Rozdział trzeci. Cechy charakterystyczne rzymskich katolików, cz. 1

„Zacznę – mówi John – od zbadania życia Jezusa Chrystusa, tak, jak jest opisane w Ewangeliach. Nie mogę wyjaśnić, w oparciu o jaki autorytet przyjmuję te Ewangelie jako wiarygodne, ale muszę od czegoś zacząć i założę, że są one prawdziwe. W każdym razie dotykają mnie głębiej, niż cokolwiek innego, co kiedykolwiek czytałem”.

Oto zatem kilka spraw, jakie John dostrzegł podczas czytania.

Po pierwsze, jego uwagę przyciąga autorytatywny ton, jakim przemawia Chrystus.

Oto był ten, który przyszedł jako nauczyciel i prorok do narodu szczególnie wybranego przez Boga – w każdym razie do narodu, który otrzymał prawo o wiele bardziej rozwinięte, niż prawo jakiegokolwiek innego narodu, w swych wysokich standardach, w swoim odwołaniu do serca, w swym poczuciu Boskości. Chrystus potwierdził to wszystko. Mówił wyraźnie o zbawieniu, jakie ma zostać odnalezione pośród Żydów (J 4, 22). Sam stosował się do wymogów tego prawa (J 5, 1; Mt 27, 27).

Okazuje się jednak, że wystąpił z nauką, która części z tych, co Go słyszeli, musiała się wydawać co najmniej brutalnością, rozmyślnym deptaniem uświęconych tradycji, świętych uprzedzeń, autoryzowanych interpretacji, a nawet części samego prawa.

Oni mówili o dawnych czasach. On mówił: „a ja wam powiadam…” (Mt 5, 27 i 28). Demaskował nieszczere zapewnienia, nieskuteczne dążenia – „Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie! wejdzie do królestwa niebieskiego” (Mt 7, 21). Kiedy Jego uczniowie, myśląc, że sprawią Mu przyjemność, wskazywali z szacunkiem na wspaniałą świątynię Króla niebieskiego, krzyczał, że nie zostanie z niej kamień na kamieniu (Mt 24, 1 i 2). Kiedy w jednym zdaniu wskazywał uczonych w Piśmie i faryzeuszy jako rządzących w oparciu o autorytet Mojżesza (Mt 23, 2), w kolejnym zapowiadał im nieszczęście, nazywał ich hipokrytami i kłamcami (Mt 23, 14), oraz nakazywał swoim przyjaciołom strzec się ich doktryny (Mt 16, 11). Wydawało się, że niemal na marginesie uderzył jednym czy dwoma ostrymi zdaniami w sam schemat zachowywania szabatu (Mk 2, 27), który dojrzewał przez stulecia i został w całości pomyślany jako sposób uczczenia Boga i odpoczynku człowieka.

Zatem metody Jezusa były całkowicie niepodobne do tych, które działały tak dobrze i przez tak długi czas. On nie nauczał tak, jak uczeni w Piśmie (Mk 1, 22). Zamiast odwoływać się do tego czy innego rabbiego, jak to było w zwyczaju szkół, ważyć dowody jednego komentatora przeciw innemu, pokazywać, co dotyczy wiary, co opinii, a co wolności, przemawiał raz spokojnie, a raz surowo, ale zawsze z osobistym i ostatecznym autorytetem. Właśnie ową władczość w szczególny sposób dostrzegali ci, co Go słuchali. „Tłumy zdumiewały się Jego nauką. Uczył ich bowiem jak ten, który ma władzę, a nie jak uczeni w Piśmie” (Mt 7, 28 i 29).

Takie stanowcze metody nie prowadziły do pokoju, podobnie jak doktryna, którą głosił i sam szczerze przyznawał, iż tak właśnie jest. „Nie przyszedłem – powiedział wyraźnie – przynieść pokoju, ale miecz” (Mt 10, 34). „Przyszedłem – mówił wprost w znakomitym paradoksie – nie aby łączyć ludzi, ale by dzielić. Miecz mego słowa spadnie pomiędzy męża i żonę, pomiędzy matkę i dziecko. Rodziny zostaną rozbite przez Moją Ewangelię, przyjaciele odstręczeni od siebie, więzy miłości zerwane. Nie pokój, ale miecz” (Mt 10, 35–37) (1).

Kiedy John doszedł w swych medytacjach do tego punktu, uderzyła go nieodparta paralela. Czyż nie te właśnie wszystkie stwierdzenia podaje się jako dowód przeciw Boskim prawom Kościoła rzymskiego?

Wszystkie inne wyznania, z którymi miał kontakt, pretendują do tego, co nazywa się miłością i słodkim umiarkowaniem. Wesleyanie i baptyści rywalizują ze sobą w głoszeniu, że prawda nie jest kluczowa, że każdy człowiek musi podążać za własnym sumieniem, że żaden człowiek nie może ani wybawić swego brata, ani mu zaprzeczyć. Kościół anglikański raduje się swą własną wszechstronnością, wykrzykuje, że jest narodowy, a zatem musi prawdziwie reprezentować pogląd narodu, a jako swą chwałę i chlubę obiecuje wolność myślenia w szerokim zakresie. To prawda, zastanawia się John, że w jego obrębie znajdują się ludzie, którzy tak nie postępują, ale tak długo, jak inni mogą się im przeciwstawiać i podtrzymywać przeciwne poglądy, Kościół anglikański, na tyle, na ile posiada głos, wspiera tych ostatnich, a nie tamtych pierwszych. Jego pragnieniem jest udzielać takiego wsparcia, na jakie pozwala prawo tego kraju (ambicja sama w sobie godna szacunku), ale posuwa się przy tym zbyt daleko, zaliczając na przykład do grona swych biskupów tych, którzy otwarcie pouczają duchownych, że kiedy prawa Kościoła i państwa kolidują ze sobą, należy być posłusznym tym ostatnim, ponieważ Kościół anglikański jest ustanowiony przez prawo.

John przeciwstawia temu duchowi szerokiej wolności oskarżenia, rzucane przeciwko Kościołowi rzymskiemu i są to oskarżenia niewątpliwie prawdziwe w swej treści.

Kościół ten naucza „nie jak uczeni w Piśmie”.

„W obrębie moich granic – woła – nie będą istniały szkoły myślenia, dotyczące spraw, które mnie podlegają. Teologowie mogą dyskutować i spierać się oraz wyciągać wnioski – takie jest ich zadanie – ale kiedy ja przemawiam, muszą zamilknąć, albo odejść z Kościoła. Powiedziano o dawnych czasach – to czy owo było dozwolone w Kościele pierwotnym – przypuszczam, że istotnie było, ale to dotyczyło tamtych czasów. Teraz mówię do ciebie. Twierdzę, że jestem żywy, a nie martwy, czy w jakimś transie. Domagam się zatem prawa do poszerzania i rozwijania moich twierdzeń w sprawach doktryny, prawa unieważnienia, a jeśli zajdzie taka potrzeba, prawa uszczegółowienia moich decyzji w sprawach dyscypliny. Co więcej, życie, które daje mi natchnienie, jest Boże. To ta sama energia, która płonęła w moim Panu – to Jego głosem przemawiam i w oparciu o Jego autorytet formułuję definicje. Bóg ogłosił swoje przykazania na Synaju i na Górze Błogosławieństw. Ja dodaję do tego moje nauki, a wszystkie jednakowo wiążą sumienia tych, którzy słuchają.

„Jestem tutaj, aby głosić ludziom Bożą prawdę, nie aby ich zapewniać, że nic takiego nie istnieje, ani żeby ich zaspokajać nieokreślonym i zmieniającym się wyznaniem wiary czy deklaracją, że brak precyzyjnego myślenia stanowi najwyższy poziom umysłowej wolności. Lecz jestem tu, aby mówić im prawdę, ponieważ to jest prawda i ponieważ ani wątpliwość, ani wahanie, ani obojętność nie uczynią ich wolnymi (por. J 8, 32).

W sprawach, które dotyczą moralności, jestem gotów, jeśli zajdzie taka potrzeba, z największym naciskiem przeciwstawić się czysto ludzkim zarządzeniom. Ci, co zasiadają w parlamencie, mówią, że rozwiedziony mężczyzna może ożenić się ponownie. A ja wam powiadam, że nie może i odmawiam moich sakramentów tym, którzy w tej kwestii przedkładają człowieka nade mnie. Mówicie mi, że zdrowy rozsądek wymaga, aby niewinna kobieta poślubiona brutalowi nie została odcięta od szczęścia rodzinnego. Nie dbam o to, co mówi zdrowy rozsądek. Oświadczam przed Bogiem, że (brutal czy święty), ona jest kobietą zamężną, dopóki nie wkroczy śmierć, aby ją uwolnić. Mówicie mi, że jestem okrutny, że gdziekolwiek pójdę, przynoszę ruinę rodzinom, że rozdzielam matkę i córkę, ojca i syna, że jestem autorytatywny, władczy i dominujący. Odpowiadam, że przychodzę przynieść nie pokój, ale miecz, że moje dzieci odkrywały i zawsze będą odkrywać wrogów w swoim własnym domu, że jestem autorytatywny i władczy, jak mój Pan. Nie przemawiam bowiem tak, jak inni ludzie, jak ludzcy prawodawcy i politycy, którzy wolą pokój od prawdy, nie jak uczeni w Piśmie, którzy ważą opinię przeciw opinii, ale jak organ Ostatecznego Głosu i upoważniony interpretator Boskiej Woli”.

Dla Johna to już zbyt wiele, przechodzi zatem do drugiego punktu.

Pewien ciąg myślenia zasugerowały mu słowa Chrystusa, że chociaż idzie do Ojca (J 16, 28), to jednak wciąż będzie ze swoimi aż do skończenia świata (Mt 28, 20).

„Przedstawmy sobie – mówi John – co by się wydarzyło, gdyby te słowa wypełniły się w ciele i gdyby Chrystus wciąż był na ziemi w cielesnej formie. W ten sposób lepiej zrozumiemy, jakie jest działanie Jego duchowej obecności, ponieważ ta duchowa obecność, nieograniczona prawami przestrzeni, nie może w żadnym razie być mniej skuteczna, niż byłaby jego ziemska obecność w Jerozolimie czy w Rzymie”.

Zatem po pierwsze, co się tyczy prawdy, John zastanawia się, jak proste byłoby takie odwołanie! Gdyby pojawiły się spory, przynajmniej w istotnych kwestiach, mogłyby zostać rozstrzygnięte w ciągu kilku dni.

„Powiedz nam – wyobraża sobie delegację, mówiącą – powiedz nam, Panie, jakie jest znaczenie Twoich słów: «To jest Moje Ciało» (Mt 26, 26). Niektórzy z nas są skłonni utrzymywać, że te słowa należy rozumieć literalnie i że w Najświętszym Sakramencie mamy Twoje Ciało rzeczywiście i realnie obecne na naszych ołtarzach. Inni, którzy przypisują sobie równą pobożność i wiedzę, twierdzą, że taka rzecz jest niemożliwa i że to znaczenie może być jedynie symboliczne. Jeszcze inni nazywają tę obecność faktyczną, nie realną. Kolejni twierdzą, że owa obecność jest realna dla przyjmującego, a nie w chlebie. Z tych rozbieżności wynikają niekończące się kłótnie, spory i wzajemne obwinianie się. Przyznajemy ze wstydem, że sakrament jedności dla wielu spośród nas jest sakramentem niezgody i nienawiści”.

„Czyż można wątpić – zapytuje John samego siebie – że odpowiedź zostałaby dana?”

„Cóż, to jedynie wyobraźnia. Nie ma tutaj Jezusa Chrystusa, aby zdecydował w tej kwestii i zinterpretował swoje własne niejasne stwierdzenie. Idę do tego, czy owego nauczyciela i każdy mówi mi to samo – to jest tajemnicze stwierdzenie, nie jest dobrze zaglądać poza słowa Pisma, trzeba to zostawić tak, jak On to zostawił, prawdę odnajduje się nie w teologii, ale w miłującym duchu, który doświadcza i stwierdza, że Bóg jest łaskawy. Muszę być zadowolony – tak, wszyscy nauczyciele mi to mówią, poza jednym. Jest jeden, który nie jest zadowolony na tyle, aby to zostawić i który ze straszną arogancją rości sobie prawo do definiowana słów Pana w kategoriach niepewnej ludzkiej filozofii. Odsuwa on zwolenników Zwingliego, kalwinów, luteranów i pozostałych i mówi mi wyraźnie, że substancja chleba zmienia się w substancję Ciała Pana. Dodaje, że tam, gdzie jest Ciało, tam musi być i Krew, a ponieważ Chrystus jest żywy i niepodzielony, tam, gdzie jest Jego Ciało, musi być Jego Dusza i Jego Bóstwo. Na użytek teologów nazywa te dwie doktryny transsubstancjacją i współistnieniem i nakazuje mnie, który jestem prostym człowiekiem świeckim, czcić Boga i Człowieka, Ciało, Krew, Duszę i Bóstwo, rzeczywiście realnie i dosłownie obecne na jego ołtarzach”.

John znowu zwraca się do swojej Biblii, zasmucony takim zuchwalstwem i raz jeszcze czyta: „A oto ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata” (Mt 28, 20).

Zatrzymuje się na chwilę, wpatrzony w stronicę, a w jego głowie kiełkuje myśl.

„Jeśli zatem On jest tutaj, moje wyobrażenie nie jest wyobrażeniem, ale faktem. On jest tutaj, aby podjąć decyzję w tych kwestiach, aby dać pokój zmęczonym umysłom, aby interpretować swoje niejasne stwierdzenia! Gdzie Go zatem znajdę? W Anglii, gdzie zbywają mnie wymówką – pośród tych, którzy odrzucają wszelką władzę, nakładającą na ludzkie sumienia większe brzemię, niż tylko Pismo: innymi słowy – pośród tych, którzy odmawiają objaśnienia nieznośnego brzemienia niezrozumiałego, a kluczowego tekstu? Czy też znajdę Go pomiędzy tymi, którzy sami nie obawiają się podawać znaczenia tego tekstu zrozumiałym językiem, którzy nie wzbraniają się przed zaangażowaniem w filozofię, aby osiągnąć dalszą iluminację, którzy, innymi słowy, twierdzą, że przemawiają w oparciu o autorytet Tego, który jako pierwszy wypowiedział owo niejasne stwierdzenie i odpowiadają ludziom zgodnie z metodą Chrystusa, tak, jak ją rozumieją?

Czy zatem odrzucenie władzy poszerzania Jego słów nie stanowi odrzucenia stałej obecności, którą On przyobiecał?”

Ks. Robert Hugh Benson

(1) Według Biblii Tysiąclecia: „Przyszedłem poróżnić syna z ojcem, córkę z matką, synową z teściową; i będą nieprzyjaciółmi człowieka jego domownicy. Kto kocha ojca lub matkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien. I kto kocha syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest mnie godzien”.

Powyższy tekst jest fragmentem książki ks. Roberta Hugh Bensona Religia zwykłego człowieka.