Rozdział trzeci. Comgall, Dawid, Dorota

Comgall

Pewnego razu w mieście Bangor w Irlandii żył sobie mnich o imieniu Comgall. Słynął z tego, że był dobrym nauczycielem, i wszyscy rodzice mieszkający niedaleko klasztoru wysyłali do niego swych synów na naukę. Chłopcy uczyli się od Comgalla różnych ważnych rzeczy, takich jak przepisywanie rękopisów, gra na harfie i śpiewanie psalmów po łacinie, ale przede wszystkim dowiadywali się, jak kochać i rozumieć dzikie ptaki oraz inne zwierzęta i owady. Comgall miał bowiem szczególny dar od Boga polegający na tym, że wszystkie żywe stworzenia, które pełzały, latały lub chodziły na czterech łapach, uważały go za brata.

Któregoś dnia, kiedy Comgall i jego uczniowie przechadzali się koło stawu, ujrzeli sześć wyniosłych łabędzi, przeglądających się w tafli wody. Chłopcy zaczęli je przywoływać, ale ptaki zaskrzeczały i spojrzały na nich z pogardą. Zbliżać się do ludzi? Też coś! Comgall uśmiechnął się tylko i poprosił uczniów, aby się cofnęli i patrzyli. Następnie wszedł do wody i zawołał łabędzie. Cóż to był za widok! Otoczyły go, trzepocząc skrzydłami i wydając radosne odgłosy. Jeden z nich podpłynął bardzo blisko i domagał się od Comgalla pieszczot. Kiedy jednak chłopcy się zbliżyli, chcąc dotknąć łabędzi, wszystkie odleciały.

Comgall potrafił oczarowywać nawet wiejskie myszy i pewnego razu to uczynił. W tym czasie w Irlandii panował głód. Wszyscy głodowali łącznie z nauczycielem, jego uczniami i innymi mnichami. Comgall wiedział, gdzie znajduje się żywność. Książę Croadh miał stodoły pełne owsa, pszenicy i jęczmienia, z których można było robić owsiankę, kaszę, chleb i piwo. Ale Croadh był człowiekiem samolubnym – myślał przede wszystkim o sobie, a potem o swojej matce. Kobieta ta, o imieniu Luch, była tak niegodziwa i skąpa jak jej syn, tyle że jeszcze bardziej niż on, ponieważ dłużej to praktykowała.

Słowo „luch” oznacza po irlandzku „mysz”. Wiedząc o tym, Comgall wpadł na pomysł, co zrobić, aby skąpiec podzielił się z innymi ziarnem. Chciał także uświadomić księciu i jego matce, że Bóg nie życzy sobie, aby gromadzili Jego dary tylko dla siebie, podczas gdy inni też ich potrzebują.

Comgall zapytał najpierw Croadha, czy podzieli się swoim ziarnem.

– Chyba zwariowałeś! – odparł książę.

Następnie nauczyciel spytał, czy nie chciałby sprzedać części swoich zapasów.

– Jasne, że nie! – brzmiała odpowiedź.

A może oddałby trochę zboża za srebrny kielich należący do Comgalla?

– Nie ma mowy – zaśmiał się Croadh chłodno. – Zatrzymaj sobie ten kubek, a ja swoje ziarno. Należy do mnie i mojej Luch – Myszy!

Comgall, przekonany, że książę nie zmieni zdania, westchnął i pomyślał: „No, dobrze. Mam też w zanadrzu parę myszy”.

Poszedł do domu i aby omówić sytuację zwołał myszy, z którymi się przyjaźnił. Każda miała jakiś pomysł i wszystkie zostały wysłuchane z należytą uwagą. W końcu ułożyli plan. Mysz z najkrótszym ogonem przekazała wieści całej mysiej kolonii w Bangorze i wszystkie czekały, gotowe do akcji.

Cała gromada myszy, dużych i małych, wyruszyła w nocy z domu Comgalla i utworzyła długi szereg, który poruszał się jak olbrzymi wąż po drodze prowadzącej do siedziby Croadha. Tysiące myszy wtargnęło do stodoły, każda zjadła po jednym ziarnie i jedno wzięła ze sobą. Młodsze zjadły więcej, aby mieć siły na powrotną drogę. Kiedy umknęły ze stodoły, nie pozostało w niej ani jedno najmniejsze, zapomniane czy ukryte pod sianem ziarenko.

Książę Croadh wpadł w furię, kiedy odkrył, że stodoła świeci pustkami. Krzyczał, rzucał się i wyrywał sobie włosy z głowy. Matka przykuśtykała, aby zobaczyć, co to za hałasy. Wpadła w złość i przyłożyła synowi laską, za to, że pozwolił myszom ograbić ich. Croadh wiedział, że to Comgall namówił myszy do tego wszystkiego, aby go ukarać. Poszedł więc do piwnicy i przyniósł worki z brukwią, marchwią, porami oraz rzepą, a potem kazał dać głodującym trzy wielkie miedziane kotły z gęstą warzywną zupą.

Nie wiadomo, czy naprawdę żałował za brak miłości do bliźnich, czy też tylko się bał, że myszy powrócą i zabiorą resztę żywności, jeśli z nikim się nie podzieli. Tylko Bóg to wie. W każdym razie Comgall i jego przyjaciele mieli smaczną zupę na kolację i chrupiący owsiany chleb, wypieczony z ziaren przyniesionych przez myszy.

Dawid z Walii

Pewnego razu żył sobie chłopiec o imieniu Dewi, który był synem Santa z Ceredigion, i Nony, wnuczki Brychana z Brecknock. Chodził do szkoły w Henfynyw w Cardigan, a kiedy dorósł, został duchownym i zbudował klasztor w Llangfelach i kościoły w Colfan, Glascwm i Gwent. Gdy został biskupem, mieszkał w Mynyw, a kiedy zmarł, uczony Rhygyfarch opisał historię jego życia.

Jeśli udało ci się przeczytać wszystkie te słowa bez łamania sobie języka, pewnie jesteś Walijczykiem i wiesz, że Dewi, czyli Dawid, to święty patron Walii.

Obecnie Walia słynie z pięknych pieśni, wzgórz, zdolnych poetów i śpiewaków. Jednakże Walia, w której urodził się Dawid w szóstym wieku, była dziką i dość nieprzystępną krainą, a jej mieszkańcy dopiero zapoznawali się z religią Chrystusa.

Dawid został ochrzczony, ponieważ jego rodzice byli chrześcijanami. Nigdy nie zwątpił ani też nie miał ochoty odstąpić od swojej wiary. Już jako dziecko wiedział, że zostanie duchownym, i głosił Dobrą Nowinę po całej Walii. Był bezpośredni i szczery. Wiedział, czego chce, i zmierzał prosto do celu jak strzała.

Uwielbiał spędzać czas na świeżym powietrzu (był silny, energiczny i zwinny; gdyby żył w dzisiejszych czasach i grał w piłkę nożną, pewnie zostałby bramkarzem). Najbardziej lubił biegać. Ganiał wzdłuż brzegu morza, między wystającymi głazami, ślizgając się na wodorostach, umykając przed falami i radując się uczuciem jedności z piaskiem, niebem, wiatrem i Bogiem.

Biegał po drogach zbudowanych przez rzymskie legiony i żałował, że nie ma już tutaj Rzymian, nie wznoszą budowli i nie dzielą się z nim swoją wiedzą. Po pięciuset latach, podczas których wprowadzali swoje prawa, handlowali i przywozili do Anglii nowe idee, powrócili do Italii. Teraz Anglii i Walii zagrażali ludzie zwani barbarzyńcami, przybywający z różnych stron. Nie wierzyli oni w Chrystusa ani nie uznawali Jego nauk i zamiast rozstrzygać spory pokojowo, po prostu zabijali chrześcijan wchodzących im w drogę.

Poruszali się po tych samych traktach, po których Dawid biegał zwinnie w dzieciństwie, a teraz kroczył, już nieco wolniej, jako zakonnik. Uważał, że powinien podróżować, wygłaszać kazania i zachęcać chrześcijan do wytrwania w wierze. Pewnego razu, gdy przemawiał do niewielkiej grupy wieśniaków grabiących siano na łące, przyleciał biały gołąb połyskujący w słońcu, i usiadł mu na ramieniu.

W tym samym czasie kretowisko, na którym stał Dawid, zaczęło się powiększać i urosło do rozmiarów niewielkiego wzgórza. Dawid był oczywiście zaskoczony, ale przemawiał dalej, myśląc, że to, co chce powiedzieć, jest ważniejsze niż zjawisko przemiany kretowiska w górę. Podobno jego głos rozchodził się na całe mile i brzmiał tak donośnie, jak trąba budząca śpiących.

Dawid robił wszystko, by dowieść swojego zaufania do Pana Boga. Pewnego razu, kiedy ludzie obawiali się Sasów, którzy szykowali się do ataku na Walię, pobrzękując ciężkimi tarczami i powiewając kolorowymi wstęgami przy długich, ostrych włóczniach, rzekł ze spokojem:

– Bracia, nie bójcie się ich. Walczymy za Chrystusa i On jest z nami! Czego się lękacie? Ich kopii? Spójrzcie dalej…

Pochylił się, wyciągnął z ziemi u swych stóp pora (warzywo podobne do cebuli) i zatknął go za swoją wełnianą czapkę.

– Spójrzcie na tego pora! W rękach Boga jest tak potężny jak miecz, podobnie jak my, kiedy Pan nami kieruje!

Wtedy Walijczycy nabrali wielkiej odwagi. Wiwatowali radośnie, zbierając pory, które mogliby przypiąć do swoich czapek.

I tak Dawid ze swoją armią wieśniaków, kowali, ludzi wyrabiających sery i uczniów wybiegł na spotkanie groźnie pohukującej bandy dzikich wojowników. Sasi aż się cofnęli, widząc ową dziwną zgraję. Odwrócili się, skierowali swoje włócznie ku ziemi i uciekli do swojego kraju, a przynajmniej znikli z pola widzenia tych osobliwie zachowujących się ludzi o dziwnym zapachu. Do dziś potrawa z porów stanowi specjalność kuchni walijskiej. I każdy Walijczyk, obojętnie, gdzie mieszka, ozdabia tym warzywem swoje nakrycie głowy w dzień świętego Dawida, przypadający pierwszego marca.

Dawid podróżował jeszcze przez dziesięć lat, zatrzymując się to tu, to tam, aby zbudować kościół lub klasztor. W pewnym mieście woda była tak niedobra, że się dziwił, jak ludziom udawało się tam żyć. Nie mogli używać jej do picia ani do gotowania ani też do kąpieli i byli w okropnym stanie – spragnieni, głodni i bardzo brudni. Dawid pobłogosławił wodę, która na dźwięk jego głosu stała się lodowato zimna i czysta. Potem poświęcił miejsce, gdzie ludzie się kąpali. Woda zaczęła tam bulgotać i zrobiła się ciepła i mydlana, w sam raz dobra do mycia. I stąd właśnie wzięła się nazwa angielskiego miasta Bath (słowo to oznacza kąpiel).

Pewnej nocy Dawida odwiedził we śnie anioł i powiedział mu, że zbuduje swój największy klasztor, a stanie się to w Mynyw w Walii. Tak więc Dawid z powrotem zaczął wieść proste i spokojne życie, zupełnie inne od tego, kiedy podróżował i nauczał. Wraz z mnichami uprawiał ziemię. Spulchniali i przekopywali glebę, grabili i sadzili różne warzywa, aby mieć co jeść. Piekli twardy chleb z jęczmienia i owsa i pili tylko wodę. Nie zabijali żadnych zwierząt, nie jadali mięsa ani ryb.

Takie życie musiało służyć Dawidowi, ponieważ żył podobno sto czterdzieści siedem lat. W nocy, kiedy umarł, święty Kentigern ujrzał jego duszę niesioną do nieba przez cztery anioły, które bez wątpienia miały we włosach girlandy z porów.

Dorota

Pewnego razu w krainie zwanej Kapadocją żyła dziewczyna o imieniu Dorota, która była równie dobra jak piękna. Nawet w tamtych czasach, w III wieku, wydawało się to czymś wyjątkowym. Zwykle ładne dziewczęta przez całe dnie martwią się o swoją fryzurę, o to, czy pachną tak przyjemnie jak cynamon, czy ich oczy błyszczą, a stopy nie są przypadkiem zbyt duże. Nie zostaje im zbyt wiele czasu na myślenie o byciu dobrym. Dorota była inna. Wyróżniała się urodą, nie zaprzątając sobie głowy swoim wyglądem, i była dobra, ponieważ poświęcała temu wiele uwagi.

Była też chrześcijanką, co w tamtych czasach wymagało odwagi. Wyznawcy Chrystusa żyli w ukryciu i spotykali się w podziemiach zwanych katakumbami. Gdyby ich ujęto, natychmiast zostaliby zabici. Rodzice Doroty tak właśnie stracili życie. Tak więc od Boga zależało, co dziewczyna będzie jeść i gdzie spać, a On zawsze dbał o jej potrzeby. Gdy dorosła, stała się jeszcze piękniejsza i wieść o niej dotarła do namiestnika o imieniu Saprycjusz.

Kiedy przyprowadzono ją do niego, pomyślał: „Co za cudowna dziewczyna! Szkoda byłoby ją zabijać za to, że jest chrześcijanką. Jest zbyt młoda, by wiedzieć, jak niemądrze postępuje. Dam jej szansę, aby zmieniła się na lepsze…” I rzekł głośno:

– Doroto, jeśli porzucisz tę swoją głupią wiarę, pozwolę ci żyć. A w dodatku ożenię się z tobą!

Uważał, że postępuje wielkodusznie i był bardzo zadowolony z siebie. Jak mogłaby mu odmówić?

– Och, przykro mi, panie zarządco – odparła. – To bardzo miło z pana strony, ale to niemożliwe. Nie potrafiłabym żyć w kłamstwie, żałując za swoje czyny. Moim oblubieńcem może być tylko Bóg, nikt inny. Ale proszę, nie bierz tego do siebie.

Kiedy rozmawiała z Saprycjuszem, pewien młody, bardzo bystry prawnik, który często przychodził do sądu przyglądać się niemądrym chrześcijanom skazywanym na śmierć, przysłuchiwał się jej kiwając głową. Taka ładna dziewczyna! Szkoda by jej było!

I ów prawnik, który miał na imię Teofil, spróbował przemówić Dorocie do rozsądku:

– Nie szkoda ci porzucać tych wszystkich pięknych rzeczy na tym świecie? Pomyśl o księżycu odbijającym się w nocy w wodzie, kwitnących drzewach oliwnych, czerwonych granatach na deser…

Dziewczyna uśmiechnęła się do Teofila.

– Będę miała to wszystko, a nawet więcej w raju, kiedy stanę przed Bogiem. Jestem tutaj tylko po to, żeby dostać się tam.

– Dosyć tego! – przerwał jej Saprycjusz nieco rozgniewany, że go odrzuciła. Poza tym miał jeszcze dwudziestu siedmiu chrześcijan do skazania przed kolacją. – Czy chcesz zginąć jako chrześcijanka?

– Tak! – odparła Dorota.

– Pragniesz dostać się do raju?

– O, tak!

– No dobrze, trafisz tam! Następny!

Zanim żołnierze zabrali Dorotę, Teofil rzekł do niej smutno się uśmiechając:

– Doroto, przyślij mi coś z raju, aby pokazać, że jest tam tak pięknie jak tutaj.

– Dobrze – obiecała, bardziej żałując Teofila niż on jej.

Kiedy czekała w kolejce na kata, pojawił się przy niej anioł w postaci małego chłopca. Trzymał trzy białe róże i trzy jabłka owinięte w białe płótno.

– Coś podobnego! – zawołała Dorota, nie spodziewając się, że tak szybko dotrzyma obietnicy danej Teofilowi. Posłała anioła do młodego prawnika.

Chłopiec, ponieważ był aniołem, odnalazł Teofila w jednej chwili w jego domu. Teofil ucztował i pił jeżynowe wino, śmiejąc się głośno ze swoimi przyjaciółmi. Opowiadał gościom, że czeka na prezent z nieba, i wszyscy się zaśmiewali.

– Ci chrześcijanie mają świetne poczucie humoru! – rzekł rozbawiony.

Wtedy w komnacie zapadła cisza i do Teofila podszedł anioł. Biesiadnicy wzdrygnęli się, oślepieni blaskiem bijącym od anioła, który wręczył Teofilowi kwiaty i owoce owinięte w płótno.

– Dorota przysyła ci to z raju – rzekł przybysz, po czym natychmiast znikł.

Teofil wiedział, że podarek od Doroty nie pochodzi z tego świata. Nie tylko dlatego, że przyniósł go anioł, lecz dlatego, iż był luty i wszystkie rośliny spały pod skutą lodem ziemią.

Następnego dnia Teofil znowu zjawił się w sądzie, lecz tym razem stanął w kolejce chrześcijan czekających na wyrok.

– Co ty wyprawiasz, Teofilu? Żarty sobie ze mnie robisz? – spytał Saprycjusz.

– Nie, przyjacielu. Stawiłem się przed tobą, bo wierzę teraz w Chrystusa Doroty i chcę dołączyć do niej w raju.

I udało mu się to.

Ethel Pochocki

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ethel Pochocki Dawno, dawno temu. Opowieści i legendy o świętych.