Rozdział szósty. Wyznania liberała, cz. 1

Niezrównane są Wyznania św. Augustyna, bo w nich wielka dusza przelewa się z niezrównaną prostotą i podniosłością. Zajmującymi są i nowsze dzieła w tym rodzaju, bo mieszczą zwykle cenny materiał etyczny i psychologiczny w żywotnej formie. Ale jakże ciekawą by była księga wyznań liberała, i to liberała naszego chowu, galicyjskiego – na dobitek gazeciarza? W takiej książce, byle szczerze napisanej, jakie by się mogły znaleźć klejnoty rzeczy nie tylko ciekawych, ale prawdziwie pouczających, wyświecających tę „narodową psychologię”, o której dziś tyle mówią, rozwiązujący różne zagadki dotąd dla wielu niepojęte! Otóż taką książką obdarzyła nas nasza szczęśliwa gwiazda, taką książką są Listy do przyjaciela (1) napisane przez Ludwika Masłowskiego, byłego redaktora „Kuriera lwowskiego”, tłumacza Darwina itd.

Świętego Pawła na drodze do Damaszku powalił głos z góry. Pan Masłowski jechał także na „Kurierze lwowskim” w podobnym kierunku i z podobną jak Szaweł szczerością, kiedy również został powalonym. Nie przemówił jednak do niego głos z góry, o ile z jego książki wnosić można; nie oświeciła go wiara; od przekonań katolickich jest on w gruncie rzeczy tak dalekim, jak był przedtem; ale uderzył go jakiś grom z dołu. Refleksja, doświadczenie, zetknięcie się corps à corps z błotem, leżącym na dnie tej „sadzawki galicyjskiej”, o której tak wybornie pisze, zastanowiło go, przekonało doraźnie, że jest na fałszywej drodze i skłoniło do szczerego i jawnego odwrotu. Począwszy od 6 marca b.r., zaczął on wydawać w „Kurierze” artykuły wstępne pod tytułem: „Listy do przyjaciela”, w których swój odwrót opisywał i klikę, od której się odłączał, wybornie charakteryzował. Po piątym liście już im było tego za wiele – wysadzili z redakcji tego zdrajcę, wstecznika itd. Lecz on wylał jeszcze w dziesięciu nowych listach wszystko, co miał na duszy, wypowiedział i to, co by w szpaltach dziennika miejsca znaleźć nie mogło, bo, jak dowcipnie powiada: „on ne parle pas de corde dans la masion d’un pendu” i tak wydał razem piętnaście listów, stanowiących arcyciekawą broszurę, o której mówimy.

Dla rzadkości okazu, pozwolę sobie zdać z niego obszerniejszą sprawę, i nie będę szczędził cytatów, bo nie czuję się na siłach równie dosadnie wypowiedzieć tych rzadkich i dotąd nie słyszanych rzeczy.

W pierwszym liście pan Masłowski tłumacząc, że uczciwy człowiek może zmienić zdanie – na co zgoda bez dyskusji – kreśli wyborny obraz sposobu, jakim u nas wyrasta plemię liberałów: nie na gruncie przekonań, dowodów, doświadczenia, ale… zgoła bez gruntu – z braku gruntu.

„Na uniwersytecie – mówi autor – w chwilach wolnych od swych specjalnych studiów, zagląda młody człowiek do dzieł socjalnych i politycznych, a kierując się sympatią swojego wieku, przyswaja sobie wszystkie tezy liberalne, jakie w tych książkach spotyka. Nie bada, czy odpowiadają one potrzebom życia ludzkiego, bo go nie zna i badać tego nie może. Nie zastanawia się, czy społeczeństwo według tych liberalnych formułek zbudowane, zdołałoby osiągnąć cel, który sobie wytyka, tj. najtańszym kosztem uszczęśliwienia największej możebnej ilości ludzi; nie wchodzi w to, czy zwolnienie więzów, krępujących namiętności nie przyczyniłoby się właśnie do rozwinięcia w ludziach antyspołecznych pierwiastków; bo oczywiście wchodzić w to i badać tego wszystkiego nie może. Kocha liberalizm i gotów walczyć o niego, bo on najlepiej zaspokaja młodą jego fantazję, a najwięcej przyrzeka młodym jego namiętnościom, pragnącym rozkuć kajdany, nałożone przez stare społeczne teorie. Po skończeniu uniwersytetu człowiek taki oddany swej zawodowej pracy, nie ma czasu na socjalne lub polityczne studia; trwa więc dalej w swej admiracji dla liberalnych formułek, aż z biegiem lat w miarę ostygania młodzieńczych zapałów poczyna w nich robić tu i ówdzie szczerby. W owym okresie weź go na indagację, a przekonasz się, że w głowie jego cały chaos przeróżnych twierdzeń i hipotez: znajdziesz tedy umiarkowane, nawet konserwatywne zdania we wszystkich kwestiach praktycznych, o które się w życiu ocierał – będą one rezultatem doświadczenia i umitygowania się temperamentu; znajdziesz dalej to, co się nazywa, les lieux communs, to jest komunały, wałęsające się po ulicach, które co chwila możesz podnieść z trotuaru i włożyć sobie do głowy; znajdziesz wreszcie cielęce zachwyty dla liberalnych reform, ale najniezawodniej w sprawach takich, które o niego nie ocierały się bezpośrednio”.

Tak wyrasta i kształci się galicyjski liberał, albo raczej, taka jest podstawa jego zasad: ignorancja. Właściwą zaś szkołą, w której się kształci, w której na tym gruncie gmach swoich teorii buduje, jest prasa codzienna. W dalszym toku autor oceni nam i scharakteryzuje tę prasę jako specjalista, na podstawie autopsji, ale już w drugim liście mówi nam naiwnie, jak wstąpiwszy w szranki, z przygotowaniem jak wyżej, wierzył tej prasie, na jej słowo sądził, „że wszystko, co wynosi się ponad szare tło mas społecznych kraju, jest z gruntu zepsute, zdemoralizowane do nieskończoności, sprzedajne, serwilistyczne, płaskie, uczuć patriotycznych do szczętu pozbawione”. – Na wiarę tej prasy „cała Galicja przedstawiała mu się jako wielka sadzawka, cuchnąca i brudna, na całej powierzchni pokryta wszelkiego rodzaju wodorostami; rolę wodorostów grał sejm i wiedeńskie koło polskie; urządzić odpływ dla wód tej sadzawki, wydobyć z wnętrza nowe a utajone siły – to było jego marzeniem”.

On wierzył tej prasie, to fakt, który warto zapisać. „Na tę rozczyniającą działalność naszej prasy – mówi słusznie autor – nikt u nas dotąd nie zwrócił (dosyć głośno) uwagi. Jedni, z pogardą patrząc na nią, nie czytają jej kalumnii i sądzą, że również nikt inny ich nie czyta; drudzy uważają jej wrzaski za pewien rodzaj bodźca dla osób stojących u steru i chociaż rozumieją jak one są bezpodstawne, mniemają wszakże, że w Wiedniu przynoszą nam korzyść, a w kraju nie obałamucą nikogo; wreszcie inni widzą w tym wybryk swobody prasowej, więc przez admirację dla tej swobody, znoszą ów wybryk, chociaż się z nim nie solidaryzują. Ale nikt nie przypuszcza, że są całe zastępy ludzi, skądinąd zacnych i rozumnych, którzy z dala stojąc od spraw politycznych, biorą za dobrą monetę wszystko to, co opozycyjna prasa pisze; i że nadto są całe szerokie warstwy społeczne, mało wykształcone, dla których każde drukowane słowo ma wartość ewangeliczną”.

„Jeżeli ja – mówi jeszcze indziej autor – mogący jako pisarz zaglądać często za kulisy naszych warsztatów prasowych, zostałem tak fatalnie w głównym punkcie w błąd wprowadzony; to cóż dopiero za chaos wyobrażeń i pojęć powstawać musi w głowie czytelnika na prowincji zjadającego co dzień anarchiczną strawę, przyrządzoną przez którąś jedną dziennikarską kuchnię i patrzącego na świat, na jego stosunki i rzeczy, przez okulary tylko tego dziennika! Żal mi zaprawdę tych ludzi, żal mi tych głów nieszczęśliwych, w które co dzień takie potworne wkładane są fałsze, i tych serc biednych, stworzonych do kochania, a karmionych tylko paszkwilem, jadem i nienawiścią”.

Po tym jakby wstępie, opisującym genetyczny rozwój galicyjskiego liberała, przychodzi w kilku następnych listach omówienie treści w nim zawartej, czyli, jak mówi autor, „jednego znamienia wspólnego tym ludziom, którzy się we wszystkim innym różnią”. Znamieniem tym według pana Masłowskiego jest anarchizm. Sądzę, że gdyby autor umiał głębiej w rzeczy wniknąć, wykryłby jeszcze niejedną liberałów cechę, równie im wspólną, a więcej jeszcze rdzenną, z której może i anarchizm wyrasta.

Ale poprzestańmy teraz na tej części prawdy, którą autor podnosi. Anarchizm ten, czytamy w trzecim liście, pochodzi stąd, że póki Galicja zostawała pod obcym i nieprzyjaznym rządem, sam patriotyzm podniecał i uniewinniał agitacje uliczne i prasowe przeciwko władzy, do czego skłonność odziedziczyliśmy po przodkach naszych z przeszłego wieku. W czystych intencjach pigułki anarchiczne zadawano pospołu z patriotycznymi. Lecz stosunki się zmieniły.

„Miano u steru kontusz i karabelę – a rzucano w nie tak samo błotem, jak rzucał ongiś ulicznik w mundur znienawidzonego kulturträgera. Prasa nasza prześcigała się w poniżaniu powagi sejmu i koła polskiego z tym większym zapałem, im mniej ją mogła za to konfiskować prokuratoria rządowa. Na władze zaś centralne, jakkolwiek również polskie, a od Gołuchowskiego czasów ożywione nawet silnym patriotyzmem, pisała to wszystko, co przecisnąć się mogło pomiędzy paragrafy niedołężnej ustawy prasowej.

Gawiedź uliczna pierwsza tej anarchicznej pracy poklask dała. Przemawiała ona bowiem do jej gustu, podsycała jej własne anarchiczne popędy. A zapytasz, co wobec tej tak szalonej, a tak strasznie szkodliwej działalności prasy, robili ludzie poważni, inteligentni, rozumiejący co w społeczeństwie rozwijać, a co tępić należy? – Nic, albo to co robi gawiedź uliczna wobec zbrodniarza, którego chce aresztować policjant: stawali po stronie prasy”.

Autor słusznie się przeraża tym „strasznym znamieniem” anarchizmu. Ale cóż mu przeciwstawia? Oto w czwartym liście jego idea konserwatyzmu. Wprowadza nas do gliptoteki, uderza wobec nas młotem w piękny posąg, rozbija go na drobne kawałki… „Szukaj w nich myśli – mówi – czy tej genialnej, którą przed chwilą wyrażał marmur, czy jakiejkolwiek bądź innej, choćby tak płytkiej, jak program tromtadracji. Szukaj! I cóż – nic nie znajdujesz? Milion ziarenek, które masz przed sobą, nic nie wyraża? A przecież ani fizycznie ani chemicznie nie uległy one żadnej zmianie… Dlaczegoż więc w nich żadnej myśli nie dostrzegasz? Oto dlatego, że odjąłeś im to, co do wyrażenia myśli pomagało, pozbawiłeś je spoistości, tej siły, która je skupiała w całość, wyobrażającą piękno. Sprzęgnięte społem tworzyły one dzieło nieśmiertelne; rozbite i rozproszone tworzą kupę pyłu, którą wiatr rozwieje… To samo dzieje się ze społeczeństwem. Ono także jak marmurowy posąg składa się z ziarenek, ludźmi zwanych. Ziarenka te, czyli ludzie, spojeni w jedną całość, tworzą statuę państwową, wyrażającą myśl społeczną. Ale uderz w nią młotem anarchicznych skłonności, a otrzymasz kupę pyłu, którą zmiecie fala dziejowa z powierzchni ziemi”.

Nie chciałbym zbytniego kłaść nacisku na porównanie, ale porównanie tu użyte, wyraża może głębiej myśl autora, niż sam przypuszcza, dalsza osnowa tych listów nas o tym upewnia. Czemu, kiedy mowa o społeczeństwie, przychodzi mu na myśl posąg marmurowy, złożony z atomów i spojony martwą, poniekąd zewnętrzną siłą spoistości – a nie organizm złożony z członków i komórek, tj. organicznych także całostek, wyrastających jedna z drugiej i spojonych tysiącznymi warunkami ruchu i życia? Haller, Taparelli byliby niezawodnie tego drugiego użyli porównania. Otóż wiedzieć trzeba, że dwa są rodzaje konserwatyzmu. Jeden, który szanuje dlatego prawo, władzę, ustrój społeczny, że widzi w tym wykwit z prawa natury, tj. wyrazu myśli i woli Stwórcy, drugi, który wychodzi z zasad Hobbesa i Jana Jakuba Russeau, z zasad zwanych zdobyczami roku 1789, państwo wywodzi z woli ogółu, a z państwa wszelkie prawo. W oczach pierwszego państwo wyrasta na korzeniu rodziny, własności i innych naturalnych związków i hierarchii ludzi; drugi widzi tylko w ludziach atomy równorzędne i siłę spójności państwa, która je kojarzy; co nadto, to od państwa pochodzi. Zasady tego drugiego konserwatyzmu są to te same, z których wychodzą wszyscy liberałowie, socjaliści, komuniści, rozchodzą się tylko we wnioskach. Podczas gdy tacy konserwatyści perswadują, jak nasz autor, że pięknie atomom trzymać się kupy i „wyrażać myśl państwa”, socjaliści wnioskują sobie, że kiedy są atomami i przez rozsypanie się „ani fizycznie, ani chemicznie nie ulegną żadnej zmianie”, to mało im na tym zależy, by w spojeniu „wyrażali myśl”, a lepiej im się rozlecieć, niż tłoczyć pod naciskiem spoistości. Ci ostatni mają za sobą siłę logiki, tj. konsekwentność z tymi zasadami, i mają siłę liczby, bo najwięcej gniecionych. Po stronie zaś owego konserwatyzmu na liberalnym gruncie, grupują się ludzie, którzy wyszli z liberalnych zasad i o innych pojęcia nie mają, naprowadzeni zaś zostali do konserwatywnych konkluzji, jedni stanowiskiem, drudzy deziluzją. Stanowiskiem, bo ktokolwiek stanął na szczycie, ten pragnie, żeby się pod nim nie chwiało. Takim konserwatystą ze stanowiska jest Bismarck, takimi zostali Gambetta, Ferri itp., takim zostanie Clemenceau tego dnia, co zostanie ministrem… Drudzy deziluzją, rozczarowaniem, przekonaniem się, że ostatnie wnioski liberalizmu prowadzą w otchłań: takimi konserwatystami są Renan i wielu innych pisarzy z „Revue des deux mondes”, takim jest i nasz autor. Jedni i drudzy przyjęli, właściwie mówiąc, tylko konkluzje konserwatyzmu, zasady zaś, tj. teorie istoty i pochodzenia prawa, władzy, państwa itd. mają, jak już powiedziałem, te same, co liberałowie i socjaliści. I to jest ich słaba strona.

Do tego rodzaju konserwatystów zaliczyłem pana Masłowskiego, nie dla samego porównania posągu, ale że nieco niżej, chcąc poprzeć moralną tezę konserwatyzmu, nie ma innej broni jak pozytywistyczne słowa: „socjologia!” „porównawcza psychografia!” itp., ani innych powag jak „Bagehota, Comta, Lubocka, Darwina, Littrego, Spencera”. Jakoż dalsze listy coś więcej nam o tym powiedzą; tymczasem wróćmy od dygresji do rzeczy.

W piątym liście zarysowuje się pojęcie liberalizmu. Najpierw historyczny pogląd. Szlachta powstała ongiś z odpowiedniego wówczas podziału pracy między rycerskim a rolniczym zawodem. Kiedy najazdy ustały, przywileje szlachty stały się nadużyciem; wówczas liberalizm przeprowadził nie bez walki zasadę zrównania praw i urządził wyścigi konkurencji. Ale stąd się wytworzył jeszcze gorszy podział klas, bo uprzywilejowana arystokracja kapitału i tłum niewolników głodu. Zatem poczyna się na wszystkich polach reakcja, wychodzą raz po raz ustawy wręcz przeciwne zasadom liberalnym. U nas jednak najmniej tej reakcji. „Nasze społeczeństwo znajduje się już dzisiaj w tym stanie, że ma liberalizmu za dużo, a nie za mało. Powodzenie żydów najlepszym tego dowodem. Zniszczony stan rolniczy, rękodzieła sprowadzone do fuszerki, miasta w upadku, nędza powszechna, oto są rezultaty stosowania u nas liberalnej cłowej zasady „laisser faire, laisser passer”, do wszystkich funkcji życia ekonomicznego. Wyuzdanie prasy, rozbudzenie anarchicznych skłonności, rozjątrzenie warstw jednych na drugie, zdemoralizowanie polityczne wszystkich – oto następstwa stosowania jej do wszystkich funkcji życia duchowego”.

Stąd w szóstym liście przechodzi autor do głównego żywiołu, w którym się liberalizm obraca – do prasy. Tu już jest w domu, i warto go słuchać.

„Zapewne jesteś – mówi on – wielbicielem swobody prasowej, bezbrzeżnej, nieskrępowanej niczym. Ta teoria jest dzisiaj jeszcze w modzie i ogół powszechnie ją wyznaje, bo mniema w swej również bezbrzeżnej naiwności, że krępowanie prasy, dajmy na to cenzurą, pozbawiać go może drogocennych myśli.

My mamy jednak pod bokiem kraj, zamieszkały przez rodzonych naszych braci, a posiadających prasę podległą cenzurze. Wielkim okrzyczałbym Ciebie, gdybyś znalazł w Galicji, z którejkolwiek gałęzi wiedzy ludzkiej najdrobniejszą myśl, której by nie znano w Królestwie. Więc może w sercach będzie jaka różnica? Wielka nawet. Nie są tak zdemoralizowane, bo nie zaprawiano ich żółcią, nie karmiono paszkwilem. A wiesz dobrze, że paszkwil to jak fałszywy banknot: nie każdy odważy się go sfabrykować, ale mało znajdziesz takich, którzy dostawszy go przypadkowo w ręce, nie puszczą w dalszy obieg. My, dzięki swobodzie prasowej mieliśmy publiczne, przez władze tolerowane, fabryki tych fałszywych banknotów, a całe społeczeństwo zajmowało się zapewnieniem im kursu na towarzyskiej giełdzie”.

Co więcej, „zechciej przeczytać kilku znakomitych psychiatrów, jak np. Maudsleya, Lombroso, Polettiego etc. Z mozolnych i sumiennych ich badań dowiesz się, że znaczny procent zbrodniarzy wyucza się sposobu dokonywania zbrodni z dziennikarskich sprawozdań sądowych. Literalnie wszyscy galernicy, którzy czytać umieli, przyznawali się do tego, że zawsze z zapałem kultywowali literaturę sądowych spraw… Zresztą przypomnij sobie świeże dzieje: Francesconi miał kilku naśladowców, którzy się otwarcie przyznali, że projekt zaczerpnęli z dziennikarskiego opisu. Zgodzisz się więc zapewne ze mną, że mają rację wyżej wymienieni psychiatrzy żądać ustawy, zakazującej opisywania mordów i zbrodni i ścieśniającej w sposób rozumny dzisiejszą bezgraniczną swobodę prasy w podawaniu sprawozdań sądowych. Jakąż to ideę ustawa taka przytłumi? – Ideę zbrodni.

Dałem Ci jeden przykład pospolitej demoralizacji, szerzonej przez prasę, ale podobnych mógłbym kilka podać, jak np. zachęcanie do gry loteryjnej; podniecanie chuci zmysłowych przez luźne opisy i przez ciągłe wtajemniczanie publiczności w zakulisowe sprawy; przyzwyczajenie jej do lekceważenia czci i dobrej sławy bliźnich przez ciągłe szafowanie paszkwilem, a tępienie w niej wiary w zacność i szlachetność przez podsuwanie ludziom, stojącym na widowni, najbrudniejszych motywów”.

Wobec tego stanu rzeczy, pan Masłowski domaga się najsłuszniej higieny umysłowej, oczyszczenia tej atmosfery z trujących miazmatów.

„Jeżeli więc pracujemy – mówi – nad osłonieniem ciała ludzkiego od trucizn, to z równą racją obowiązkiem jest naszym ochraniać od nich ducha. Bo błędnym jest mniemanie, niestety dość rozpowszechnione, a nawet wprowadzone już do pedagogiki przez liberałów, że umysł ludzki ma przy całej swej wrażliwości jakąś metafizyczną bezwrażliwość na złe rzeczy. Mniemają pospolicie, że lektura utworów prawdziwie pięknych i dodatnich podnosi i uszlachetnia człowieka, a złych (to jest złej tendencji) i demoralizujących zaszkodzić może tylko już skądinąd zepsutym ludziom. Publiczność chętnie w to mniemanie wierzy i powiada: «Ja się od tego nie zepsuję».

Otóż nieprawda. Trzeba bardzo rozumnego umysłu z jednej strony, a z drugiej trzeba jadu psychicznego podanego w bardzo ordynarny sposób, żeby rzeczywiście nie wywarł żadnego wrażenia. Tymczasem w życiu stosunek bywa najczęściej odwrotny. Fabrykant prasowego jadu postara się ukręcić z niego pigułkę ponętną, a prostaczy umysł połknie ją i przyswoi sobie. Jak mało jest ludzi, którzy nie są zdania ostatniej przeczytanej prasy!”

Środkiem jednakże do przeprowadzenia tej higieny nie jest, zdaniem autora cenzura, ale – nowy i ciekawy pomysł – ordynacja regulująca zawód dziennikarski, tak samo jak aptekarski, adwokacki itp. i zamykająca wrota indywiduom bez moralnej i umysłowej wartości.

„Dziś, gdy już nie można kominiarzem zostać bez egzaminu i lat praktyki, gdy robią się usiłowania do zaostrzenia ordynacji adwokackiej, dla puryfikacji tego zawodu; gdy na każdym kroku społeczeństwo przychodzi do przekonania, że bezgraniczna swoboda i idąca z nią w parze konkurencja daje tylko premię złym pierwiastkom charakteru człowieka, dziś na serio wypada pomyśleć o organizacji zawodu dziennikarskiego i oczyszczeniu go z indywiduów, którzy dlatego tylko w nim znajdują przytułek, że żaden inny nie chciał ich do siebie przygarnąć”.

Kiedy roku 1864 Pius IX potępiał w Syllabusie nieograniczoną wolność prasy, „plenam potestatem omnibus attributam quaslibet opiniones cogitationesque palam publiceque manifestanci” i twierdził, że takowa wpłynie na zepsucie obyczajów i skrzywienie umysłów „ad populorum mores animosque facilius corrumpendos” (teza 79) – przypomnijmy sobie jaka wówczas powstała wrzawa, której potężne echo i w Polsce wtórowało! Jak krzyczano, że papież targa się na najdroższy klejnot liberalnych zdobyczy, że broni ciemnoty etc. etc. Otóż dziś po dwudziestu latach powtarza to samo, słowo w słowo, były dziennikarz i liberał z tą tylko różnicą, że czego się pan Masłowski dowiedział z doświadczenia, po gorzkich eksperymentach ludzkości i naszego narodu, to Pius wiedział i zapowiedział z góry i dedukcyjnie. Jak się słucha papieża, trafia się od razu, dokąd innych po wielu nawrotach zawiedzie doświadczenie, i unika się kosztu eksperymentów. A to koszt wielki, kiedy idzie o narody.

Lecz idźmy dalej. Za wolnością nieograniczoną, pierwszą zasadą liberalizmu, idzie konkurencja jako środek zaradczy na możliwe wolności nadużycia. Autor wykłada doskonale tę teorię liberalną, na przykładzie fabrykacji sukna: konkurencja ta sprawia po kolei obniżenie ceny, podwyższenie dobroci towaru, udoskonalenie techniki i maszynerii, rozwój estetycznego smaku, nawet „podniesienie poziomu etycznego całej ludności”… W teorii ślicznie się to układa.

„Marzyłem cudnie; srodze mnie zbudzono!”

Zbudziło brutalne doświadczenie, z którym nie ma dyskusji: „Rien de si brutal qu’un fait”. Pokazało się na wszystkich polach, że konkurencja innym idzie kierunkiem.

„W pierwszym rzędzie obcina zarobek robotników fabrycznych, w drugim sili się na koncepty zastępowania właściwych produktów, tańszymi surogatami. Ideałem dla każdego fabrykanta będzie zawsze dostarczenie towaru tańszego, chociażby posiadającego tylko pozornie te same przymioty, co wyroby konkurencyjnej fabryki. W oczach jego będzie miał równą wartość wynalazek moralny, oparty na lepszym zużytkowaniu sił przyrody, jak i niemoralny, wyzyskujący głupotę ludzką – bo oba do jednego doprowadzą go celu… A oba wyzyskiwać będą w równej mierze pracę rąk ludzkich, zastępując mężczyzn kobietami i dziećmi, jako robotnikiem tańszym, obniżając im wszystkim płacę, a powiększając liczbę roboczych godzin.

I dojdzie w końcu do tego, do czego właśnie doszliśmy, że wolność bezbrzeżna z swoją przeznaczoną konkurencją stworzy taką niewolę, jakiej nie znały czasy feudalne. Miejsce dawnej szlachty i duchowieństwa, reprezentujące pewne wzniosłe i moralne zasady, zajmie rozpanoszona burżuazja, na poły żydowska, reprezentująca tylko siłę brutalną kapitału, pozbawiona wszelkiej wyższej myśli, niemająca żadnych wzniosłych popędów, zmysłowa i ordynarna jak lud i goniąca tylko za zaspokojeniem swych chuci, tym silniejszych, im w dłuższej były skrępowane niewoli. Za podszeptem tych chuci pójdzie sztuka, dobierająca sobie coraz bardziej zmysłowych tematów, aż ugrzęźnie w najbrudniejszym naturalizmie… A całej tej rozczyniającej działalności czarnych duchów nowoczesnej cywilizacji poda rękę burżuazyjne dziennikarstwo i dzień w dzień śpiewać będzie hymny na cześć trzech haseł mieszczańskiej rewolucji: tej wolności, która stworzyła nam religię złotego cielca, tej równości, która równą miarę przykłada do nierównych ludzi i tego braterstwa, którego milionowe armie są ilustracją…”

Cały ten siódmy list, tak jak poprzedni, napisany jest po mistrzowsku. W ósmym ta teoria konkurencji aplikuje się do dziennikarstwa.

„Rozumowano ongiś w rzeczach prasowych, podobnie jak w przemysłowych. Swoboda i idąca z nią w parze konkurencja – mówiono – wydobędzie na jaw uśpione talenty, ułatwi im możność rozwoju, geniuszom da premię przed miernotami i dla literatury, tak książkowej jak periodycznej, otworzy wiek złoty. Jakże fatalnie się zawiedziono! Wiemy już dlaczego, dzięki owej konkurencji, przemysł wypisał na swym sztandarze: «schlecht aber billig!». Popatrzmy teraz jak pod jej wpływem prasa skopiowała dla siebie to samo hasło… Swoboda prasy zrobiła to, że wydawnictwo czasopism periodycznych z aktu poświęcenia przekształciło się po zręcznym skombinowaniu z anonsami kupieckimi w akt geszeftowy. Rzucili się więc do niego ludzie, których nazwiska nie są zapisane w annałach literatury, pospolici przemysłowcy i dla geszeftu a nie dla propagandy jakichś myśli, opanowali ów gościniec, który swoboda prasy otworzyła dla literatów. Wszelako w intencji zrobienia dobrego interesu nie tkwi jeszcze nic złego… Ale niestety! Jeżeli oni nawet mieli dobre intencje, to owa ukochana przez liberałów «konkurencja» nie dozwoliła ich zrealizować”.

Tu pan Masłowski z dowodami w ręku przeprowadza arcyciekawy rachunek. Galicja posiada siedem dzienników, a dziewięć tysięcy osób prenumerujących. Z tych dwa tysiące czterystu przypada na urzędową „Gazetę lwowską”, więc na każdą z tamtych przeciętnie tysiąc stu trzydziestu trzech, co wraz z anonsami czyni miesięczny dochód od trzech tysięcy trzystu do trzech i pół tysiąca złotych reńskich. Wydatki na papier, zecera, lokal itp., które się wcale nie, albo ledwie zdusić dają, wynoszą od dwóch tysięcy sześciuset do dwóch tysięcy dziewięciuset złotych reńskich. Zostaje więc dla redakcji zaledwie siedemset złotych reńskich miesięcznie.

„Na tej przeto cyfrze odbija się wydawca w konkurencyjnej walce. Gdyby chciał zaangażować prawdziwych publicystów, ludzi wykształconych, z poważnymi studiami i z talentem, musiałby wziąć czterech, pięciu, sześciu i dać im przynajmniej po dwieście, trzysta złotych reńskich miesięcznej pensji; to znaczy tysiąc złotych reńskich dopłacić miesięcznie z własnej kieszeni. Bierze przeto jednego rutynowanego publicystę, dodaje mu cały zastęp studentów, którym płaci po czterdzieści lub pięćdziesiąt złotych reńskich miesięcznie i wyrabia w swym prasowym warsztacie towar niemający żadnej ani politycznej ani literackiej wartości.

Uważaj jak na polu dziennikarskim powtórzył się ten sam objaw, który powyżej na przemysłowym widzieliśmy. Fabrykanci pod wpływem konkurencji uciekać się poczęli do angażowania kobiet i dzieci, jako robotnika tańszego; wydawcy lwowscy robią to samo. Dziatwę angażują jako tańszą siłę roboczą i jej powierzają prowadzenie polityki. Ów artykuł «Gazety Narodowej» z pierwszych dni marca br. rzucający błotem w koło polskie, a który wszystkie poważne umysły w kraju tak wysoce oburzył, wyszedł spod pióra studenta uniwersytetu!…

Na tym nie koniec. Wyzyskiwanie pracy dziecięcej, skoro stało się ogólnym, praktykowanym we wszystkich prasowych warsztatach, przestało rychło być tematem konkurencji. Taniość lichych felietonów, czy to oryginalnych, czy tłumaczonych, ma także swoją granicę. Praca nożyczek czyli przedrukowywanie innych pism nie da się również bezbrzeżnie stosować. Więc trzeba było wynaleźć coś innego do pokonania konkurentów.

I wynaleziono schlebianie panującym prądom i dominującym wadom społeczeństwa. Na tym polu rozpoczęto wyścigi, wyprzedzając się nawzajem w admiracji dla anarchicznych skłonności i w paleniu kadzideł na ołtarzu ludowej nienawiści do wszelkiej władzy i wszelkiego rządu. Jak przemysłowcom pod wpływem konkurencji nie szło o estetykę, ale o schlebianie gustowi publiczności, chociażby on był ordynarnym i nieestetycznym, podobnież postąpili wydawcy dzienników; pod wpływem konkurencji szukali dla siebie premii nie w podnoszeniu literackim, socjalnym i politycznym swych pism, ale właśnie w dodawaniu im jak najwięcej przyprawy pieprznej lub stajennej…”

Powinszować musimy panu Masłowskiemu, że wybornie dowiódł swej tezy: mianowicie, że pomijając złość i niewykształcenie obecnych przywódców tromtadrackiej prasy, „sama sytuacja stworzona swobodą prasową jest taka, iż gdyby nawet byli oni jak najlepsi, mimo to poziom dziennikarstwa naszego stałby nieskończenie nisko”.

W dziewiątym liście znajdujemy la contre-épreuve powyższego dowodu: „«Czas» – mówi pan Masłowski – jest jedynym z rzeczonych siedmiu pism, na którego nie padają powyższe zarzuty; nie stoi on na geszefcie, ale na ofiarności ludzi pragnących służyć krajowi, posiada wytrawne pióra, umieszcza gęsto wyborne artykuły, nie płynie z prądem opinii i namiętności, ale staje przeciwko prądowi, jego towar bywa tak dobry, że gazety lwowskie kradną go niemal codziennie i za swój sprzedają. A jednak firma «Czasu» najmniej popłaca, paszkwil nieustający ją zdyskredytował. Dowód najlepszy, że w konkurencji dziennikarskiej nie dobroć towaru zwycięża, ale taniość produkcji i pieprzność”.

W tym samym jeszcze liście znajdujemy ważną rewelację: jak ta liberalna prasa nie tylko truje czytelników, ale marnuje i wypacza najznakomitsze talenty młodzieży, którą wciąga do swych kuźni, jak psuje ich obyczaje, otwierając im wstęp za kulisy teatralne. Rysuje się tu smutny obraz zdolnego i pełnego nadziei młodzieńca z uniwersytetu, który pierwsze zapały swej duszy wylewa w gorącym artykule; artykuł ten bez odczytania idzie w szpalty – „bo w redakcjach lwowskich nie ma zwyczaju, aby ktoś kontrolował i odczytywał oddawane do druku prace. Wieczorem już artykuł zrobił wrażenie w sferach kawiarnianych… Autor stał się na chwilę bohaterem – kawiarni…” A po kilku latach takiego życia w redakcji i za kulisami, już nie pytaj o talent, o zapał, tym mniej o wiedzę. Przekształcił się on w rzemieślnika prasowego, w cynizmie dojrzałego zupełnie, wolnego od wszelkich przesądów (to znaczy ideałów), biegłego niepospolicie w ocenianiu wartości pewnych patriotycznych frazesów i rzucającego nimi ręką saltymbanka; patrzącego na świat, jako na wielkie dziecko, goniące za bańką mydlaną; nienawidzącego i pogardzającego swego wydawcę i z tego względu żywiącego admirację dla teorii socjalistycznych!

„I taka młodzież ma kierować społeczeństwem, nie mając najmniejszego o nim wyobrażenia… Pytam Ciebie, czy byś człowiekowi nieposiadającemu odpowiedniej odrobiny technicznych wiadomości powierzył zbudowanie grobli w Twoim majątku, mostu na drodze powiatowej, młyna lub gorzelni? Czybyś lekarzowi, który by z całej medycyny posiadał tylko kilka fizjologicznych przesądów i kilka admiracji do niektórych toksykologicznych formułek, powierzył pielęgnowanie Twego zdrowia? Do każdej gałęzi usług społecznych wymagasz ludzi odpowiednio wykształconych, bo słusznie rozumujesz, że tylko w takim razie praca sumiennie i pożytecznie wypełnioną zostanie. Jedna tylko publicystyka ma stanowić wyjątek i ma się rekrutować bądź z indywiduów, których inne zawody wyrzuciły z siebie, bądź z dziatwy, którą niesumienni spekulanci przynęcają do swych warsztatów zmysłowymi przyjemnościami zawodu dziennikarskiego!”

Ten proces liberalnego dziennikarstwa jest najlepszą, prawdziwie świetną częścią pracy pana Masłowskiego. W następujących trzech listach podejmuje on rozbiór „przesądów stanowiących korpus naukowy liberalizmu”, mianowicie broni przeciw liberalnym doktrynom: Kościół, rodzinę i różnicę klas społecznych. Ale tu już idzie o tezy dodatnie, o zasady, a uczeń szkoły liberalnej, jakkolwiek „nawrócony” nie jest tu na swoim gruncie. Wypowie on nam jeszcze tu i ówdzie trafne spostrzeżenia, nawet głębokie uwagi, ale brak gruntownego rozumienia rzeczy, brak prawdy bezwzględnej wszędzie przebija; stanowisko, z jakiego na kwestie patrzy, jest – nie moje to, ale jego słowo – stanowiskiem „zoologicznym”, a wielkie instytucje, których broni, zdają się mu mówić: „Przyjacielu, dzięki ci za dobrą wolę, ale daj nam spokój”.

W dziesiątym więc liście jest mowa o Kościele. Autor zaznacza bardzo słusznie, że Kościół stworzył nowożytne społeczeństwo na gruzach starego świata i każe się przypatrywać jego potędze cywilizacyjnej w dziejach zbyt mało znanych średnich wieków. „Tymczasem liberalizm – mówi – idzie odwrotną drogą: dla niego początkiem wszelkiej mądrości stanu jest rok 1789.” Wszystko, co dawniejsze, godne w jego oczach nienawiści i zagłady. A że w Kościele natrafia główną podporę dawnego porządku, dlatego wydaje dekret, „że Kościół jest pasożytem społecznym” i usiłuje go zewsząd wykluczyć, wytępić, zniszczyć. Nauka znów ze swej strony, suponując, „że aspiracje religijne płyną z refleksji rozumowych, czyli, że są następstwem umysłowej potrzeby wyjaśnienia otaczających zjawisk”, a czując się w sile wytłumaczyć takowe po swojemu, wydaje dekret, „że religia jest zbiorem przesądów”.

Wojna więc toczy się zacięcie w politycznych i oraz w umysłowych szrankach: odbierają Kościołowi szkołę, czynności cywilne, bronią mu nawet dobroczynności; równocześnie obrzucają go zarzutami w imieniu nauki… Jednak w końcu liberalizm „oparzył palce”, Kościół zamiast upaść, skupił się i spotężniał. Skąd ta tajemnicza siła? Dwie nauki dziś rozwiązały zagadkę. Psychologia odkryła, że religia nie jest płodem refleksji, lecz uczuciem wrodzonym duszy, więc zniszczyć się nie da. Socjologia zaś orzekła, że Kościół jest naturalnym rozkwitem tego uczucia w społeczeństwie, i „tak niezbędnie potrzebnym w organizacji społecznej, jak religia w organizacji duchowej człowieka”. Więc i Kościoła żadna siła nie wytępi.

Taki jest wątek myśli pana Masłowskiego, wątek zresztą nie nowy, bo wszystkim ludziom tej kategorii wspólny, czasem w książkach, a często w poważnych rozmowach przytaczany. Warto więc nad nim chwilę się zastanowić.

cdn.

Ks. Marian Morawski SI

(1) Ludwik Masłowski, Listy do przyjaciela, Lwów 1884.

Powyższy tekst jest fragmentem książki Liberalizm potępiony przez papieży.