmysłów, które tak niewiele mówią nam o ich sercach.

„To, co najmniejsze i to, co największe w ludzkim życiu”, Kazania parafialne, s. 865–866.

Dlaczego Bóg zsyła na nas życiowe doświadczenia?

Trudno zaprzeczyć, że są ludzie, którzy oddają się wielu religijnym praktykom. Mogę powiedzieć o nich, że pragną przez to osiągnąć tę czułość i wrażliwość serca, która pozwala im przylgnąć do Chrystusa i żyć Jego miłością. Tchnienie świata ma tę osobliwą moc, którą można by nazwać zdolnością pokrywania śniedzią dusz. Lustra dusz, zamiast odbijać w sobie Syna Bożego, swego Zbawiciela, pokazują obrazy zamglone i pełne przebarwień. I stąd, choć potrafią nieźle uchwycić te rzeczy, które są w nich (i tylko w nich), nie pokazują tego, co poprzez dusze przenika, co jest wokół nich i nad nimi. Pokrywa je warstewka zła – myśli dusz podążają za światem, są pełne światowych pojęć i mówią tak jak świat. On jest ich punktem odniesienia i z wielką estymą traktują to, co ma im do powiedzenia. Jest w nich pragnienie naturalności, prostoty i dziecinnego posłuchu. Trudno jest je poruszyć, dotrzeć do nich (jeśli można tak to nazwać), przekonać, by szły prostą drogą ku religii. Zaskakują swym zachowaniem, gdy najmniej możesz się tego spodziewać: zgłaszają zastrzeżenia, czynią rozróżnienia, wszystko kwestionują, oddają się wyrafinowanym dociekaniom zapytane czy są faktycznie po stronie dobra czy też zła. W sytuacji, gdy ich religijność powinna się ujawnić, staje się odwrotnie, są nieśmiali i nic nie potrafią powiedzieć, albo są sztuczni i skrępowani w swoich rozmowach. I niczym rdza pokrywa i przeżera metal, tak te doczesne duchy przenikają coraz bardziej i bardziej duszę, która się na nie otwiera. Jak się wydaje, kres temu wszystkiemu przynoszą trudne, życiowe doświadczenia, przenikając wszystko, zmywając te pochodzące z zewnątrz brudy i w ten sposób utrzymując duszę u źródeł jej czystości i jasności, które biją z chrztu świętego.

„Oczekiwanie”, Kazania parafialne, s. 935–936.

W jaki sposób Bóg może nas skłonić do prowadzenia lepszego życia?

Mogło się zdarzyć, że straciliśmy kogoś drogiego, przyjaciela lub krewnego, przez kogo teraz dochodzi do nas głos Boży, który pokazuje nam marność ziemskich rzeczy i zachęca, byśmy uznali Boga za swoją jedyną przystań. Co czynimy, poprzez łaskę, i to tak dalece, jak nigdy przedtem. A z biegiem życia, gdy spoglądamy za siebie, pojmujemy, że tak smutne wydarzenie wprowadziło nas w głębię nowego przeżywania wiary i pojmowania Sądu Bożego. I że teraz jesteśmy jednak innym człowiekiem, różnym od tego, którym byliśmy. Sądziliśmy, nim się to wydarzyło, że we właściwej mierze służymy Bogu. A teraz pojmujemy (niezależnie od tego, jak bardzo jesteśmy słabi na duchu i jak daleko nadal będziemy od najwyższego stanu duchowej jasności), że wtedy koniec końców służyliśmy światu, choć wydawało nam się, iż jest inaczej.

„Boże wezwania”, Kazania parafialne, s. 1572.

Czy ludzie, którzy utrzymują Bożą prawdę, są wolni od samowoli?

Nie. Niezliczona jest liczba mknących po niebie chmur, niezliczona liczba podmuchów porusza powietrze, mknąc tam i z powrotem. Są równie liczne, jak gwałtowne, wszędobylskie, przelotne, niepewne, zmienne. Takie są chmury i wichry ludzkich mniemań: nie przynosząc żadnej korzyści, nagle, porywczo, napadają na tego, kogo myśli są przy Bogu. Przychodzą i odchodzą, bezpłodne i niepokorne. Łączy ich tylko jedno: są ciemne niby deszczowe chmury, kapryśne niby porywy wiatru. Są głosem motłochu, mają siłę świata, kierują się przeciw nielicznym. Ich argumenty wystarczają same sobie, ich powszechność jest krótkotrwała, nie było ich wczoraj, nie będzie jutro, nie są ugruntowane w rozumie, wiekowej wierze, lecz jedynie na tym, co w danej chwili powszechnie uważa się za pewnik, lub, być może, na rzekomo bezdyskusyjnych przypuszczeniach co do treści Pisma Świętego. Nie są głosem płynącym z głębi wieków, lecz opierają się na tym, że zdarzyło się im być głosem większości w mijającej godzinie. W przeciwieństwie do nich Boża prawda jest niepodzielna i niezmienna. Nie zmienia się, podobnie jak Bóg: opiera się na Nim, stąd ten, kto jest jej posłuszny, zawsze naraża się na wpływy ludzkich mniemań, takich lub innych, w świecie, który zawsze jest różnorodny i zmienny.

„Wielu wezwanych, niewielu powołanych”, Kazania parafialne, s. 1177.

(1) Euzebiusz z Cezarei (ok. 264–ok. 340), biskup Cezarei w Palestynie, teolog, pisarz, historyk Kościoła, uważany za twórcę dziejopisarstwa chrześcijańskiego. Autor Historii Kościoła (Historia Ecclesiastica, wyd. polskie 1924), pierwszej próby przedstawienia dziejów Kościoła od jego powstania do czasów zwycięstwa Konstantyna Wielkiego nad Licyniuszem. Euzebiusz uchodził za wybitnego polityka, o dużej zdolności kompromisu i szukania zgody powszechnej dla dobra Kościoła. Jakkolwiek umiarkowany arianin (co niejednokrotnie z dezaprobatą podkreślał kard. J. H. Newman w swojej rozprawie o arianizmie), poparł Credo uchwalone w Nicei (325) dla zachowania jedności Kościoła. Jako zaufany człowiek cesarza Konstantyna stworzył chrześcijańską filozofię władzy, która legła u podstaw tzw. „teokracji bizantyjskiej”.

(2) Opactwo Ramsey w pobliżu Cambridgeshire, obecnie zrujnowane; założone w roku 989, istniało do czasów, gdy odstępca, założyciel Kościoła anglikańskiego Henryk VIII skonfiskował wszelkie dobra monastyczne Kościoła katolickiego w latach 1538–1541.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Kardynał Newman. 101 pytań i odpowiedzi.