Rozdział trzeci. Droga na północ

Tego samego dnia Dominik podjął decyzję. Młodzi przyjaciele biskupa Iwo ukończą nowicjat w ciągu tygodnia i wyruszą do Polski, do Krakowa. Sam będzie im towarzyszył w pierwszych etapach podróży, ponieważ papież Honoriusz i jego dwór wyjechali już z Rzymu do Viterbo, a Dominikowi polecono, by pojechał za Jego Świątobliwością jako specjalny kaznodzieja. Musiał też załatwić pilną sprawę w Bolonii, gdzie na Zielone Świątki miała się odbyć pierwsza kapituła generalna zakonu.

Mała grupka wyruszyła na północ pewnego słonecznego dnia na początku maja. Iwo, jak przystało jego godności biskupa Krakowa, podróżował specjalnym powozem. Przed nim i za nim jechali konno jego towarzysze. Mnisi szli pieszo, ponieważ ich reguła zalecała, by zawsze podróżowali w najprostszy możliwy sposób. Czyż nie byli członkami zakonu żebraczego – wspólnoty religijnej, która nie posiadała żadnej własności, i której ojcowie i bracia chodzili od drzwi do drzwi, prosząc wiernych o chleb?

Czterej młodzi mężczyźni w białych habitach i czarnych płaszczach, z kijami w ręku i tobołkami na plecach, byli w podniosłym nastroju. Jak dobrze zacząć wreszcie pracę dla Pana! Ach, gdyby tak mieć skrzydła u nóg, by jak najszybciej dotrzeć na prawie pogańską Północ!

– Ile czasu według ciebie zajmie nam droga do Polski? – zapytał z ożywieniem Henryk. – Trzy czy cztery miesiące?

Czesław roześmiał się.

– Dwa miesiące wystarczą aż nadto. Z Rzymu do Krakowa nie ma więcej niż tysiąc dwieście kilometrów. A my jesteśmy młodzi i zdrowi…

– Bracia, dotrzemy do Krakowa w pięćdziesiąt dni, jeśli będziemy robić po dwadzieścia cztery kilometry dziennie – odezwał się nagle inny głos. – Ale nie sądzę, że powinniśmy podróżować tak szybko. Po drodze będzie wiele miejsc, gdzie ludzie poproszą nas, byśmy się zatrzymali i głosili kazania.

Zdumiony Czesław podniósł wzrok. Czy to możliwe, że brat Herman mówi z taką pewnością siebie? I że przeliczył odległość równie szybko jak każdy z nich?

Herman poczerwieniał, widząc zaskoczenie na wszystkich twarzach. Och, czemu się odezwał! To na pewno nie był czas i miejsce, by mówić swoim towarzyszom, że ostatnio łatwiej mu przychodzi czytanie i liczenie. Ojciec Dominik znał oczywiście jego tajemnicę. Wiedział, że codziennie się modli do Naszej Pani, Stolicy Mądrości, by oświeciła jego umysł i uczyniła z niego wartościowego mnicha. Ale inni…

– Ja… ja tylko głośno myślałem – wyjąkał przepraszającym tonem. – Nie chciałem tobie przerywać, ojcze Czesławie. Proszę, mów dalej.

Dominik uśmiechnął się, widząc tę scenę. Ale w głębi serca odczuwał szczery smutek. Wiedział, że zbliżające się pożegnanie z ukochanymi uczniami będzie ostateczne. Jego praca na ziemi skończy się w przyszłym roku. Mała wspólnota będzie musiała znaleźć sobie nowego przywódcę po szóstym sierpnia roku tysiąc dwieście dwudziestego pierwszego.

„Będę miał pięćdziesiąt jeden lat, gdy przyjdzie wezwanie”, pomyślał. „Och, Ojcze w niebie, udziel mi łaski życia w jedności z Twoją wolą do samego końca! Dobrze wiem, że tylko w ten sposób mogę Cię zadowolić”.

Mijały godziny i majowe słońce stało już wysoko na niebie. Rzym został daleko w tyle, a kilometry, które przeszli zakurzoną drogą, zaczęły dawać się mnichom we znaki. Dominik uświadomił sobie nagle, że jego młodzi towarzysze umilkli, zwolnili kroku i wpatrywali się teraz w niego z niepokojem.

– Jesteś bardzo blady, ojcze – powiedział Jacek głosem pełnym skruchy. – Chyba za szybko idziemy jak dla ciebie.

– Tak, jesteśmy tacy bezmyślni – zawtórował mu Henryk. – Spójrz, ojcze, tam na wzgórzu stoi wielki dąb. Czy nie chciałbyś odpocząć w jego cieniu?

Dominik potrząsnął głową, zapewniając swych młodych uczniów, że czuje się doskonale. Jednak przypomnienie brata Hermana, że zbliża się pora na recytację oficjum, przyjęto z powszechną ulgą. Wszyscy mogli teraz z czystym sumieniem spocząć w cieniu starego dębu.

Tak więc uczyniono i przez najbliższe pół godziny cicha okolica rozbrzmiewała echem melodyjnych psalmów.

– Nakłoń, Panie, ucha Twego i wysłuchaj mię, bo jestem nędzny i ubogi! – intonowali bracia Henryk i Herman.

– Strzeż duszy mojej, bo jestem święty; zbaw sługę Twego, Boże mój, nadzieję mającego w Tobie! – odpowiadali inni.

– Zmiłuj się nade mną, Panie, bo cały dzień wołałem do Ciebie!

– Rozwesel duszę sługi Twego, bo ku Tobie, Panie, podniosłem duszę moją!

Mnisi modlili się więc, nie własnymi słowami, lecz oficjalnymi słowami Kościoła. Była to liturgia, czyli nabożeństwo, które przyrzekli odprawiać każdego dnia swego życia. W psalmach wielbili Boga, który stworzył ich z niczego, dziękowali za liczne łaski, jakimi ich obdarzył, prosili o przebaczenie grzechów, którymi Go obrazili i o błogosławieństwo dla siebie i swojej pracy.

Najważniejszą modlitwą dnia była dla wszystkich oczywiście Msza Święta, ale oficjum również odgrywało ważną rolę. Stanowiło oprawę Mszy, zaczynając się wczesnym rankiem ofiarowaniem jutrzni i laudesów, a kończyło wieczorem piękną modlitwą komplety. Tylko bardzo poważny powód mógł zwolnić mnicha od udziału w tej nieustającej liturgii, czyli adoracji Boga.

Gdy zakończono modlitwę, Jacek uciekł się do pobożnego podstępu. Czy ojciec Dominik mógłby wygłosić krótką mowę, nim wyruszą w dalszą drogę? Nie kazanie – tylko parę słów o życiu chrześcijanina.

Oczy Dominika zabłysły. Nie dał się zwieść i zrozumiał powód tej prośby. Jacek obawiał się po prostu, że dalszy marsz w południowym słońcu będzie zbyt dużym wysiłkiem dla pięćdziesięcioletniego mnicha. Dlatego pożądane było wszystko, co usprawiedliwiało odpoczynek. Oczywiście w jakimś sensie miał rację. Założyciel zakonu kaznodziejskiego zwykł jednak odpowiadać fortelem na fortel.

– A może ty wygłosisz krótką mowę – odparował. – Opowiedz mi jeszcze raz o Polsce, synu. Tak, bym mógł cię słuchać i odpoczywać.

Jacek spojrzał uważnie na ulubionego przeora, po czym wzruszył ramionami, przyznając się tym po godnie do porażki. Mógł się tego spodziewać. Ojciec Dominik był zbyt mądry, by dać się komukolwiek lub czemukolwiek oszukać. Był jednym z największych umysłów Europy – do tego stopnia, że papież Honoriusz uczynił go zwierzchnikiem świętego pałacu – to znaczy swoim specjalnym doradcą, kaznodzieją i teologiem w Watykanie.

– Cieszę się, że mogę ci opowiedzieć o Polsce, ojcze – odpowiedział z ożywieniem. – Czy mam zacząć od początku?

Dominik skinął głową.

– Tak, od roku dziewięćset sześćdziesiątego szóstego. Jeśli dobrze pamiętam, wprowadzono wtedy religię chrześcijańską w twoim kraju.

Jacek wstał i zwrócił się do braci, którzy dalej siedzieli na trawie pod wielkim dębem. Hiszpańskiego mnicha przeniknęło uczucie dumy, gdy usadowił się wygodnie, by słuchać, bo Jacek miał imponującą postawę. Biały habit i czarny płaszcz zakonu dominikanów dodawały wdzięku jego rosłej sylwetce, a słońce prześwitujące przez gałęzie dębu migotało w płowych włosach i niebieskich oczach, które błyszczały zapałem albo ciemniały z żalu, gdy opowiadał o sytuacji w swoim rodzinnym kraju.

– Niewiele wiadomo o naszym kraju przed dziesiątym wiekiem – zaczął. – Ponieważ tylko część ziem ma dostęp do Morza Bałtyckiego, nie prowadziliśmy wymiany handlowej z cywilizowanym światem Południa. Rzym i Grecja usłyszały o chrześcijaństwie bardzo wcześnie od apostołów i uczniów, ale Polska przez wieki pozostawała w ciemnościach. Plemiona prowadziły ze sobą ustawiczne wojny.

– Opowiedz nam o księciu Mieszku – wtrącił niespodziewanie Czesław. – Od niego naprawdę zaczyna się historia.

Jacek zgodził się z bratem.

– Książę Mieszko był pierwszym polskim władcą, którego imię zostało nam przekazane, choć przed nim było ich co najmniej trzech. Wydaje się, że wszyscy mieli kłopoty z plemionami germańskimi, sąsiadami z zachodu, którzy chcieli przesunąć swoje granice na terytorium Polski. Polanie byli zdecydowani do tego nie dopuścić. Gdy Mieszko został dwa razy pokonany przez butnego germańskiego hrabiego, wpadł na pewien pomysł. Aby ochronić się przed dalszymi kłopotami ze strony Germanów, zawarł sojusz z Czechami, chrześcijańskim krajem na południu. Zrobił to poprzez małżeństwo z czeską księżniczką imieniem Dąbrówka.

Historia początków państwa polskiego była Czesławowi dobrze znana, ale nigdy go nie nudziła. Słuchał jasnego wykładu Jacka równie uważnie jak inni.

– Mieszko był poganinem, ale gdy w roku 965 poślubił Dąbrówkę, zgodził się przyjąć jej chrześcijańską wiarę. W rzeczywistości religia niezbyt go interesowała. Jego głównym celem było zapewnienie sobie sojusznika w ciągłych walkach z Germanami. Jednakże po przyjęciu chrztu nie ograniczał działalności misjonarzy w Polsce. Wkrótce cały kraj zaczął przyjmować nową wiarę, a w różnych jego częściach powstawały klasztory. Najwięcej było cysterskich – żyjący w nich mnisi przestrzegali reguły świętego Benedykta w surowszej formie.

Mijały minuty, a Jacek mówił dalej. Opisywał wspaniałe rezultaty osiągane przez cystersów, którzy pracowali w lasach i na odludnych bagnistych terenach, oczyszczając kraj i ucząc Polan nowych metod uprawy roli. Wkrótce po swoim nawróceniu Mieszko oddał całą Polskę pod ochronę papieża. Odtąd postrzegano nasz kraj jako należący do cywilizowanego świata zachodniego, w przeciwieństwie do Rusi i innych terenów na wschodzie. Nikt z żadnego powodu nie mógł go najechać, nie narażając się na potępienie Stolicy Apostolskiej.

– Książę Mieszko zmarł w roku dziewięćset dziewięćdziesiątym drugim – ciągnął Jacek. – Jego najstarszy syn, Bolesław Pierwszy, zwany Chrobrym, wzmocnił i rozszerzył wpływy państwa. To za jego panowania utworzono w Polsce pierwsze arcybiskupstwo w Gnieźnie. Niemiecki arcybiskup Magdeburga nie musiał już czuwać nad sprawami duchowymi w naszym kraju. Niedawni poganie szybko zyskali zaskakującą niezależność i chcieli się rządzić sami, zarówno w sprawach duchowych, jak i doczesnych.

Jacek wkrótce skończył omawiać dość udane panowanie Bolesława, trwające do roku tysiąc dwudziestego piątego, i przeszedł do ciężkich doświadczeń i kłopotów, jakie stały się udziałem jego potomków. Nie ukrywał niczego. Chociaż Polska przyjęła wiarę katolicką w czasach księcia Mieszka, nigdy nie stała się spokojnym krajem. Wynikało to głównie z jednego powodu: tego mianowicie, że najstarszy syn szlacheckiego rodu nie dziedziczył automatycznie ziemi i władzy ojca. Były one zwykle dzielone między wszystkich synów, co na ogół prowadziło do rozgoryczenia i kłótni o to, czy podział był sprawiedliwy.

– W takich wypadkach dochodzi do nieustannych rodzinnych waśni i wojen – mówił ze smutkiem Jacek. – Brat zabija brata i zagarnia jego ziemię, by mieć większą władzę. Wkrótce spotyka człowieka, który uczynił to samo. Walczą więc ze sobą, nakładając podatki na ludzi, by zaopatrzyć swoje armie. Giną przy tym tysiące młodych mężczyzn. Popełnia się wiele grzechów, niszczy domy i nie ma czasu, by myśleć o Bogu czy zapewnić oświatę biedakom. Och, przyjaciele! Czy nie rozumiecie, dlaczego misjonarze muszą pospieszyć na północ? Trzeba nauczyć szlachetnie urodzonych, by widzieli Chrystusa w innych istotach ludzkich. Wieśniaków, walczących i ginących z nieważnych powodów, trzeba nauczyć tego samego!

Oczy Dominika zabłysły. Jakże ogromne jest pole do pracy w północnej Europie! I jak wspaniale by było, gdyby mógł tam pójść z pełnymi zapału młodymi uczniami! Byłaby to wyprawa równie owocna, jak ta do Azji, o której marzył w latach młodzieńczych. Ale gdy tylko o tym pomyślał, jego twarz zachmurzyła się. Szesnaście lat temu papież Innocenty III nie pozwolił mu na prowadzenie działalności misyjnej w Azji. Musiał porzucić chwalebną myśl o męczeńskiej śmierci z rąk mieszkających tam barbarzyńskich Tatarów i skupić się na wykorzenianiu herezji albigensów w południowej Francji. Teraz wyglądało na to, że poddając się Bożej woli, musi porzucić myśl o wyprawie do Polski. Powinien poświęcić wszystkie swoje siły na przygotowanie nowych misjonarzy, zamiast trwonić je w niemądrych snach na jawie.

„Ale mój duch pragnie iść dalej z Jackiem i jego przyjaciółmi”, pomyślał. „Bóg obdarzy mnie przynajmniej tą łaską. Ześle także inną. Kiedyś Polska stanie się jednym z najbardziej chrześcijańskich krajów na świecie. Wyda wielu świętych i męczenników, którzy będą kochać i błogosławić Pana. Wiem o tym!”

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Jacek Odrowąż.