Rozdział szósty. Z powrotem do pracy

Mój przyjaciel z dziecięcych lat, niejaki Jan Dumond, niedawno przywdział habit zakonnego nowicjusza w Lyonie. Nie tracąc ani chwili, postanowiłem pojechać tam i zobaczyć się z nim. Ciekawe będzie posłuchać, co ma do powiedzenia o życiu zakonnym.

Przyjaciel – teraz brat Gerard – był pełen entuzjazmu.

– Och, cudownie jest być częścią wspólnoty – wykrzyknął. – Jestem pewien, że będziesz tu zupełnie szczęśliwy, Janku. Wszyscy są tacy mili. A praca… Cóż, nigdy nie sądziłem, że znajdę pracę równie ciekaw ą jak ta, którą mi tu dano. Czemu nie dołączysz do naszej małej rodziny?

Z wahaniem wyłożyłem mu swój plan. Chciałbym zostać mnichem – jeżeli przełożeni będą mnie chcieli. Wydawało się jednak, że lepiej najpierw pojechać do Ecully, żeby spotkać się z księdzem Balleyem, a potem do Dardilly, żeby zobaczyć się z moją rodzin ą. Zaś potem, jeżeli wszystko dobrze pójdzie…

– Oczywiście, że wszystko pójdzie dobrze – brat Gerard zapewnił mnie z ufnością. – O ile tylko kandydat ma dobre zdrowie i dobre zamiary, nie ma się o co martwić. Och, Janku! Jestem taki szczęśliwy, że chcesz tutaj wstąpić!

Ksiądz Balley był jednak innego zdania. Kiedy po raz pierwszy usłyszał o moim postanowieniu zostania bratem zakonnym, spojrzał na mnie ze smutkiem. Potem nagle wyraz jego twarzy zmienił się, a ksiądz oświadczył dobitnie, że mam zamiar popełnić straszliwy błąd.

– Natychmiast napisz do swojego przyjaciela w Lyonie, żeby nie pisnął nikomu ani słowa o tym, co mu powiedziałeś – nakazał. – Napisz, że chcę, abyś kontynuował swoje przygotowania do stanu kapłańskiego.

Nie mogłem uwierzyć własnym uszom.

– Ale ja zostałem usunięty z seminarium, ojcze! Jak mogę w ogóle mieć nadzieję na zostanie księdzem?

Ksiądz Balley popatrzył mi w oczy z niezachwianym spokojem.

– Jak? Tak, że ja sam będę cię uczył, rzecz jasna.

Po czym mój drogi przyjaciel zaczął mówić mi, co myśli – powoli i spokojnie, jak gdyby przemawiał do dziecka. Rozpocząłem swoją naukę do stanu kapłańskiego w wieku lat dziewiętnastu. Upłynęło dziewięć lat i przez cały ten czas pracowałem bardzo ciężko, żeby osiągnąć swój cel. Ale diabeł musiał pracować jeszcze usilniej, gdyż teraz mam dwadzieścia dziewięć lat i to on wydaje się wygrywać, a nie ja.

– Oczywiście wiesz, Janku, że jednym z naprawdę ważnych działań diabła jest powstrzymywanie ciebie i innych młodych mężczyzn, takich jak ty, od stanu kapłańskiego?

Przytaknąłem żałośnie.

– Tak, ojcze.

– A zatem postanowiłeś mu się poddać.

Cofnąłem się ze zgrozą.

– Och, nie!

– Przecież właśnie powiedziałeś mi, że kończysz z nauką, że zamierzasz zostać zakonnikiem i nie przejmować się więcej książkami!

Zdenerwowany, załamywałem ręce.

– To nie oznacza poddania się diabłu, czyż nie, ojcze?

– Dla niektórych nie, Janku. To byłaby wspaniała i cudowna rzecz, poddanie się łasce Bożej. Ale dla ciebie… Cóż, obawiam się, że to tylko wygodny sposób wybrnięcia z niewygodnej sytuacji.

Kiedy tam siedziałem, zaniepokojony i przygnębiony w taki sposób, że nie można tego wyrazić słowami, ksiądz Balley mówił dalej, powoli i pewnie. Przyszedł mu do głowy pewien pomysł, którym się ze mną podzielił. Pomysł, żeby uczyć mnie (ale na pewno nie po łacinie!) tego, czego moi przyjaciele w Lyonie będą się uczyć w klasie przez następne trzy miesiące. Z pewnością kolejna modlitwa i ofiara sprawią, że pod koniec maja – kiedy nadejdzie pora egzaminów końcowych – powrócę do seminarium z wystarczającą wiedzą, żeby zdać z każdego przedmiotu. Potem, kiedy w lipcu przyjedzie biskup, profesorowie będą mogli tylko posłać mnie wraz z innymi studentami, abym otrzymał niższe święcenia – może nawet zostanę subdiakonem?

– To wszystko jest takie proste, a jednocześnie to jest właśnie to, czego diabeł się nie spodziewa, Janku. Czy nie masz ochoty spróbować jeszcze raz?

Spojrzałem na mojego dobrego przyjaciela i nauczyciela ze zdumieniem. Cóż to za święty człowiek! Jak wiele czasu, wysiłku, modlitw i wyrzeczeń ofiarował Bogu w mojej intencji! I chciał poświęcać się dalej…

Wziąłem głęboki wdech.

– Dobrze – szepnąłem. – Spróbuję jeszcze raz. Ale, ojcze… Och! Jeżeli kiedykolwiek zostanę księdzem, to tylko dzięki tobie!

I w taki oto sposób ponownie podjąłem naukę, a trzy miesiące później wróciłem do seminarium na egzaminy końcowe. Ale kiedy blady i drżący stanąłem przed komisją egzaminacyjną, ta odrobina wiedzy, jaką miałem z każdego przedmiotu, od razu ulotniła mi się z głowy. Jakże okropna była konieczność stanięcia twarzą w twarz z najbardziej uczonymi i znamienitymi kapłanami w archidiecezji – i to nie mając nic sensownego do powiedzenia! Och, na pewno wszyscy pomyśleli sobie to samo: że nigdy jeszcze nie było takiego głupiego kandydata do niższych święceń, jak Jan Maria Vianney! Przecież nie potrafił nawet zrozumieć najprostszego pytania, kiedy zadawano mu je po łacinie, nie mówiąc już w ogóle o udzieleniu zadowalającej odpowiedzi! Kim on tak w ogóle jest? I skąd mu przyszło do głowy, że mógłby zostać księdzem?

To oczywiste, że wynik ustnych egzaminów w seminarium mógł być tylko jeden: całkowita porażka! Ale mimo to, następnego dnia ksiądz Balley udał się do Lyonu i podjął ostatni i śmiały wysiłek dla mojego dobra.

– Z powodu tremy mój biedny chłopiec stracił głowę podczas egzaminów – powiedział wikariuszowi generalnemu, wielebnemu Courbonowi, który był jednym z egzaminatorów. – Och, ojcze! Gdyby tylko wasza wielebność mógł dać Janowi jeszcze jedną szansę! Gdybyś ty i kilku innych mogli przyjechać do Ecully i raz jeszcze przeegzaminować go u mnie na plebanii… w znajomym otoczeniu, gdzie czułby się bardziej swobodnie…

Wikariusz generalny bardzo wysoko cenił księdza Balleya. Teraz jednak popatrzył na niego nieco dziwnie.

– To nadzwyczaj niezgodne z przepisami życzenie, ojcze.

– Wiem, wasza wielebność.

– Jan Maria Vianney ma wyjątkowo mierne noty jako student.

– To także wiem.

– A jednak sądzisz, że byłby z niego dobry ksiądz?

– Och, jestem o tym przekonany!

– Cóż, ojcze, oczywiście nie mogę niczego obiecać. Ale zobaczę, co da się zrobić w sprawie przyjazdu do Ecully.

Zaledwie dwadzieścia cztery godziny później wikariusz generalny przybył do Ecully i to w towarzystwie dwóch uczonych księży. Serce waliło mi jak młotem, kiedy ksiądz Balley wprowadził mnie, żebym spotkał się z szacownymi gośćmi. Ale oni powitali mnie tak życzliwie, że niemal natychmiast mój lęk zniknął. Nieco później zadali mi kilka prostych pytań, na które zdołałem poprawnie odpowiedzieć. Potem wikariusz generalny zwrócił się do księdza Balleya.

– Czy ten młody człowiek ma zamiłowanie do modlitwy, ojcze?

– Och, tak, wasza wielebność.

– Czy jest oddany Najświętszej Pannie?

– Od wczesnego dzieciństwa.

– Czy wie, jak odmawiać Różaniec?

– Tak, jest wzorem pobożności.

Nastała długa cisza i moje serce raz jeszcze zaczęło łomotać. Wikariusz generalny miał spuszczony wzrok, jego wargi poruszały się. Najwyraźniej modlił się o oświecenie, bowiem to w jego rękach – ponieważ kardynał arcybiskup Lyonu przebywał wtedy poza swoją siedzibą – spoczywał mój los. Czy Bóg naprawdę powoływał mnie do stanu kapłańskiego?

Raptem ten dobry człowiek odwrócił się do mnie. Spoglądał bardzo łaskawie.

– Wzór pobożności? Doskonale! Wzywam tego młodego człowieka, żeby przyjechał na święcenia. Łaska Boża uczyni resztę.

Jakaż radość i szczęście stały się teraz moim udziałem! Nareszcie mój cel był w zasięgu wzroku, i przez resztę dnia pełnym niedowierzania szeptem wciąż powtarzałem sobie cudowne słowa wikariusza generalnego. Później, przez kilka tygodni moje szczęście jeszcze bardziej się wzmagało. 2 lipca, dzięki specjalnej dyspensie, otrzymałem cztery niższe święcenia i zostałem wyświęcony na subdiakona!

„Och, drogi Boże, teraz naprawdę jestem w Twojej służbie”, mówiłem sobie, ledwie mogąc uzmysłowić sobie ten poruszający do głębi fakt. „Teraz naprawdę zostanę księdzem…”

Jednak chociaż zostałem podniesiony do godności subdiakona, to zanim mogłem posunąć się dalej, czekało mnie jeszcze więcej nauki. Ale po tę wiedzę nie wróciłem już do seminarium. Z powodu wcześniejszej porażki, jaką tam poniosłem, uznano, że lepiej, by ksiądz Balley objął pieczę nad moją dalszą edukacją. A zatem nadal przebywałem na plebanii jako zakrystian i pomocnik do wszystkiego, spędzając każdego dnia po kilka godzin na czytaniu i nauce.

Oczywiście, od zawsze wiedziałem, że mój dobry przyjaciel to znakomity nauczyciel – życzliwy, cierpliwy i sumienny. Bądź co bądź, jakiż inny opiekun zdołałby z powodzeniem czegoś mnie nauczyć? Ale następnego roku dowiedziałem się od niego pewnej rzeczy, o której wcale nie mówiły podręczniki, przysyłane mi do opanowania. A mianowicie tego, że ksiądz, aby jego praca okazała się sukcesem, musi modlić się i cierpieć za dusze w każdym dniu swojego życia.

– Jaka szkoda, że tak wielu duszpasterzy tego nie rozumie – powtarzał mi nieraz mój nauczyciel. – Ale to prawda, Janku. Nawracanie grzeszników zaczyna się od modlitwy, a kończy pokutą. Pamiętaj o tym, kiedy wyruszysz, by uwalniać dusze od grzechu.

Bardzo często rozmyślałem o tym, co mówił, zwłaszcza że mogło się to odnosić do całej Francji. Albowiem po okropnościach rewolucji i trudach wojny nasz kraj był w naprawdę opłakanym stanie. Większość politycznych przywódców twierdziła, że sukces należy mierzyć jedynie w kategoriach bogactwa, władzy albo wiedzy świeckiej. Miliony ludzi zgadzały się z nimi i w ten sposób religia niemal przestała teraz cokolwiek znaczyć. W rzeczy samej, ignorancja i występek pleniły się zarówno w mieście, jak i na wsi, a ci mężczyźni i kobiety, którzy codziennie klękali, by prosić o Boże błogosławieństwo dla siebie, swoich rodzin i swojej pracy, byli nieliczni i rozproszeni. Ale myślałem sobie: przypuśćmy, że jeden proboszcz podejmie się modlitwy za grzeszników i ludzi zobojętniałych, mieszkających w jego parafii, i odprawi za nich pokutę, prawdziwą pokutę? I przypuśćmy, że zdoła znaleźć wśród swojej trzódki dwie albo trzy owieczki, skłonne uczynić tak samo?

„Ojciec Niebieski z pewnością byłby poruszony tak wielką modlitwą i ofiarą”, uznałem. „Dopilnowałby, żeby grzesznicy w takiej parafii zostali nawróceni, napełniłby obojętne dusze gorliwością i uświęciłby jeden malutki zakątek Francji.”

Jeden malutki zakątek Francji! Wydawało się to drobne i nieistotne, a jednak w pewien sposób dostrzegłem cudowność tego wszystkiego. Och, jakaż prawdziwie zachwycająca praca czekała nawet na najskromniejszego proboszcza, nieobawiającego się oddać siebie samego za inne dusze! Nie tylko mógł wnieść prawdziwy pokój i radość do ludzkich serc, ale mógł także uczynić świętych z otaczających go ludzi… Ze zwykłych mężczyzn i kobiet, chłopców i dziewcząt…

„Ojciec Balley nie obawia się czynić dobra poprzez modlitwę i cierpienie za innych”, pomyślałem. „Och, drogi Boże, czy nie mógłbyś pozwolić mi, żebym stał się chociaż troszeczkę taki jak on? I czy nie mógłbyś pozwolić, żeby wielu innych księży też zechciało być takimi jak on? Wtedy świat na pewno byłby o wiele lepszy…”

Mijały miesiące, aż wreszcie 23 czerwca 1815 roku w katedrze św. Jana w Lyonie zostałem wyświęcony na diakona. Jakież szczęście przepełniało mi serce! Ale dwa tygodnie później to szczęście przysłoniła zupełnie ciemna chmura. W tym czasie przeszedłem jeszcze jeden egzamin na plebanii księdza Balleya, prowadzony przez kanonika Bocharda, uczonego księdza z archidiecezji lyońskiej, i zostałem poinformowany, że 9 sierpnia w Wyższym Seminarium w Grenoble mogę się stawić na wyświęcenie do stanu kapłańskiego.

– W zeszłym roku zrobiłeś znaczne postępy, Janie – pochwalił mnie kanonik. – Jestem z ciebie naprawdę zadowolony.

Z entuzjazmem klasnąłem w dłonie.

– Och, tak się cieszę, ojcze kanoniku! Pracowałem jak najusilniej.

Ale kiedy poszedłem do biura wikariusza generalnego po dokumenty, które miały mi być potrzebne w Grenoble, spotkało mnie prawdziwe rozczarowanie. To fakt, że zostałem wyświęcony na księdza 9 sierpnia. Od tej chwili aż do dnia mojej śmierci miałem cudowną moc przemieniania zwyczajnego chleba w Ciało i Krew Chrystusa. Ale jak oświadczyły władze kościelne, istniała pewna ważna duszpasterska funkcja, do pełnienia której się nie nadawałem.

– Nie możemy ci pozwolić spowiadać, Janie – powiedział łagodnie wikariusz generalny. – Ty… no cóż, myślę, że sam wiesz, dlaczego.

Żałośnie skinąłem głową.

– Tak, wasza wielebność. Jestem za głupi.

– Nie ujmuj tego w taki sposób, mój synu. Powiedzmy raczej, że nie jesteś wystarczająco przygotowany do pracy, ponieważ nigdy nie przestudiowałeś wymaganych tekstów. Niech ci nie będzie przykro. Oczywiście, Kościół potrzebuje uczonych księży, ale potrzebuje też innych. Czy wiesz, jakich mam na myśli?

Wahałem się tak długo, że w końcu wikariusz generalny musiał sam udzielić odpowiedzi na własne pytanie.

– Janie, Kościół potrzebuje świątobliwych księży – powiedział z powagą. – Nade wszystko, świątobliwych księży!

I wtedy nagle pewne pragnienie ogarnęło moje serce. To jasne, że byłem okropnie głupi. Nigdy, przenigdy nie mógłbym zostać uczonym księdzem. Ale może… Och, co za szczęśliwa myśl! Może mógłbym zostać księdzem świątobliwym?

cdn.

Mary Fabyan Windeatt

Powyższy tekst jest fragmentem książki Mary Fabyan Windeatt Św. Proboszcz z Ars.