Rozdział trzeci. Idę do więzienia

Zamieszanie, jakie powstało, gdy moja rodzina dowiedziała się, że zamierzam zostać zakonnikiem w klasztorze dominikanów w Neapolu, rzeczywiście było ogromne. Moi bracia zaklinali się, że ich zhańbiłem. Moje siostry płakały. A matka? Zareagowała najgorzej. Po śmierci ojca to ona została głową rodziny. Teraz zadecydowała, że opuści Rocca Secca i pojedzie zabrać mnie z Neapolu z powrotem do domu. Gdybym jej nie usłuchał, miała pójść porozmawiać z arcybiskupem miasta. Albo generałem zakonu, albo nawet z samym papieżem.

– Tomasz ma natychmiast zdjąć ten parszywy biały habit! – wybuchła. – Czy Tomasz nie wie jak bardzo jego ojciec, niech spoczywa w pokoju, zawsze pragnął dla niego stanowiska opata w Monte Cassino? Och, gdybym tylko mogła spuścić temu bezmyślnemu chłopakowi porządne lanie! Poczciwy przeor w Neapolu bardzo się zmartwił tym stanem rzeczy.

– Nie wiem co mamy teraz zrobić – powiedział pozostałym braciom. – Księżna Teodora jest już w drodze do Neapolu. Powiadają, że jest rozwścieczona do tego stopnia, że nic jej nie powstrzyma przed odebraniem nam brata Tomasza! Daję słowo, że nigdy wcześniej nie spotkałem się z czymś takim!

Było mi żal biednego przeora z powodu kłopotów, jakie spotykały go przez moją rodzinę. Wiedziałem jednak, że nic nie jest w stanie zmusić mnie do zmiany decyzji. Pozwolono mi włożyć biało-czarny habit synów świętego Dominika i wolałbym umrzeć, niż się go wyrzec.

Zanim moja matka zdążyła dotrzeć do Neapolu moi przełożeni odesłali mnie do naszego zgromadzenia w Rzymie. Niestety, wiadomość o moim miejscu pobytu przedostała się na zewnątrz i przeora doszły słuchy, że moja matka była już w drodze do Wiecznego Miasta. Kiedy to się stało, ojciec Jan, generał zakonu, był akurat w Rzymie, zaproponował mi więc, abym towarzyszył mu w podróży do Paryża. Gdybym wyjechał z Włoch, moja matka nie mogłaby już wiele zdziałać, aby powstrzymać mnie przed wstąpieniem do zakonu dominikanów.

Pomysł spodobał się przeorowi, zatem wkrótce spakowałem się i byłem gotów wyruszyć do Paryża. Oprócz mnie w podróż wybierało się trzech innych braci zakonnych, nie licząc ojca Jana. Wyruszyliśmy w drogę nie zwlekając.

Było mi smutno opuszczać Włochy, lecz smutek ten koiła myśl o ciekawym życiu, które czekało na nas w Paryżu. Zakon dominikanów miał tam świetnie prosperujący klasztor, gdzie prowadzone były wykłady z przedmiotów uniwersyteckich. Cieszyłem się na myśl, że znowu zostanę studentem.

– Wyglądasz dużo weselej, bracie Tomaszu – rzekł ojciec Jan pewnego popołudnia, gdy zatrzymaliśmy się na odpoczynek. – Teraz, gdy oddaliliśmy się od Rzymu i od niebezpieczeństwa gniewu twojej matki, wszyscy powinniśmy poczuć się lepiej.

Przytaknąłem. Jak dotąd pokonaliśmy wiele kilometrów i dotarliśmy aż do Aquadepente położonego niedaleko Sieny.

– Miałeś dobry pomysł, ojcze, aby zabrać mnie do Paryża – powiedziałem.

Ale już w chwili, gdy wypowiadałem te słowa, dostrzegłem w oddali na horyzoncie niewielką grupkę jeźdźców. Nie mogłem wprost uwierzyć, że moja matka postanowiła pokrzyżować moje plany w inny sposób, że wysłała moich braci-żołnierzy, aby pojmali mnie i uwięzili! Jednak gdy obserwowałem zbliżających się jeźdźców, coraz wyraźniej widocznych mimo okrywającej ich chmury kurzu, poczułem ciężar na sercu. Dwóch postaci na czele niewielkiej drużyny nie sposób było pomylić z nikim innym. Tylko Landulf i Reginald potrafili tak zręcznie jeździć konno.

– Drogi Boże, nie pozwól im zabrać mnie do domu! – modliłem się. – Spraw by zrozumieli, że pragnę zostać w tym zakonie ponad wszystko inne na świecie!

Jednak Bóg miał inny plan. Wysłał po mnie moich braci, aby sprawdzić czy moje powołanie jest wystarczająco silne, aby przejść tę próbę.

Reginald i Landulf nie tracili czasu na wyjaśnienia. Zeskoczyli z wierzchowców, obrzucili moich zakonnych braci wrogim spojrzeniem, a potem złapali mnie brutalnie za ramiona.

– Wracasz do domu, Tomaszu. Zdejmij ten zakonny habit. Przywieźliśmy ci przyzwoite ubrania.

Próbowałem zachować spokój.

– Moi bracia tak tylko żartują – rzekłem do ojca Jana. – Naprawdę wcale tak nie myślą.

– Zamierzamy zrobić dokładnie tak, jak powiedzieliśmy! Zdejmuj natychmiast ten biały habit, zabieramy cię do domu na rozkaz naszej matki.

– Nie pójdę z wami! I nie zdejmę habitu świętego Dominika! Jakim prawem żądacie tego ode mnie?

Wtedy zaczęła się bójka. Nieszczęsny ojciec Jan, choć był generałem zakonu, nie mógł mi w żaden sposób pomóc. Pozostali trzej braciszkowie też byli bezradni. Powalono mnie na ziemię i zdarto z moich pleców habit, który tak kochałem. Reginald i Landulf, z każdą chwilą coraz bardziej rozwścieczeni, wreszcie nakazali swym żołnierzom pojmać mnie siłą.

– Zwiążcie mu ręce i wsadźcie na konia! – rozkazał ostro Reginald. – Nie będziemy się dłużej cackać z tym głupim chłopakiem!

Już po chwili wrzucono mnie na konia, związanego jak złoczyńcę, i ruszyliśmy w drogę do Rocca Secca.

– Ja jeszcze wrócę! – udało mi się zawołać w stronę brata Jana i pozostałych mnichów. – Nie mogą zamknąć mnie w domu na zawsze! – Lecz na myśl o czekających mnie zmaganiach, łzy zakręciły mi się w oczach.

Podróż do domu była męcząca. Kiedy ogromne rodzinne zamczysko wreszcie ukazało się przed nami, zamknąłem oczy ze zmęczeniem. Mój ukochany biały habit był podarty i brudny, a moje serce wzbierało gniewem, który z najwyższym trudem starałem się powstrzymać. Cóż ja takiego zrobiłem, żeby zasłużyć na taką niesprawiedliwość? Któż miał prawo zabraniać mi iść za głosem powołania? Moje powitanie z matką zamieniło się w okropną awanturę. Nic co mówiłem nie mogło zmienić jej opinii o zakonie dominikanów. Uważała, że to hańba żebrać o jedzenie u cudzych drzwi, jak czynili niektórzy z braci; poniżeniem był dla niej fakt, że zakon nie mógł się poszczycić wspaniałym opactwem takim jak Monte Cassino. Wygłaszanie kazań do ludzi wszystkich stanów też uznała za hańbiące.

– Przypuśćmy, że każą ci żebrać o jedzenie, i co wtedy zrobisz? – zapłakała.

– Wtedy będę żebrał najlepiej jak umiem, matko – odparłem.

Najwyraźniej to nie była odpowiedź, jakiej należało udzielić, bo matka wybuchła na te słowa tak rozpaczliwym płaczem jakby serce miało jej pęknąć z żalu. Nie potrafiła zapomnieć o tym, że była księżną Akwinu, o tym, że pochodziła z linii władczych normańskich baronów, którzy podbili Sycylię dwieście lat wcześniej. Naprawdę wierzyła, że zostając bratem zakonnym zhańbiłem naszą rodzinę.

Na koniec przemówili moi bracia. Skoro nie chcę opuścić dominikanów po dobroci, stwierdzili, zobaczymy jak głód wpłynie na moje postanowienie? A może samotne życie w celi więziennej zmieni moją postawę? Zostałem więc natychmiast odesłany z Rocca Secca do innego zamku należącego do mojej rodziny. Zamek ten nosił nazwę Monte San Giovanni i znajdował się w odległości trzech kilometrów od naszej siedziby. Było to ponure miejsce, choć słowo ponury jest tu dość łagodnym określeniem. Wcale nie cieszyła mnie perspektywa uwięzienia tam, ale nie mogłem nic zrobić, aby tego uniknąć.

Landulf i Reginald zamknęli mnie w wilgotnej komnacie na wieży. Powiedzieli, że zostanę tam dopóki nie wróci mi rozsądek. Od czasu do czasu wolno mi było rozmawiać z siostrami, Marottą i Teodorą. Miałem dostawać tylko tyle chleba i wody, żebym nie umarł z głodu. Nic ponad to ich nie obchodziło. Według nich byłem zadufanym w sobie chłopcem. Po siedmiu latach studiów na uniwersytecie w Neapolu wbiłem sobie do głowy dziwaczne pomysły. Gdyby ojciec żył, wstydziłby się takiego syna.

W wieży doskwierały mi zimno i samotność. Gdy upłynął rok, dowiedziałem się, że matka wciąż była zdecydowanie przeciwna moim marzeniom o wstąpieniu do dominikanów. Bardzo rzadko przychodziła mnie odwiedzać, nieco częściej pojawiali się Landulf i Reginald, tylko po to, aby zganić mnie za to, że byłem głupcem. Marotta i Teodora starały się z całych sił skłonić mnie do zmiany decyzji. Czasem, w trosce o moje zdrowie, przynosiły mi smakowity posiłek. Przemyciły też do więziennej wieży kilka książek. Była wśród nich biblia.

– Czemu nie chcesz ustąpić, Tomaszu? – rozpłakała się pewnego razu Marotta. – Jeśli zostaniesz w tej okropnej, starej wieży na dłużej, umrzesz!

– Matka bardzo się smuci – dodała Teodora. – Ona naprawdę cię kocha, Tomaszu, i pragnie twojego szczęścia. Tylko jej duma nakazuje traktować cię w ten sposób. Czy nie mógłbyś porzucić swoich zamiarów, skoro wszystkich nimi unieszczęśliwiasz?

Próbowałem wytłumaczyć dziewczętom jak umiałem najlepiej, że powierzono mi specjalne zadanie i co ono dla mnie oznaczało.

– Jestem przekonany, że Bóg powierzył mi tylko jedno dzieło – powiedziałem. – Moje zadanie polega na nauce, a następnie nauczaniu jako dominikanin. Jeśli wykonam to zadanie tak jak potrafię najlepiej, jeśli nic innego nie będzie mnie zajmowało, wtedy moja dusza zostanie zbawiona. Na tym polega wypełnianie powołania. Na tym, że pełni wiary podążamy drogą, która, jak ufamy, zaprowadzi nas prosto do nieba.

Marotta westchnęła.

– Kiedy tak mówisz, Tomaszu, nie mogę się z tobą nie zgodzić. Czuję, że masz słuszność. Gdybym tylko mogła ci w jakiś sposób pomóc! I gdybym mogła odgadnąć, jaką drogę Bóg wybrał dla mnie!

Oczy Teodory rozbłysły.

– Czuję to samo – powiedziała miękko. – Podziwiam cię za to, że jesteś taki dzielny i że bronisz tego, co uważasz za słuszne.

Świadomość, że moje siostry nareszcie poparły moje stanowisko, dodała mi sił. Zanim odjechały, obiecałem im, że będę modlił się do Boga o to, aby każda z nich odnalazła zadanie przeznaczone jej przez Niego. Odpowiedziały na to, że zrobią co w ich mocy, aby choć trochę uprzyjemnić moje życie.

Z upływem kolejnych miesięcy otuchy dodawała mi tylko myśl o tym, że może z czasem twarde serca moich braci też trochę zmiękną. Niestety, szybko odkryłem, że byłem w błędzie. Pewnego wieczoru, gdy siedziałem czytając Pismo Święte, usłyszałem gwałtowne pukanie do drzwi.

– Proszę! – powiedziałem, myśląc że to stary sługa przynosi mi jak zwykle chleb i wodę. Jednak zamiast służącego ujrzałem obcą dziewczynę. Była starsza ode mnie i od pierwszego spojrzenia domyśliłem się, że nie była dobrą osobą. Przypominała mi zepsute niewiasty z Neapolu, te kobiety, które jakże często próbowały kusić młodych studentów do grzechu.

– Dobry wieczór, mistrzu Tomaszu – powiedziała.

Spojrzałem na to nieszczęsne stworzenie. Choć wielu nazwałoby ją piękną, ja widziałem w niej tylko narzędzie szatana, którym stała się z własnej woli, widziałem jej czarną od grzechu duszę. Ogarnęła mnie wściekłość na moich braci. Landulf i Reginald nasłali na mnie tę dziewkę, w nadziei, że zakocham się w niej, a przez to zapomnę o Bogu i zadaniu, jakie powierzył mi do wykonania w zakonie dominikańskim.

– Lepiej stąd odejdź – rzekłem cicho.

– Ależ, mistrzu Tomaszu, pragnę cię uszczęśliwić!

Zerwałem się na równe nogi. Moi bracia byli żołnierzami obytymi w świecie. Zapłacili tej dziewczynie, aby przyszła wodzić mnie na pokuszenie. Wiedzieli jak samotny musiałem się czuć po osiemnastu miesiącach zamknięcia w nędznej komnacie na wieży. Nic dziwnego, że wyobrażali sobie, że w ten sposób mogą zachwiać moim powołaniem.

W rogu pokoju znajdował się kominek. Podbiegłem do niego, wyjąłem żarzącą się głownię z paleniska i ruszyłem z nią na mojego gościa.

– Wynoś się stąd! – krzyknąłem. – I powiedz moim braciom, że ich podły podstęp się nie udał!

Biedna dziewczyna, przekonana, że oszalałem, przerażona wybiegła z komnaty. Kiedy drzwi zatrzasnęły się za nią, dostrzegłem, że wciąż trzymam w ręku płonące drewno. Wstrząsany dreszczami, narysowałem głownią znak krzyża na zimnej, kamiennej ścianie wieży.

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Patron uczniów.