Rozdział trzeci. Gość wielebnego księdza

– Wielebny ksiądz nadchodzi! – krzyknęła stara Hortensja wyjrzawszy przez próg na ulicę. Nie widziała go jeszcze, lecz zauważyła, że Maria Aniela rozpoczyna swój pokazowy taniec do melodii głośno wygrywanej na bębenku przez Janka. Pozostałe dzieciaki ochoczo klaskały zachęcając parę do kontynuowania popisu.

Wielebny ksiądz przechodząc tylko się uśmiechnął i pozdrowił dzieci. Zatopił się w swym brewiarzu i wydawał się nie zauważać ani długich nóg i szaleńczego pląsu Marii Anieli, ani też Janka i klaskania pozostałych.

To była bardzo smutna wioska, w której nie było praktycznie żadnego katolika. Jedyna katolicka szkoła została dawno zamknięta, gdyż nikt jej nie wspierał. Pozostała tylko jedna publiczna szkoła, w której nauczyciel uczył dzieci wyśmiewać się z księdza. Dzieciaki niestety uwierzyły, że to całkiem dobra zabawa.

Maria Aniela tak naprawdę nie przepadała za skokami i szaleństwem w pełnym słońcu, Jan nie lubił wcale przygrywać do tych wyczynów. Każde z dzieci po prostu myślało, że to drugie uważa zabawę za fajną i śmiałą. Wielebny ksiądz tylko się uśmiechał i szedł dalej. Nawet stara Hortensja miała czasem chęć dać bezczelnym dzieciakom klapsa za głupie zachowanie i pociąganie za sobą innych, ale zarówno ona, jak i wielu innych dorosłych, nauczyła się takich samych wybryków w tej samej szkole.

Wielebny ksiądz był bardzo biedny. Mieszkał w małej chatce na wzgórzu, sam sobie sprzątał i przyrządzał posiłki. Choć nie wstydził się tego, podczas gotowania zaciągał kotary, gdyż niektóre dzieciaki stały pod oknami wyśmiewając się z niego. Był bardzo schludnym człowiekiem i sam naprawiał swoje ubrania – nikt inny by tego za niego nie zrobił.

Gdy ktoś z wioski zachorował, ksiądz wybierał się w odwiedziny, choć najczęściej go odpędzano. Później jednak, chorzy bojąc się śmierci wołali go ponownie, a on wracał, nie zważając na noc czy deszcz, bo kochał ich wszystkich i było mu ich żal.

Każdej niedzieli podczas Mszy świętej, po odczytaniu ogłoszeń parafialnych, ksiądz mawiał:

– Zapraszam dzieci na popołudniową herbatę na plebani.

Z zaproszenia nie korzystało ani jedno dziecko. Nie zważając na to, ksiądz szedł każdego sobotniego wieczora do piekarni i kupował dużą torbę ciasteczek. Nie były to zwykłe, okrągłe ciastka – wyglądały raczej jak ludziki z jagodowymi oczami czy pierniczki w kształcie pań z parasolkami. Wszyscy, nie wyłączając Marii Anieli i Janka, mieli chrapkę na takie ciastko, ale nikt nie odważył się po nie pójść w obawie przed uznaniem za mięczaka zdobytego „panem bułeczką” lub „piernikową panią”.

Biedna Maria Aniela była wyjątkowo łakomą dziewczynką, lecz nigdy nie miała pieniędzy. Czasem w soboty podpatrywała w sklepiku jak wielebny ksiądz kupował ogromną torbę różnokolorowych cukierków. To były jej ulubione słodycze i często leżąc już w łóżku w sobotnią noc, kiedy ślinka napływała jej do ust marzyła, żeby kolejna starsza pani obawiająca się śmierci wysłała ją po księdza.

W pewną gorącą, słoneczną niedzielę Maria Aniela i Janek siedzieli pod żywopłotem. Chatka księdza była widoczna na szczycie wzgórza.

– To śmieszne – zaczął Janek. – Ciągle kupuje cukierki i bułeczki a nikt ich nie je.

– No – przytaknęła Maria Aniela. – I zabawne, że chyba wcale mu to nie przeszkadza. To znaczy, przecież zawsze się do nas odzywa.

– I uśmiecha się do nas – dodał Janek.

– Ciekawa jestem, co robi z tymi ciastkami i cukierkami – zastanowiła się Maria Aniela.

– Pewnie sam się tym wszystkim objada – wymyślił Janek.

– Byłoby śmiesznie – powoli odparła Maria Aniela patrząc na Janka kątem oka – pójść i podejrzeć go przez okno. Wtedy byśmy się dowiedzieli.

– Racja – przytaknął Janek z wahaniem. – Ale jeśli nas zobaczy, może zaciągnąć do środka i wygłosić jakieś kazanie. Przecież tylko o to mu chodzi – chce nas nauczyć katechizmu.

Maria Aniela westchnęła.

– Nie możemy być pewni, że taki ma plan. A nawet jeśli, powiemy, że się nie będziemy uczyć, i tyle.

– Ja nie idę. Ale coś mi się wydaje, że ty go lubisz – powiedział Janek, który tak naprawdę sam lubił wielebnego księdza i miał wielką ochotę złożyć mu wizytę.

– Nikt nas nie zobaczy jak pójdziemy – przekonywała Maria Aniela.

– Właśnie, że zobaczy – niespodziewanie powiedział Janek. – Jakiś chłopiec wchodzi na wzgórze.

Maria Aniela wyjrzała znad żywopłotu.

– Rzeczywiście! Nigdy go nie widziałam, a ty?

Janek przyjrzał się.

– Nie. Widzisz jak słońce oświetla mu głowę?

Jest tak oślepiające, że nie widać jego twarzy.

– Spójrz – dodała Maria Aniela. – Musiał upaść i skaleczyć się. Ręce mu krwawią.

– I stopy – zauważył Janek. – Pewnie szedł kamienną drogą i się przewrócił.

– Nie, wydaje mi się, że upadł na kolczaste krzaki. Nie widzisz? Ma ciernie we włosach. Ciekawe, dlaczego ich nie wyciągnie?

– Zobaczmy, dokąd idzie – zaproponował Janek.

Kucnęli za żywopłotem, a chłopiec minął ich podążając w kierunku chatki księdza.

– Teraz – powiedziała Maria Aniela – naprawdę chcę tam iść.

– Po prostu chcesz cukierka – nadąsał się Janek. Jego nogi same wyrywały się, żeby iść za chłopcem i złościł się nie wiedząc, dlaczego tak się dzieje. Chłopiec zniknął w chatce, a Maria Aniela wbiegała na wzgórze, więc Janek ruszył za nią.

Kiedy dotarli do domku, podczołgali się do okna by zajrzeć do środka. Ich oczom ukazał się widok, którego nie mogli się spodziewać. Chłopiec tańczył, ale nie tak szaleńczo jak Maria Aniela, lecz spokojnie jak małe dziecko. Ksiądz wygrywał rytm na starym bębenku podobnym do tego, który miał Janek, choć śmiał się przy tym i nie miał tak zawziętej miny jaką ma zazwyczaj Janek.

I nagle stało się coś przedziwnego. Najpierw chłopiec wydał się być nikim innym jak właśnie Marią Anielą, tylko jego małe śmigające stopy pozostały bose i krwawiące. Potem przeobraził się w Janka, wziął bębenek i zaczął na nim grać, choć jego ręce trzymające pałeczki nie przestały krwawić. Chłopiec po kolei przeobrażał się w inne dzieci, które to zasiadły wokół wielebnego księdza i gawędziły z nim zajadając bułeczki i cukierki.

Ksiądz opowiadał dzieciom o Jezusie Chrystusie, który mieszka w ich sercach czyniąc je dobrymi i łaskawymi. Opowiadał, jaką są dla niego pociechą i wynagrodzeniem za krzywdy dorosłych. Przekonywał, że dla siebie muszą być tak samo słodkie i łagodne jak dla niego i uczył je o Panu Bogu.

Zasłuchana dwójka dzieci zorientowała się, że w pokoju był jednak wciąż tylko ten jeden chłopiec. Siedział u stóp księdza i łagodnie się do niego uśmiechał. Słońce wciąż świeciło zza jego głowy a ciernie ciągle tkwiły w jego włosach… i w końcu dzieci zrozumiały.

Przez dłuższy czas stały ze zwieszonymi głowami. Maria Aniela wreszcie wyszeptała:

– To Dziecię Jezus, które udaje nas, żeby wielebny ksiądz nie zorientował się, że nie przyszliśmy.

– Zatem musi udawać kogoś podłego i paskudnego – cichutko powiedział Janek.

– Nie – odparła Maria Aniela. – Pokazuje, jacy byśmy byli, gdybyśmy pozwolili wielebnemu księdzu podarować nam Jego. Wtedy żyłby w naszych duszach i sprawił, że bylibyśmy mili.

Janek zamilkł na moment. W końcu powiedział:

– Jesteśmy pełni pychy, a Pan Bóg jest taki pokorny.

– Tak – przytaknęła Maria Aniela.

W następną i wszystkie kolejne niedziele cała gromadka dzieci z wioski wędrowała do chatki na wzgórzu. Dwójka z nich wiedziała, że prowadził ich mały Chłopiec ze zranionymi stopami. Teraz, kiedy wielebny ksiądz przechodzi przez wioskę, Maria Aniela wciąż tańczy, a Janek przygrywa na swoim bębenku. Tym razem jest to jednak przyjazny i ładny taniec, a mały bębniarz śmieje się do swojej widowni. I jest to ten sam taniec i ta sama muzyka, którą wielebny ksiądz zawsze widział i słyszał. Zawsze bowiem widział dzieci tak szczodrymi i pięknymi, jakimi stworzył je Bóg.

Caryll Houselander

Powyższy tekst jest fragmentem książki Caryll Houselander Okropny pan Timson oraz inne fascynujące opowieści.