Rozdział szósty. Życie innego

Mniej więcej w tym właśnie czasie Franciszek wybrał się w podróż do Rzymu. Może jego matka miała nadzieję, że taka odmiana przywróci mu siłę; może ojciec miał nadzieję, że będąc wśród ludzi i słysząc wieści z wojny jego syn znów zapłonie rycerskimi ambicjami. Sam Franciszek bardzo chciał zobaczyć wielkie miasto, w którym żyło i umarło tak wielu świętych i męczenników i gdzie powinien w końcu – jak sądził – znaleźć mądrych i świątobliwych ludzi, którzy podpowiedzą mu, jak może zrealizować swój zamiar niesienia pomocy i uleczenia całej nędzy tego świata.

Dziwnie jechało mu się drogą do Spoleto, w duchu był jednak szczęśliwszy niż podczas poprzedniej podróży. Na południe od miasteczka droga była mu już nieznana, choć kilka lat później miał poznać każdą jej piędź.

W trzynastym wieku – podobnie jest zresztą w dwudziestym pierwszym – wszyscy przyjezdni najbardziej chcieli zobaczyć w Rzymie kościół Świętego Piotra, wówczas jednak nie była to jeszcze tak ogromna świątynia jak w dzisiejszych czasach. Był to po prostu stary kościół – choć stał na tym samym miejscu i musiał być niezwykle piękny. Franciszkowi wydał się najświętszym miejscem na świecie, kiedy tak chodził wielką nawą między długimi rzędami kolumn i gdy ukląkł, aby się pomodlić przed ołtarzem. Kiedy jednak przystanął samotnie w kościelnym portyku, zauważył tłum obdartych, brudnych ludzkich istot, które głośno żebrały o jałmużnę, chwytając za płaszcze i krzycząc do ucha wszystkim wchodzącym do kościoła. Gdy tak na nich patrzył i słuchał, łzy napłynęły mu do oczu i wydawało mu się, że słońce zniknęło nagle z rzymskiego nieba. „Co to ma znaczyć?” – pytał sam siebie. „Czyżby tu, w Rzymie, gdzie mieszka tylu bogatych, świątobliwych i mądrych ludzi, nie było nikogo, kto by się zaopiekował tymi wynędzniałymi stworzeniami?” W cieniu kolumny, nieco oddalony od reszty, kucał żebrak, który nie wołał do przechodniów ani nie chwytał ich za płaszcze. Wyciągał tylko przed siebie chudą rękę i spoglądał z nadzieją na ich twarze. Franciszek długo mu się przyglądał. Nikt mu niczego nie dał, chyba nikt go nawet nie zauważał. Na twarzy żebraka malowało się zmęczenie i brak nadziei, a wyciągnięta dłoń od czasu do czasu opadała mu na kolano. Franciszek ciągle patrzył. Zapomniał o tłumach ludzi. Zapomniał o wszystkim. Zastanawiał się, jak to jest, kiedy tak siedzi się od rana do nocy, w zmęczeniu i brudzie, błagając o kawałek chleba. Nagle, jak zawsze działając pod wpływem chwilowego impulsu, Franciszek zagadał do milczącego żebraka i zaprowadził go do odludnego zakątka w najdalszym końcu portyku. Dał biedakowi monetę i bez słowa wyjaśnienia zaproponował mu, aby się zamienili na ubrania. Żebrak oniemiał, kiedy Franciszek zaczął zdejmować swoje piękne szaty. Może myślał, że ma do czynienia z przestępcą usiłującym się ukryć albo ze zwykłym szaleńcem. Cokolwiek przyszło mu do głowy, był rad, że może wymienić swoje podarte żebracze łachmany na szaty, jakich czasem ze zdumieniem dotykał, lecz nigdy nie marzył, że będzie mógł je włożyć. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego człowieka, za to Franciszek wrócił w brudnym, podartym płaszczu pod drzwi kościoła Świętego Piotra, by przesiedzieć tam cały dzień.

Może postąpił głupio, w każdym razie jednak głód i zmęczenie tego dziwnego dnia lepiej niż wszystko, co do tej pory przeżył, pozwoliły mu zrozumieć cierpienie biednych ludzi – a ponieważ je zrozumiał, lepiej mógł im pomóc.

Spędziwszy jeden dzień żebraczego życia Franciszek był już pewien, że żadna służba na świecie nie będzie dla niego poniżająca, a żadna ludzka istota zbyt odrażająca, by ją dotknąć. Najokropniejszy kaleka spotkany na drodze zdawał mu się przyjacielem i bratem, a jedynym jego zmartwieniem było to, że nie może sprawić, by wszyscy zrozumieli jego miłość i współczucie.

Radość i pewność siebie towarzyszyły mu przez całą drogę do domu. Spoleto nie było już tak ponure, a ptaki w lesie śpiewały mu wesoło. Kiedy był już w znajomej dolinie Umbrii, zanim dotarł do meandrującego i połyskującego potoku Tescio, ujrzał sylwetkę góry Monte Subasio płonącej czerwienią nad Asyżem na tle zachodzącego słońca; mury miasta lśniły jak szkło i dla Franciszka wyglądały jak mury Nowego Jeruzalem.

Przez następne tygodnie wydawało mu się, że sama miłość do wszystkich ludzi napełniła całe jego życie radością i spokojem; pewnego dnia odkrył jednak, że będzie musiał jeszcze pokonać wiele trudności.

Przejeżdżając przez dolinę nieopodal Asyżu zbliżył się do niewielkiego szpitaliku dla trędowatych, przy którym często zatrzymywał się, aby dać biedakom trochę pieniędzy. Głęboki smutek ogarniał go zawsze na myśl o cierpiących na tę najstraszniejszą ze wszystkich chorób i tym razem pomyślał sobie: „Dziś wejdę do środka i coś im zostawię”. Przed bramą szpitala, w pełnym słońcu, kucał pod ścianą jeden z trędowatych i prosił przejeżdżających o jałmużnę. Biedak był pokryty wrzodami, aż przykro było patrzeć. Na jego widok Franciszka zdjęła zgroza i obrzydzenie. Pośpiesznie wyciągnął sakiewkę zza pasa i rzuciwszy ją trędowatemu, popędził przed siebie co koń wyskoczy, usiłując zapomnieć widoku tamtej twarzy. Raptem przeszyła go myśl niczym strzała: „Ten człowiek również jest moim bratem, a ja nim wzgardziłem!”. Popuścił cugle i koń powlókł się stępa nierówną drogą między oliwnymi gajami. Franciszek był zawstydzony i rozczarowany. Powiedział do siebie: „Moja sakiewka była obelgą, bo dałem ją bez miłości i raczej z pogardą niż z litością”.

Słońce stało już wysoko i zrobiło się gorąco, niebo było bezchmurne; żaden cień nie kładł się na rozległe, nagie zbocza Monte Subasio. Przy źródle koło drogi kilka kobiet robiło pranie. Podczas pracy śpiewały, a na końcu długiego jeziorka grupka dzieci bawiła się wesoło, zanurzając ręce w chłodnej wodzie i pryskając na siebie z krzykiem i śmiechem. Skąpany w słonecznym blasku, cały świat wydawał się szczęśliwy i tym większe wydawało się nieszczęście biednego trędowatego. Tętent kopyt uciszył śpiewy i śmiechy, wszyscy odwrócili się w stronę nadjeżdżającego; nagle, ku ich zdziwieniu, jeździec zawrócił w miejscu i pognał w stronę, z której nadjechał.

– Kto to jest? – spytała jedna z praczek.

– To tylko młody Bernardone, syn kupca – odpowiedziała druga. – Ludzie mówią, że zwariował.

Wtedy odezwała się stara, zgarbiona kobieta:

– Szalony czy nie, ma dobre serce. To jego złoto pozwoliło mojemu biednemu Giovanniemu przeżyć zeszłą zimę. Chciałabym, żeby więcej bogaczy wariowało tak jak on.

Franciszek tego nie słyszał. Popędził przez dolinę w stronę szpitaliku. Nie minęło nawet dziesięć minut; trędowaty, który ledwie oprzytomniał ze zdziwienia hojnością darczyńcy, wlókł się ku drzwiom ze swoim skarbem. Poruszał się wolno, jakby dręczył go wielki ból. Franciszek zeskoczył z konia i uklęknąwszy w pyle drogi, uniósł rękę żebraka do ust i pocałował ją, tak jak zawsze go uczono zachowywać się wobec biskupa czy księcia. Chory był pewnie tak samo zaskoczony jak żebrak w portyku kościoła Świętego Piotra, ale Franciszek Bernardone wcale nie zwariował. Poprzez swoje porażki i wstyd wyuczył się lekcji, której niektórzy nigdy nie pojmą; albowiem jest napisane: „Choćbym rozdał cały majątek biednym, a miłości bym nie miał, byłbym niczym”. Od tego wiosennego poranka na progu leprozorium aż do dnia swojej śmierci, Franciszek z Asyżu nigdy nie spotkał człowieka, który byłby zbyt brudny, wstrętny czy nawet niegodziwy, żeby nie można go było pokochać.

cdn.

Sophie Jewett

Powyższy tekst jest fragmentem książki Sophie Jewett Święty Franciszek. Opowieść o Trubadurze Pana Boga.